SPECJALNE - Rubryka

Rekomendacje płytowe 2008

15 stycznia 2009



Rekomendacje płytowe 2008

W tej rubryce zawsze przypominamy garść wydawnictw z minionego roku, które (choć nie trafiły do naszego zestawienia najlepszych dziesięciu albumów) uważamy za ciekawe i godne odnotowania – zwłaszcza, że praktycznie żadna publikacja o zasięgu światowym ich nie chwali (względnie nie "hajpuje"). Gdyby ktoś z zagranicy do nas zajrzał, to poniższe tytuły będą więc mieć teraz swoje pięć minut sławy. A jest ich dyszka, z czego tylko jedną recenzowaliśmy.


Johan Agebjörn
Mossebo
[Lotuspike]

Solowy album ojca Disco Romance był prawdopodobnie najbardziej wyczekiwanym przeze mnie wydarzeniem muzycznym ubiegłego roku. Wiele sobie po nim obiecywałem; im trudniej było mi go zdobyć, tym bardziej pragnąłem go posiąść. Dopiero w grudniu, kilka miesięcy po premierze, udało mi się wreszcie po raz pierwszy go wysłuchać. Gdy skończyłem, wybór płyty roku wydał mi się najłatwiejszą czynnością od czasu ostatniego słodzenia herbaty. Niestety przeświadczenie o wyjątkowości Mossebo nie utrzymało się zbyt długo. Owszem, trudno nie zakochać się w anielskich wokalach Lisy Barra, jak i nie docenić wprawy Johana w łączeniu poważki z ambientem o elektronicznym rodowodzie, w stapianiu Satiego z Autechre na wysokości Amber, ale to jednak trochę za mało, aby aspirować do miana płyty roku, zważywszy choćby na to, że w 90s powstało takich płyt chyba z tysiąc.

Dziś obcując z Mossebo czuję się mniej więcej tak, jakbym kupił wielką paczkę landrynek, a w środku znalazł tylko te o smaku anyżowym. No dobra, zjadłem jedną, drugą, a nawet trzecią, ale ile do cholery można? Gdybym jeszcze jakoś szczególnie lubił anyż.

Panie, co to w ogóle za rekomendacja? Ok, teraz będzie już tylko aplauz i zaakceptowanie. Mimo braku oryginalności, ta płyta jest jednak niezwykle udanym przedsięwzięciem. Po prostu po raz kolejny okazało się, że zbyt wygórowane oczekiwania są gorsze od totalitaryzmów (''I hate these nigga's more than the Nazis''). Ale nawet one nie są w stanie zohydzić mi chociażby cudownego ''Dulciter Somni'', gdzie wokalny loop długo nie daje o sobie zapomnieć. Kolejnym kandydatem do częstych repeatów jest też ''Ambient Computer Dance'', w którym transowy bas dyskutuje z głębokim reverbem. Reasumując, gdybym pracował w zarządzie PKP to olałbym tę całą wymianę taboru i zamiast tego do każdego biletu dołączał egzemplarz Mossebo. Wy tam sobie protestujcie, a ja odpalam płytę. –Wojciech Sawicki



Bird And The Bee
One Too Many Hearts (EP)
[Blue Note]

Jeszcze dwa lata temu byliśmy zalewani indie-popowymi popłuczynami po Belle & Sebastian, a dzisiaj chyba nie ma już śladu po tej modzie. Przepowiednia Michała z ówczesnego podsumowania – "Na szczęście wszystko przeminęło z wiatrem, jak i to przeminie" – okazała się więc całkiem niezłą w kategorii "spełniająca się przepowiednia". Debiut duetu Bird And The Bee z 2007, mimo stawiania sobie jazzowo-electro-popowych idei, jeszcze nieco korespondował z tym nurtem, co pewnie jest główną przyczyną mojej raczej umiarkowanej sympatii dla przecież bardzo fajnie zaaranżowanej i skomponowanej płyty. Na ubiegłorocznej EP-ce takich śladów już nie ma, dochodzi do większej konkretyzacji, jest wciąż słodko, ale nie tak ckliwie, melodie stają się chwytliwsze, piosenki zwyczajnie lepsze. "Birthday" jest tu hitem, ten prosty track mógłby spokojnie latać po radiach, a porównajcie sobie to do "Fucking Boyfriend", najbardziej znanego fragmentu tamtej płyty. Fajny jest zwiewny, kołysankowy cover amerykańskiego klasyka "Tonight You Belong To Me". Takie piosenki jak "Last Day Of Our Love" powinna śpiewać Lily Allen, jeśli koniecznie chce zwracać się w bardziej liryczną stronę. Greg i Inara raczej nie mają zamiaru stać w kolejce, by otrzymać jakieś miejsce w twojej głowie, idą prosto do bramkarza, który już wie, że oni wchodzą, bez żadnych żenujących momentów typu "nie ma cię na liście" albo "sorry, mamy komplet", podczas gdy jakieś kizie wchodzą bez problemu. No nic bardzo oryginalnego to nie jest, ale bardzo konkretna rzecz, szczególnie to "Birthday". –Kamil Babacz



James Blackshaw
Litany Of Echoes
[Tompkins Square]

Blackshaw to niespełna trzydziestoletni Brytyjczyk, który umiłował sobie dwunastostrunową gitarę i grając na niej, śmiało sobie poczyna na polu tego tak zwanego modern classical music. Chłopak postawił na repetycje i minimalizm oraz niemal idealnie naturalne brzmienie instrumentów, nie zmącone żadnymi sztuczkami studyjnymi i elektronicznymi udziwnieniami. Samo Litany Of Echoes to płyta właściwie jednego instrumentu – oprócz gitary pojawia się tutaj właściwie tylko pianino, którego repetytywna partia stanowi trzon utworów pierwszego i ostatniego, oraz skrzypce, na których gościnnie gra Fran Bury. To skromne instrumentarium okazuje się wystarczające by zbudować prawdziwie intymną atmosferę między słuchaczem, a krążkiem.

Na Litany Of Echoes najbardziej zachwycają formy dłuższe, gdzie na przestrzeni około 12 minut udaje się Blackshawowi snuć prawdziwie dotykające serca muzyczne opowieści, zachwycające zarówno swym kunsztem, jak i doskonałym wyważeniem emocji. Nie ma tutaj banalnego zatracania się w smutku czy melancholii, jest za to odrobina niepokoju w fenomenalnym "Echo And Abyss" (ładunek emocjonalny na wysokości 2:35 powala!), a także odrobina w radości w "Infinite Circle" oraz następującym po nim "Shroud". Właściwie można powiedzieć, że Blackshaw na przestrzeni całego albumu skutecznie unika taniej manipulacji emocjami słuchacza, bardziej stawiając na snucie urzekających historii, do których interpretację i znaczenie może sobie dorobić każdy z nas. Także jeśli zachwycasz się nowym Richterem, to Litany Of Echoes może się okazać dla ciebie za trudne. Wszystkim innym gorąco polecam. –Łukasz Halicki



Canon Blue
Halcyon (EP)
[Rumraket]

Ledwie siedemnastominutowa epka autorstwa Canon Blue (hm, jakaś fajna kamerka?), a właściwie jednego kolesia – Daniela Jamesa, to niezwykle pogodny i nastrajający pozytywnie do życia mini-albumik. Danielowi bardzo zgrabnie wyszło przeplatanie tradycyjnie folkowych zagrywek z nie narzucającymi się brzmieniowymi eksperymentami i zanurzanie tego wszystkiego w ambientowej mgiełce – nie powodując jednocześnie u słuchacza uczucia konsternacji w stylu: no niby dużo się działo, ale właściwie co się stało się pod Jeżewem? Wszystkie 4 utworki urzekają bogactwem kompozycji (choćby całą masą harmonijnych urozmaiceń), bezpretensjonalnymi (porównajmy z takim Deerhunterem) melodiami i stylowymi (najczęściej na smyki) aranżami. Poza tym jest w Halcyonie jeszcze coś. Oprócz ogólnej przystępności i łatwości słuchania, zawiera on w sobie jakieś miło ogrzewające nas *ciepełko*, które działa jak kubek gorącego kakao, po długim spacerze na ostrym mrozie (coś podobnego do Let's Get Ready To Crumble Russian Futurists). Weźmy na przykład Jamesa unoszącego się na pianinowej fali dzwięku, śpiewającego: "Stop the mystery is over / The mystery is over / Stop the mystery is over now". Nie wiem jak was, ale mnie to solidnie rozgrzewa. –Paweł Greczyn



Morgan Geist
Double Night Time
[Environ]

Morgan Geist zgrzeszył w tym roku tylko i wyłącznie przewidywalnością. Double Night Time jest to bardzo kolorowe i dużej jakości xero z elementami fotomontażu. Powstawało ono w zakładzie xerującym sąsiadującym między innymi z zeszłorocznym Chromatics. Nie ma tu świeżości przetwarzania w dużej mierze tych samych przecież motywów, jaką znajdziemy na płycie Osborne'a, a te motywy to początki elektroniki, powrót do Detroit. Ale nie ma też łatwizny i opierania się w sposób wszystkojednojaki na popularnym stylu, brzmieniu i udziale Greenspana z Junior Boys (wybór niezbyt rewolucyjny, trzeba przyznać). Wszystko dzięki kilku nieprzeciętnym melodiom, które przynajmniej u mnie wywindowały Geista tak wysoko – "The Shore", "Most Of All" czy "City Of Smoke And Flame" rekompensują efekt inżyniera Mamonia. I można odetchnąć z ulgą nawet po kilku przesłuchaniach, bo przynajmniej tym razem nie jest to chyba także efekt tego typu recenzenta, którego jeszcze nie wyrażone poglądy są tak oczywiste, że kolega Michał Z. chce stawiać na nie w zakładzie własne mieszkanie. –Zosia Dąbrowska



Kings Of Caramel
Kings Of Caramel
[My Shit In Your Coffee]

Naprawdę, gdyby to ode mnie zależało, to Kings Of Caramel znaleźliby się w ścisłej czołówce właściwego topu. Poważnie mnie ruszył ten album, jak kiedyś Lenny Valentino, czy Białe Wakacje. Albo ostatnio Sunchild i Secret Sister. Tylko bez łapania za słówka i tytuły, bo mam tu na myśli dominantę emocjonalną, a nie sprawy jakościowe. Napisałem: "Lenny Valentino" – teraz będę się tłumaczył. Wiadomo, że tamten longplay to absolut, ale słowo, że można wyczuć wspólny mianownik. Tylko Lenny to psychoaktywna jesień, a KoC – białe wakacje nad Bałtykiem. Lenny – "Chłopiec Z Plasteliny", KoC – "The Scar On My Hand". D'you know what I mean?

W ogóle cała geneza powstania płyty, aranżacje, produkcja, wreszcie okładka to jakiś powrót do najczystszej formy (ich) tworzenia, (naszego) odbioru muzyki. Bez spinki, marketingu, sarkazmu i cynizmu. No i na koniec – postać Michała Bieli. Sami wiecie. Jak zaśpiewana jest ta płyta, jak urocze są partie gitary akustycznej. I teksty! Jakby autor konsumował astralne dawki jednej płyty z 1971, o której singlu i utworze tytułowym Leszczyński* mówił, że jest głupawa i naiwna. Ile linijek ma "My Height", ile "This Tree"? Właśnie. A ile te oraz reszta piosenek mówią o świecie, życiu, miłości to już odpowiedzcie sobie sami. –Marek Fall

(*"Pozdrowienia dla frajerów / Środkowym palcem")



Nicolay & Kay
Time: Line
[Nicolay Music]

Producent roku dwa tysiące osiem na dobre zadomowił się już w Nowej Karolinie i stopniowo zdaje się przechodzić do ofensywy; po wspaniałym Leave It All Behind w ramach modelowego duetu z Phonte, Nicolay zerka coraz dalej w stronę południowego zachodu, by z pomocą Teksańskiego MC Kay sprezentować światu smakowite dopełnienie sofomora Foreign Exchange. W kwestii środków wyrazu i stylistycznego kursu Time: Line zawiera naprawdę wszystko, czego mogło brakować wybrednym na LIAB. Zamiast śpiewu – rymy, swym stylem obejmujące zarówno nu-schoolową skoczność Jay-Z, jak i zgrabny hołd klarownej tężyźnie opatentowanej przez Phonte ponad cztery lata temu; zdarzają się więc piękne reminiscencje Connected w swoich najbardziej konkretnych momentach, lecz łatwo też wychwycić barwy całkowicie oryginalne. Kunszt podkładotwórstwa Nicolaya nasila doznanie świeżości, celując tym razem w fuzję futuryzmu z rapowym antykiem, za pomocą wyrafinowanych mariaży żywego i "martwego" instrumentarium. Sam mistrz określa to mianem "hip-hopu przyszłości" i trudno w tym momencie zarzucić mu naiwność. Serio. –Patryk Mrozek



Pocahaunted
Island Diamonds
[Not Not Fun]

Dziwna to historia, bo dotyczy zespołu, o którym rok temu o tej samej porze prawdopodobnie nikt słyszał. Pojawiły się (bo to o dwóch paniach mowa) znikąd i niespodziewanie zaznaczyły swoją obecność nagrywając jedną z najlepszych płyt w około-ambientowym klimacie.

W zasadzie muzyka tworzona przez Pocahaunted wymyka się wszelkim kategoriom, czerpiąc sporo z wspomnianego już ambientu, drone’u i psych-folku, okraszając przy tym to wszystko naprawdę niepowtarzalnym, schizofrenicznym brzmieniem. Island Diamonds to jeden z tych albumów, których słucha się od początku do końca w maksymalnym skupieniu i z pełną uwagą. Już sama kolejność rozmieszczenia utworów dowodzi kunsztu kompozytorskiego pań Bethany i Amandy, bo całość brzmi jak szalenie niepokojąca, w pełni uzupełniająca się, apokaliptyczna układanka. Narastające napięcie słychać zwłaszcza w "Riddim Queen", kulminacyjnym punkcie albumu, który pozwala najpełniej wczuć się w psychodeliczny, miejscami dubowy, klimat proponowany przez Amerykanki.

Można nie być fanem takiej muzyki, ale trzeba Pocahaunted oddać jedno – w tym, nienajlepszym dla brzmień ambientowych, roku potrafiły zaprezentować coś nowego, nadając utartym schematom nietypowy kontekst i jedyny w swoim rodzaju nastrój. Dawno też nie widziałem, żeby nazwa labelu tak dobrze korespondowała z treścią płyty. To naprawdę nie jest wesoły i łatwo przyswajalny album. –Kacper Bartosiak



Syclops
I've Got My Eye On You
[DFA]

Hej, a pamiętacie "Yeah (Crass Version)"? Ten moment, w którym na jakimś 02:50 z fajnej, dance-punkowej piosenki powoli wyłania się motyw na stroboskop, który rozpoczyna powolną metamorfozę tego kawałka w jakąś techniczną rzeźnię? Przy kilku pierwszych odsłuchaniach nie ogarniecie co się dzieje – jeśli nie zauważycie tego momentu, ten utwór wyda się Wam bezsensowny, ale weźcie sprawdźcie jeszcze raz. No, albo takie "Smiling Off", gdzie poskładali z płaskich nudnych dźwięków coś, co rozsadza czaszkę nieskrępowaną, pochowaną zajebistością (tak na rybkę to "Smiling Off", de facto każdusieńki niemal song Black Dice opiera się na podobnym patencie)? A czy kminicie jak Squarepusher w zeszłym wieku składał ze sobą jazzowy feeling dla inteligentów i łupaninę dla debili, czyniąc tym samym całość obezwładniającą każdego mieszczącego się pomiędzy? I jeszcze "Happy House" – taki prosty, miły house. I Villalobosa też pewnie znacie. No. I tak samo Maurice Fulton i bliżej niesprecyzowani kolesie w niewiadomej liczbie też ich znają i postanowili z tej wiedzy kreatywnie skorzystać. Rezultat wcale nie taki oczywisty. I've Got My Eye On You jest genialnym wizjonerskim WTF-em wymierzonym centralnie w Waszą twarz. –Filip Kekusz



We Versus The Shark
Dirty Versions
[Hello Sir]

Tak, to znowu ja i znowu tylko, kurwa, ja! Punk people listen to this, do chuja! Jasne?! Poza tym komuś się chyba dni popierdoliły w kalendarzu, bo to miało być dwa dni później, wśród tego całego elektro-popowego gówna. Za dobrze Wam, co? Już się bębenki odzwyczaiły od bębenków. Albo od bębnów właściwie. W ogóle ściągnij trampki, gdy to czytasz! Co, że nie pamiętasz kiedy ostatni raz podpaliłeś komisariat? A w ogóle pamiętasz kiedy ostatni raz się najebałeś na koncercie, tak, że nie pamiętasz bisów? Nie, ale natarłeś koleżankę śniegiem? Hoho, wiesz co, tu ktoś nagrywa najlepszą chyba post-hardcorową płytę dekady, a Twoi sąsiedzi, mówią: "Cóż za sympatyczny młodzieniec mieszka pod ósemką". Taa... Pomyśl o sąsiadach Sary Lund, co? Ale niech będzie, może dzięki tej "popularności" nie dostaniemy za rok kolejnego Let's Stay Gay. Tylko żeby w kraju z takimi tradycjami nie powstał żaden związek, ruch czy think tank choćby, to już nie wiem. Co? Jest grupa na laście? Świetnie, tylko nie zdziw się, jeśli, gdy ty będziesz się bujał w najlepsze podczas ich krakowskiego gigu, ktoś cię złapię za rękę i zapyta: "Gdzieś się, kurwa, podziewał w 2008?!". –Jan Błaszczak

Ryszard Gawroński    
BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)