SPECJALNE - Rubryka
Rekapitulacja 2015: Azja
4 stycznia 2016Seeeerwus, helooooł! Słyszymy się drugi raz w rekapitulacji dotyczącej azjatyckiej muzyki. W 2015 działo się niezwykle wiele, i to dobrego, zarówno w szeroko rozumianym mainstreamie, jak i na totalnych obrzeżach, niszach czy undergroundzie. 12-letni koleś z Indonezji zgarnia nominację do Grammy za granie Coltrane'a, inny Azjata wygrywa konkurs Chopinowski, całą reszta poważnie włącza się do walki na polu światowego popu. Śledzenie tego wszystkiego było zatem ciekawym zajęciem, o czym może świadczyć całkiem spora galeria płyt, jakie udało mi się znaleźć i zakwalifikować do niniejszego przeglądu. Co ciekawe, najwięcej emocji przysporzył świat koreańskiego popu, który w moim odczuciu zdecydowanie przewyższył znajdujący się w lekkiej stagnacji j-pop. Poza tym w k-hopie również da się zauważyć ambitnych, nastawionych na artystyczny sukces wykonawców. Ten progres jest widoczny przede wszystkim na odcinku singlowym, bo w zasadzie nie znam drugiego miejsca na Ziemi, gdzie powstaje aż tyle świetnych produkcji, a przecież chodzi mi tylko o te najbardziej popularne zjawiska. Za to w Japonii wciąż znakomicie prezentuje się format płyty, triumfy święcą zwłaszcza gitarowe zespoły, w większości kierowane przez piękniejszą płeć. Poza tym zaglądałem często i chętnie do innych krajów kontynentu azjatyckiego, czasami natykając się na zaskakująco udane wydawnictwa. Ale o tym wszystkim przeczytacie poniżej, jeśli oczywiście będziecie zainteresowani. Bo nie ukrywam, że są wciąż tacy, którzy uważają, że j-pop = gówno, k-pop = gówno, j-rock = gówno, k-hop = gówno, i właśnie wtedy wchodzę ja... cały na biało.
Starałem się ogarnąć możliwie najszerszy krąg stylistycznych zjawisk. W rekapitulacji znalazło się miejsce zarówno dla j-popu, jak i k-popu, jest też dużo gitar, "elektroniki" i "nowej elektroniki", coś z dziedziny techno, house'u, r&b, ambientu, idm-u, eksperymentu, jazzu, post-rocka, metalu, future bassu i innych pochodnych gatunków czy podgatunków. Jak można się domyślić, nie wszystko mogło znaleźć się w rocznym podsumowaniu: zrezygnowałem np. z płyt Merzbowa (fani sprawdzają, a jakoś nie wydaje się, żeby w produkcjach Japończyka zdarzył się przełom), Psy (po prostu szkoda miejsca) czy Nisennenmondai (prawdopodobnie najnudniejszy zespół globu, od kilku lat grający jeden utwór, a właściwie jeden motyw) i wielu innych płyt, z którymi się zapoznałem, a które nie wydały mi się zbyt warte zawarcia w rekapitulacji.
Warto w tym miejscu odnotować ukazanie się z reedycji z okazji czterdziestolecia wydania longplaya Songs nieistniejących już Sugar Babe, który do dziś jest jednym z najważniejszych japońskich albumów, co potwierdzają młodzi muzycy inspirujący się grupą Tatsuro Yamashity. Także kompilacja The Invitation Of The Dead z nagraniami Tomo Akikawabaya wydana przez Minimal Wave jest świetnym strzałem – jeśli ktoś nie zna tej postaci, to polecam sprawdzić. Można też wspomnieć o kompilacji Sounds From The Far East Soichi Terady, ale tych trzech wydawnictw z oczywistych względów nie znajdziecie w rekapitulacji. Jeśli chodzi o inne braki, to na pewno umknęło mi kilka dobrych rzeczy, ale nie wszystko można wyłapać – to rzecz normalna. Myślę jednak, że poniższy zestaw pozwoli wam odkryć coś dla siebie. Z uwag dotyczących podziału: 1) minialbumy w k-popie i j-popie traktuję jako EP-ki 2) linki odsyłają do całego krążka/płyty, jedynie w przypadku braku streamu wklejałem dostępny utwór bądź udostępniony przez wykonawcę materiał/fragment/teaser 3) część płyt omawiałem już w rubryce Orient Express (odcinek #1 oraz odcinek #2), więc przy odpowiednich płytach będę już tylko odsyłał do konkretnego odcinka 4) w sekcji singli zdecydowałem się na maksymalnie dwa utwory od jednego wykonawcy, co pozwoli urozmaicić selekcję 5) powstrzymałem się od komentarza do piosenek – niech bronią się same, i wreszcie 6) postanowiłem dodać trzecią część, w której znalazł się mój subiektywny wybór najfajniejszych performance'ów roku, zdominowany oczywiście przez k-pop. I to chyba wszystko, co chciałem napisać w ramach intro. Zapraszam do czytania.–Tomasz Skowyra
Albumy:

4minute
Crazy (EP)
[Club Entertainment]
Koreański trap w ujęciu żeńskiego girlsbandu 4minute. Co ciekawe, wszystkie tracki na Crazy trwają poniżej czterech minut, ale to nie ma żadnego znaczenia − ważne, że pakiet sześciu wałków całkiem nieźle sobie radzi. Tylko "Tickle Tickle Tickle" nie przedstawia niczego ciekawego ponad dość toporny beat, ale już tytułowy krąży wokół trapowej bangerowości powiązanej z jakimiś dalekowschodnimi obrzędami, "Cut It Out" częstuje trzeźwym refrenem, "ICatch" zadowala wyluzowanym produkcyjnym sznytem, a "Show Me" sugeruje, że 4minute to odpowiedź na Girls Aloud (HyunA = Cheryl), więc trudno nie darzyć sympatią. A na końcu obligatoryjna ballada, która wcale nie zalatuje emocjonalną taniością. Można? Można.

A.Y.A.
2 Cool 4 School
[Low High Who? Production]
Dziewczyna zapowiada w krótkim intrze płyty, że to album dla tych, którzy nigdzie nie pasują i którzy nie potrafią przystosować się do społeczeństwa. Patrzymy jeszcze na tytuł i już wyłania się prosta diagnoza: płyta dla japońskich gimbusów. No, może i tak, ale nie skreśliłem 2 Cool 4 School i to się opłaciło. Otóż próbująca ulżyć wszystkim użalającym się nad sobą azjatyckim emo-dzieciakom A.Y.A. brzmi jak poważniejsza, japońska wersja Kitty (też trochę śpiewa, trochę rapuje, no i wokal nawet podobny), tylko z mniej spektakularnymi i nowoczesnymi beatami. Druga sprawa: płyta jest całkiem nieźle wyprodukowana i już cały gimbazowy strach znika. Bardziej przestrzenne, ambient-hopowe podkłady wyszły elegancko. Weźmy cloud-rapowy "Beautiful Fantasy", snujący się jak rozmarzona Madonna z lat 90. triphopowy "Downer", chyba najlepszy na płycie, obdarzony zajebistą linią klawiszy "Virginity", tonący w reverbie, eksperymentalny jungle-ambient "Crazy World" czy nawet bardziej śpiewny i melodyjny "L.O.V.E.U.". Kiedy A.Y.A. sięga po nieskomplikowany synth-pop kojarzący się z Ladytron też jest całkiem nieźle ("With You"), natomiast Japonka wypada gorzej, gdy bierze się za "twardsze", bardziej syntetyczne czy prostsze kontury ("Girl's Don't Cry" czy "Goin' On") lub zbuntowany punk ("Fuck This Town" i "Leave This Town"). Ale i tak 2 Cool 4 School robi dobre wrażenie, a gdyby wykroić z albumu highlighty, to mielibyśmy jedną z najlepszych EP-ek 2015 w azjatyckim kręgu.

Albino Sound
Cloud Sports
[P-Vine]
Hirotaka Umetani, to japoński producent grzebiący w dźwiękach i klejący z nich wszystko to, co w jakiś sposób uważa się za nowe: od footworku przez post-dubstep i inne powyginane formy "nowej elektroniki". Jeszcze w tamtym roku udało mu się dostać na edycję Red Bull Music Academy w Tokio, a w 2015 roku zadebiutował pełnoprawnym albumem. Cloud Sports, to nic innego, jak efekt poszukiwań ostatnich lat Japończyka. A że zwiedzał interesujące tereny, to i płyta nie należy do nużących. Pierwszy "Airports 1" mógł powstać dzięki inspiracji E2-E4 Manuela Göttschinga (charakterystyczny, zawieszony syntezator), "Cathedral" może być pochodną zasłuchania się w footworkowych nagraniach DJ Rashada, "Culture, Over Again" – bardziej uporządkowany M.E.S.H., "Library" pasuje mi trochę do stylu The Phantoma, a w "Restless" drzemie taneczne oblicze Kierana Hebdena. I tak możemy skakać, mnożyć nowe tropy i zastanawiać się, czy nasz tok myślenia jest prawidłowy. Na wielką płytę trochę za mało, ale w ramach niezobowiązującej rozrywki krótki longplay Albino Sound wydaje się dobrym wyborem.

Analogfish
Almost A Rainbow
[Felicity]
Nad tymi muzycznymi złodziejami pochyliłem się w pierwszej odsłonie rubryki Orient Express, więc nie będą niczego więcej dodawał. Może wam uda się znaleźć jeszcze coś, z czego skorzystali Analogfish przy swoim najnowszym longplayu? Sprawa cały czas otwarta.

Apink
Pink Memory
[A Cube Entertainment / LOEN Entertainment]
Sofomor Koreanek to ich pierwszy tegoroczny krążek, bo chwilę później wyszedł jeszcze Pink Season, a więc wybrane single oraz piosenki z debiutu i minialbumów zaśpiewane po japońsku, stąd też zajmiemy się tylko nowym materiałem Apink. Okazuje się, że Pink Memory można stawiać jako przykład normatywnego, doskonałego k-popu – taki, który pozwoli wkręcić się w temat tym, którzy z koreańskim popem nie mają wiele wspólnego, a chcieliby mieć. Czyli piosenki są lekkie, ale jednocześnie nie trącą banałem i suchością, są przyjazne dla ucha, ale nienachalne, wreszcie nie grzeszą nadprzyrodzonymi pierwiastkami, a jednocześnie trudno je jednoznacznie zdissować. Najlepiej wypadają te fragmenty, gdy girlsband robi zamach na listy przebojów: otwierający krążek, wyposażony w stadionowy refren "Remember" i niepozorny pod względem produkcji i palety kolorów "Déjà Vu", to zdecydowanie dwa moje ulubione utwory. Oprócz nich jest też całkiem interesująco (bogactwo ścieżek skryte pod wakacyjnym feelingiem w "Attracted To U", przyczajony electro-pop wymieszany z koreańską gracją udający Nakatę/Kylie w "I Do" czy elegancki closer "Promise U"), ale i zdarza się marnowanie minut (słaba ballada "A Wonderful Life" i instrumental openera trochę niepotrzebny), choć można takie skoki wybaczyć. Z Apink problemu jednak nie ma – są tylko miłe chwile. I tak ma być.

Ash Koosha
GUUD
[Olde English Spelling Bee]
Bardzo możliwe, że już gdzieś natknęliście się na urodzonego w Teheranie, a obecnie mieszkającego w Londynie producenta Ash Kooshę. Była recka w The Neddle Drop, gość pojawił się też na Pitchforku z recką i artykułem, a także w podsumie roku Fact Mag, w środowisku elektronicznych nerdów też o nim dyskutowano, czyli nie jest postacią anonimową. I nawet mnie to szczególnie nie dziwi, bo dzięki Arce oraz takim projektom, jak Giant Claw, Soda Plains czy ostatnio Amnesia Scanner jest jakiś hajp na tego rodzaju dźwięki. Koosha opisuje swoją technikę kompozycyjną jako "nano-kompozycję". Wiecie, lepienie elektronicznych struktur z drobin, ścinek i maleńkich sampli teoretycznie niepasujących do siebie, a jednak po złożeniu w całość wszystko zaczyna żyć i bangla. Oczywiście żadnej rewolucji tu nie ma, bo nie od dziś poszukujący w możliwościach i najnowszych technologiach zapaleńcy tworzą podobne twory, ale trzeba przyznać, że GUUD to wciągająca wycieczka po różnych, czasem dziwnych, miejscach, gdzie glitch-hop łączy się z abstrakcyjną czy metaliczną teksturą, a iskrzące opiłki przepalają synthowe strzałki soundu, do których przymila się głębszy bas. Gdzie indziej budzi się techno, w jeszcze innym miejscu rozgaszcza się idm, a po chwili słyszymy, że do wszystkiego dokleiły się do przekwaszone wokale i zreverbowane gałęzie syntetycznych klawiszy. Ten dość nieporadny opis nie jest w stanie oddać atmosfery narracji stworzonej przez Koosha, więc najlepiej będzie, jeśli sami posłuchacie. A zapewniam, że warto.

Ayumi Hamasaki
A One
[Avex Trax]
Jedna z największych i najpopularniejszych j-popowych piosenkarek niemal co roku od początku kariery wypuszcza albumy. Przyznam, że nie słyszałem wszystkich, a ten najnowszy długograj wcale nie zachęca do zagłębiania się w dyskografię Ayumi Hamasaki. A One został wypełniony kiepskimi, przewidywalnymi i przeważnie za długimi piosenkami, więc rachunek jest prosty. Gdyby ktoś nie wierzył, niech posłucha męczącego rocka "Warning", zmierzy się z pompatycznymi balladami, będącymi lwią częścią płyty ("Anything For You" czy "Out Of Control") lub posłucha nijakiego dance'u "The Show Must Go On". Jedynie o closerze "Movin' On Without You" jestem w stanie powiedzieć kilka ciepłych słów, bo zbudowany refren choć niezbyt wysokich lotów, to jednak da się go lubić. Całość sprawia odwrotne wrażenie i na tej wyczerpującej temat poincie zakończę.

Azin
Développé (EP)
[Pastel Music]
Z Azin spotkaliśmy się już w lutym przy okazji singla "Delete". Zgadzam się tu z Markiem, że właśnie ten numer wybija się z całej EP-ki, będąc pełnoprawnym hajlajtem, zgadzam się również co do "So High", bo to również całkiem przytomny k-pop w błyszczącej oprawie, i zgadzam się, że "Twenties" jako instrumentalny przerywnik eksponujący produkcyjne patenty podobne może do tych z Channel Pleasure sprawdza się świetnie. Dorzucam do tego zestawiku bezbronny, podkolorowany kolejnymi synthowymi paskami trip-pop "Glare". Natomiast nie zgadzam się, że dwa ostatnie kawałki należałoby wypierdolić. Po pierwsze, przedostatni "Eyes" może i wydaje się przynudzającą balladą, jednak ładne zmiany akordów i wijący się wciąż między wokalem klawiszowy wzorek stawiają piosenkę po jasnej stronie. A closer "Afterimage", ze swoim chłodnym, digitalnym sznytem mikroprodukcji dopełnionym oddaloną wokalizą i przyjemnymi klawiszami wpiętymi w ramy downtempo również jest niczego sobie. Bo to rzeczywiście świetna mała rzecz od małej Koreanki, którą cały czas śledzę, bo czuję, że Développé nie jest jej ostatnim słowem.

Balqees
Zai Ma Ana
[Rotana Records]
Padło jakiś czas temu pytanie o muzykę z Azji Zachodniej, więc próbowałem poszukać czegoś absorbującego z tego rejonu. Po kilku próbach trochę zwątpiłem, ale natknąłem się na pochodzącą z Jemenu Balqees Ahmed Fahi i jej sofomor Zai Ma Ana i przyznam szczerze, że trochę mnie zaskoczył. Nie jestem mocny w temacie, ale wydaje się, że płyta tej pani trochę odbiega od standardowych poczynań muzyków działających w tej części Azji. Po pierwsze, dość ciekawie wypada produkcja, która choć może nie jest na zbyt wysokim poziomie, to jednak fajnie uzupełnia tradycyjne instrumentarium, czyli wszystkie te bębenki i inne cuda. Co więcej, słyszę, że ten ktoś, kto skomponował pieśni śpiewane przez Balqees (prawdopodobnie ona sama), nie tylko starał się stworzyć tło dla tekstów/przekazu, ale zadbał też o piosenkowy krój sam w sobie. Już w pierwszym "Zai Ma Ana" da się to zauważyć, a w kolejnych numerach, jak w "Amat Meat" wyraźnie słychać, że zaśpiewy pełnią rolę chwytliwego motywu dającego przyjemność ze słuchania. Ale weźmy "Enta" i dopiero mamy wałek – sprawdźcie, jak piętrzy się refren i jak motywiki okręcają cały hook. Dobry bangier, nawet ripitowałem trochę. I w sumie jak dobrniecie do tego momentu, to potem łatwiej będzie się w kręcić w cały klimat, bo wiadomo, że jednak wiodący tok arabskich RYTMÓW jest tu niezaprzeczalną dominantą. Polecam przynajmniej spróbować posłuchać, bo dalej też natkniecie się na ciekawe sprawy ("Yoi Yoi" czy "Deejay"). W każdym razie: CHCIELIŚCIE, TO MACIE, PRZECIEŻ OSTRZEGAŁEM.

Bisk
Twisted
[self-released]
Naohiro Fujikawa już od lat pyka długograje i inne takie takie, więc zdecydowanie trzeba sprawdzić tegoroczny, szósty już wypiek producenta. Twisted nie jest niczym odkrywczym − to miły mariaż house'owej motoryki zaglądający w szufladkę z techno czy idm-em. Podejrzewam, że najprościej odnieść cały materiał do Luomo, co zresztą przychodzi do głowy od razu po starcie openera "CoreStory" ("Reverse" znowu brzmi trochę jak stary dobry Herbert), a następnie cała podróż zostaje kontynuowana. I można sobie narzekać, że wtórne i tak dalej, ale "FlowersGone", to przecież świetny numer i nie mam zamiaru go krytykować. Tak jak i całego wydawnictwa Biska, które chyba wciąż możecie pobrać z bandcampowego profilu Fujikawy za free. Zachęcam.

BoA
Kiss My Lips
[SM Entertainment / KT Music]
Cały czas w grze − w zeszłym roku było po japońsku, teraz przyszedł czas pośpiewać coś w rodzimym koreańskim. I teraz tak: pierwsza połowa płyty jest wyraźnie żywsza, stawiająca nacisk na single i przebojowość, druga natomiast zbiera więcej spokojniejszych i stonowanych fragmentów. I nietrudno zgadnąć, że pierwsza część płyty jest lepsza, choć te wyciszone, pozbawione nieznośnego patosu pieśni pod koniec ("Home", "Hello" czy "Love And Hate") zupełnie nie drażnią. Ale na Kiss My Lips rządzą hity, takie jak rozjaśniony wonderowską farbką, tytułowy wałek, okraszony gościnną nawijką Gaeko, funk gitkami i promiennym chorusem w klawiszowej gwardii "Who Are You?", czy mój ulubiony "Fox" z całą garścią rozbujanych hooków. Zaraz po nim leci wakacyjny spacerek "Double Jack" w duecie Eddiem Kimem, więc poziom nie spada. O drugiej części albumu już napisałem, więc to tyle, co chciałem powiedzieć o nowym, bardzo satysfakcjonującym, drugim z kolei powrocie laski, tym razem do k-popu.
Bonjour Suzuki
Lollipop Syndrome (EP)
[Kadokawa]
Piękny, zmysłowy początek. Jakbym obudził się na tropikalnej wyspie, a za oknem swój koncert mieli Air France. Słucham dalej i wydaje mi się, że cała impreza przenosi się do pobliskiego klubu, a przybyli ludzie zaczynają tańczyć. Wszyscy się śmieją, są szczęśliwi i nie myślą o jutrze. Wykrywam mniej więcej takie konotacje, gdy słucham tytułowego kawałka z Lollipop Syndrome, za który odpowiada singer-songwriterka Bonjour Suzuki. Właścicielka trochę dziecinnego, lekko egzaltowanego wokalu Japonka (właściwie nie wiem, czy przekroczyła już próg dwudziestu lat, mam wątpliwości) potrafi wyczarować baśniową, trochę senną, ale zawsze przytulną aurę unoszącą się nad przeważnie przebojowym, tanecznym beatem. Najlepiej sprawdzić sobie "Close To Me", aby przekonać się, o co chodzi. A jeśli chodzi o jakość samych kompozycji, to Suzuki również sobie radzi − jej forma łączy w sobie nie tylko dance-pop czy dream-pop (pamiętacie jeszcze Doss?), ale można też słyszeć jakieś zalążki techno czy impresjonistycznego ambientu, a wszystko to wlepione w zgrabne, piosenkowe ramy. Dla mnie naprawdę świetna rzecz. Czekam na jej kolejne wydawnictwo, na którym progres będzie widoczny. Mam nadzieję, że już za rok wszystkiego się dowiemy.

Boris
Asia
[Fangs Anal Satan]
W tym roku japońska formacja wydała aż trzy studyjne longplaye: najbardziej statyczny Warpath, najbardziej gitarowy Urban Dance i najbardziej ekstremalny Asia właśnie. Klimat płyt jest podobny: dużo drone'ów, zgrzytów, trzasków, trochę czarnego shoegaze'u i ambientu. Razem około dwóch godzin muzyki, więc z całego zestawu wybieram chyba najlepszą moim zdaniem (choć to mocno dyskusyjne). Dla mnie Asia (czy chodzi o jakąś naszą rodaczkę?) ewokuje dźwięki remontu klatki schodowej, których miałem okazję słuchać we wrześniu tego roku ("Terracotta Warrior"), awarię starego komputera ("Ant Hill") czy Merzbow-core ("Talkative Lord Vs Silent Master"), czyli innymi słowy nie jest to muzyka, której bardzo potrzebuję w życiu. Ale może ktoś z was posłucha. Btw, urocza nazwa labela.

Boys Age
Forbidden Summer
[Burger Records]
A to kolesie będący po prostu japońską odpowiedzią na Maca DeMarco. Naturalnie ustępują Kanadyjczykowi w kwestii talentu, bo ich psych-indie-popowe piosenki nie są tak fantastyczne, ale skoro Kuzz i Takamasa Kobayashi nagrywali już wspólnie z R. Steviem Moorem, to znaczy, że dryg do songwritingu muszą mieć. Nagrywają właściwie non stop, dlatego musiałem wybrać jakąś płytę i stanęło na Forbidden Summer, który wydaje mi się po pobieżnym odsłuchaniu reszty najciekawszym tegorocznym dziełkiem Boys Age. Album startuje od rozlazłego "Horizon" i prostego, pocinającego w 60sowej manierze "From Above", dlatego prawdziwe, treściwe granie zaczyna się od trzeciego, tytułowego kawałka, gdzie beztroski refren daje powody do łączenia japońskich grajków z postacią DeMarco. W "Wonder" podobna trajektoria, tylko z większą ilością psychodelii. "Summer Memory", został z kolei udekorowany klawiszowymi błyskotkami, "Frost Summer", to slackerska psych-ballada, w "Neon City" Kuzz zawodzi na tle akustyka i perki, a rozjechany "Fessenden's Worlds" stanowi klamrę całego LP. Jest więc okej, może nie nadzwyczajnie, ale słuchanie Boys Age na pewno nie przyniesie szkody.

Brown Eyed Girls
Basic
[APOP Entertainment / LOEN Entertainment]
Niby nie mam nic do tej płyty, ale trochę drażni mnie to, że jest tak kompletnie schematyczna. Żadnego odważnego, niespodziewanego ruchu, same oczywistości i w konsekwencji nuda. Taka muzyka środka – ani mnie grzeje, ani ziębi, bo przecież same utwory są przyjemne. Dla mnie jednak to za mało: rozumiem sytuację, w której wypełniacze stanowią jakąś część płyty, ale jeśli właściwie cały longplay zajmują takie zapchajdziury, to już nie jest miło. No dobra, kilka momentów zasługuje na odnotowanie (zwiewny "Time Of Ice Cream" na otwarcie czy disco vibe w "Brave New World"), ale pozostałe nie są niczym więcej ponad nieinwazyjny inide-pop czy pop-rock. Brązowookie dziewczęta – odepnijcie pasy bezpieczeństwa i wtedy porozmawiamy, bo na razie, mimo sympatycznego towarzystwa, nie chcę mi się z wami gadać.

Bryan Cha$e
Lost In The City. Part 1 (EP)
[Hi-Lite Records]
To teraz dla odmiany trochę rapu. Jest kilka postaci w k-hopie, którym warto się przyglądać: Beenzino, Jay Park, Okasian, Paloalto, Keith Ape czy właśnie Bryan Cha$e. Wszystko to kręci się wokół ekipy The Cohort i poniekąd labelu H-Lite Records, bo ziomy rzeczywiście najbardziej łapią, o co chodzi w obecnym hiphopie. Taki na przykład Cha$e wyraźnie chce zostać koreańskim A$AP Rockym, przynajmniej jeśli spojrzymy na jego stylówkę. Jeśli jednak posłuchamy Lost In The City. Part 1, to raczej przyjdą nam do głowy inne skojarzenia. "Finesse", to moim zdaniem efekt podjarki Kanye Westem (najbardziej My Beautiful Dark Twisted Fantasy, ale i "All Day"), koloryt dualnego "Roll & Smoke" trochę przywołuje Drake'a, mój faworyt "Grindin All Day" łączyłbym z jakimś żeńskim r&b (może Tinashe), no i zostaje najbardziej zrezygnowany "Sober", w którym znowu objawia się Kanye, tylko tym razem z 808s & Heartbreak i na nieco uboższym beacie. Tyle zatem od Bryana Cha$e'a, czekamy na dalszy rozwój typa – może nie wygląda to wszystko jakoś niesamowicie, ale jako zapowiedź czegoś większego już tę EP-kę można potraktować.

Candy Kiss
Parfait
[Media Stream Entertainment Co.]
Spodziewałem się, że to będzie lepsza płyta. Gdy jakiś legitymujący się raczej gitarowym składem band FLIRTUJE z elektroniką, klawiszami czy ogólnie popowym kierunkiem, zawsze zyskuje u mnie dodatkowe punkty. Candy Kiss posłużą tu za przykład, choć ich Parafait nie jest tym, czego oczekiwałem. Owszem, nieźle wychodzą wszystkie zabawy z komputerowymi instrumentami czy syntezatorami, obecność basu również, ale niestety, mimo pewnej dozy ryzyka czy nawet eksperymentu, piosenki na płycie są w większości średnie. "Odotte Utatte Waratte Daitte", "Chottodake", "Open Arms" czy "Kanasimino Burning Love" nie są utworami, którym chciałbym poświęcić swój czas, choć ostatecznie "nie bierze mnie cholera" jak ich słucham. Ale na przykład brzmiący jak j-popowy BENGER, wydelikacony i ochłodzony strumieniem funkowych gitar otwieracz "Luna No Sasayaki", to rzecz zupełnie udana. "Hot Summer" niby trochę nachalne, jednak prechorus i skwaszony wirtualnym jazgotem chorus z powodzeniem wybijają mi ostrze krytyki. Co tam jeszcze? Gonitwa "Baranomahou" jest nawet spoko, "To Aisitahito" jest już baaardzo spoko, ale na największą uwagę zasługuje "First Love" − za zmiany akordów lubię początek, lubię melodię wokalu i smyczki tamże, jazzowy wtręt też bardzo okej, ogólnie to jest fajna piosenka, których w ogólnym rozrachunku trochę mi brakuje na debiucie Candy Kiss. To, co się na nim znalazło w jakiś sposób mi wystarcza, ale powtórzę: spodziewałem się lepszego krążka od tej ekipy. Może za czas jakiś im się uda.

Capsule
Wave Runner
[Unborde / Warner Music Japan]
Trudno uwierzyć w to, że "Runaway Dancer" jest utworem Briana Wilsona, ale trudno też uwierzyć, że numery na Wave Runner napisał Yasutaka Nakata. Musiałem się upewnić, czy za songwriting odpowiada właśnie on, bo serio, jak włączy się openera, to jakoś trudno uwierzyć, że gość piszący tak świetne wałki jak "Secret Adventure" czy "Natural Ni Koishite", mógł dopuścić się tak beznamiętnej łupanki. Nie wiem, jeśli jesteście fanami ATB (szanuję, żeby nie było, a do "Extacy" mam nawet sentyment), to najnowszy długograj Capsule jest rzeczą dla was, bo wszyscy ci, którzy podziwiali wyrafinowanie i formalne nieokiełznanie Nakaty raczej nie mają czego tu szukać.

Carpainter
Out Of Resistance
[Trekkie Trax]
Album Carpaintera to obok Make Me Feel duetu Lonica Tonica najciekawsza tegoroczna propozycja od Trekkie Trax. Wcześniej była jeszcze EP-ka Digital Harakiri, ale jednak postawiłbym na Out Of Resistance. Nie uważam, że mamy tu do czynienia z jakąś fantastyczną płytą. Wręcz przeciwnie, koleś nie wysilił się zbyt wiele – zamiast tytułu "japońskiego Maxo" na usta ciśnie się raczej "japoński Lone dla ubogich". Może też trochę przesadzam, skoro Carpainter jednak fajnie pomyka w tym post-rave'owym anturażu, zwłaszcza w tytułowym wałku, ale przy dłużącym się "Journey To The West" (albo przy "Radarman") już nie mam wątpliwości − nie jest to ten efemeryczny klimat Galaxy Garden, a raczej coś na kształt naśladownictwa, i to mało efektywnego i efektownego. Idąc dalej napotkamy na 2-step (trzy ostatnie), i to prawie koniec atrakcji, bo zostały trzy remiksy, z których tradycyjnie polecę ten popełniony przez Pa's Lam System (też mogliby wydać coś dłuższego). Myślę więc, że to nie jest dobra droga dla Carpaintera − lepiej, żeby zawężał znajomość z Chordslayerem, a nie kopiował Cuttlera.

Chara
Secret Garden
[Ki/oon Music]
Miwa Watabiki − jedna z weteranek j-popu, którą poznacie bo charakterystycznym wokalu (jednych wkurwi i zirytuje, drugim się spodoba − sprawdźcie "Bukiyou" i wszystko będzie jasne), wydała czwarty w tej dekadzie krążek (albo trzeci, bo Jewel był zbiorem coverów). W odróżnieniu od poprzedniego Cocoon, który był jakimś art-popowym eksperymentem, Chara postawiła tym razem na piosenki bardziej tradycyjne, nawiązujące do pieśniarskiego popu lat siedemdziesiątych (choć mniej melancholijne momenty, jak gitarowy "Koi Wa Abunasa" czy skoczny "Lucky Girl" też się znajdą). Co do ich jakości, to ani nie są powalająco mistrzowskie, ani do bólu fatalne. Całkiem przyzwoite jeśli chodzi o songwriting: udało się ułożyć kilka składnych refrenów, a kilka nudnych i drętwych. Myślę, że fani Chary powinni kupić Secret Garden w ciemno, a wszyscy ci, którzy jej nie kojarzą, nie rozczarują się. No, chyba że głosem.

Chimanaco
Whiteout
[Redrec / Sputniklab Inc.]
A to kolejny przykład, że w Japonii też gra się niezłe indie, bo naparzających bez pojęcia grajków jest tam co niemiara, a z drugiej strony mamy sporo kapel kluczących wokół math-rockowych struktur. Tymczasem żeńskie trio Chimanaco (Bandou Mao na basie, Kamada Manami na perkusji i Kawano Tae odpowiadająca za wokal i gitarę) porusza się gdzieś między miękkim punkiem czy post-hardcorem a nieco ostrzejszym indie-rockiem. Numery nie grzeszą oryginalnością, ale i tak cieszy fakt, że takie płyty, jak Whiteout gdzieś tam się pojawiają − dzięki temu wiem, że EKSPLORACJA i szukanie gitarowych zespołów w Azji cały czas ma sens. Bo niestety, większość tych zjebanych j-rockowych czy j-core'owych bandów "gorszego sortu" zachęca raczej do samobójstwa, więc mimo wszystko Chimanaco należy się szacun.

Cuushe
Night Lines (EP)
[Casine / Flau]
Pisałem o tym drobnym zbiorku w ramach krótkiej piłki, ale warto dodać, że na bandcampowej wersji Night Lines znalazły się remiksy od Nite Jewel, Populous i Dntela, więc całkiem fajny dodatek. Sprawdzajcie.

Czecho No Republic
Santa Fe
[Triad / Nippon Columbia Co.]
Gdy pierwszy raz słuchałem Sante Fe, to jakoś mnie odrzuciło. Chodzi o ten retro klimat, "revival 80s" (lol) i te sprawy. Na przykład Crystal, zespół, który pojawił się w drugim odcinku Orient Expressu, poległ totalnie na tym schemacie. Tymczasem kolejne odsłuchy nowego longa Czecho No Republic (nazwa trochę z dupy) jakoś nie sprawiały mi bólu. Grają trochę w stylu starego Kitsuné (circa 2007 powiedzmy), czyli nie kombinują za wiele, wkładają bas niemal na pierwszy plan, dorzucają dużą ilość bpm-ów, otwarte hi-haty i zaczyna się jazda. A co właściwie sprawia, że "Heart Beat", "Beautiful Days" czy "Quirky World" okazują się fajne, a Crystal nie? Oczywiście songwriting − Czecho No Republic potrafią ułożyć dobry refren, zagrać kilka fajnych motywów, zakosić fajny beat i właściwie to wystarcza. Bo nie oszukujmy się − Santa Fe nie jest pozbawiona wad (ta świadoma imitacja soundu w topornej momentami formie ani mi nie imponuje, ani nie śmieszy), ale przynajmniej całościowo jest znośna.
Daoko
Daoko
[Toy's Factorz]
Daoko, to osiemnastoletnia PIOSENKARKA i raperka pochodząca z Tokio. Nagrywać zaczęła już w wieku lat piętnastu, ale w j-popowym świecie to żadna nowość. W roku 2015 Japonka wydała dwie płyty: Dimesnion jeszcze w niezależnej wytwórni oraz debiut w majorsie zatytułowany po prostu Daoko. Zatrzymajmy się chwilę przy pierwszym z wymienionych longplayów. Wydaje mi się, że tu udało się zawrzeć tylko kilka niezłych pomysłów, a resztę uzupełniono zapchajdziurami. Okej, nikt nie ucierpi podczas słuchania, ale tylko nastawiona poptymistycznie, otwierająca "Nirvana", podrażniony intrygującą produkcją "8 Kai" i wycofane r&b "Endless" wydają mi się pełnokrwistymi trackami. Pozostałe indeksy są sprawnie zrealizowane, choć zupełnie po mnie spływają. Ale to była ostatnia płyta przed wkroczeniem w mainstream, więc możemy wszystko wybaczyć młodziutkiej Daoko. Na pełnoprawnym debiucie wszystko brzmi już tak, jak powinno. Nie tylko produkcja trzyma wysoki poziom, ale i same numery pokazują, na co stać Daoko. A jest to nowoczesny pop, o jakim nasze krajowe objawienia mogą tylko pomarzyć. Figlarny "Kakete Ageru" unosi się wraz z chorusem i podrygami sprężynkowego basu, wiosenny "Ichiban Boshi" ze smyczkami i migającymi klawiszami to coś na leniwe popołudnia, świetny "Ryusei Toshi" czaruje zwrotkami i synthowymi wstążkami, złożony z dwóch, trzyczęściowych bloków "Boku" nosi znamiona prog-popu, naspeedowany "Kimi" osłodzi wam życie chorusem, a syntetyczny, urozmaicony taniec "Music" choć pozorny, to jednak wciąga, a na samym końcu czeka was spotkanie z zawziętym beatem "Takai Kabeniwa Ikusen-No Door". Tak wygląda mój subiektywny przegląd najciekawszych piosenek z Daoko, albumu, który na pewno nie jest jeszcze dziełem na miarę talentu młodej Azjatki, ale pokazuje, że drzemie w niej spory potencjał.

Deb In Deb Show
Show (EP)
[CJ E&M]
Niewiele wiem o kryjącej się pod pseudonimem Deb In Deb Show Japonce, ale w niczym mi to nie przeszkadza. A może to i nawet lepiej, bo cała uwaga skupia się w ten sposób nie na niej, a na zawartości mini-albumu Show, który na tę uwagę jak najbardziej zasługuje. Mamy tu sześć bezpretensjonalnych, pełnych urzekających melodyjek, całkiem kunsztownych, pop/soft rockowych piosenek i każda z nich jest celnym strzałem. Jeśli chodzi o songwriting, to podobnie jak przy okazji debiutu Lim Kim, skojarzenia padają na wczesny Bird And The Bee, co jak dla mnie gwarantuje moc atrakcji. Nie są to może tak wyborne kompozycje, jak te Grega Kurstina, ale czy mogę nie lubić singlowego "Maybe I'm Lonely" lub chyba najbardziej zahaczającego o muzykę amerykańskiego duetu "Alive"? Nie ma opcji, a wśród tych dwóch numerów kryje się nawet highlight. A za takowy uważam wyposażony w eleganckie zmiany akordów, zwiewny "Lobster". I nawet solówka pod koniec nieźle odnajduje się w klawiszowym towarzystwie. Drugą połowę stanowią dyskretna, podszyta delikatnym, dubowym feelingiem ballada "Rule Of Universe", synth-jazzowa historyjka "Aseptic Room" i melancholijny closer "Requiem" z klasą domykający cały Show. Według moich informacji (ale mogę się mylić) jest to pierwsze wydawnictwo Deb, a skoro startuje z tak wysokiego pułapu, to jej muzyczną przyszłość widzę tylko w jasnych kolorach.

DJ Krush
Butterfly Effect
[VinDig]
O całkiem udanym powrocie japońskiego weterana triphopu i elektronicznego grania po ponad dekadzie przerwy trochę już napisałem w ostatnim, drugim odcinku Orient Expressu, więc nie będę się powtarzać, bo wciąż mam dokładnie taką samą opinię o Butterfly Effect. Komu trzeba, niech zagląda śmiało.

Djwwww
U.S.M.
[Flamebait]
Ciężko znaleźć jakieś info o Djwwww (w necie krąży opis: "Djwwww is a producer from Japan that makes sample based micro-collages"), dlatego możemy skupić się wyłącznie na zawartości jego produkcji. Najgłośniej było o zabawnej kolekcji dzwonków Ringtone Super Collection i właśnie o U.S.M.: złożonej z króciutkich fragmentów (najdłuższy ma 2:10) kolekcji vaporwave'owych dziwadeł − pourywanych, sonicznych, sample'owych wiązek przypominających wcześniejsze dokonania Daniela Lopatina (czy to Oneohtrix Point Never czy Chuck Person), ale po głowie mogą chodzić też Giant Claw, Arca czy Macintosh Plus. Zresztą spostrzeżeń będzie więcej – to wasze życie, więc wybierajcie. Tak czy inaczej, granie niezbyt oryginalne (Mansun grający "Mietka Żula" to było coś), a czy wciąż intrygujące? Niech każdy sam odpowie przed sobą, o ile oczywiście chce.
Emi Maria
Euphoria
[Village Again / KSR Corp.]
To, że sięgnąłem poEuphorię, zawdzięczam singlowi "One Of Them", który wciąż kojarzy mi się odrobinę z FKA twigs i Drakiem w japońskim sosie (głównie chodzi o produkcję). Połączenie zachęcające, całkiem nieźle nastawiające odbiorcę na cały długogrający album, ale już tyle razy sparzyłem się na albumach wybieranych na podstawie niezłego singla, że podszedłem do piątego w karierze długograja urodzonej w Papui Nowej Gwinei Emi Marii na spokojnie i na chłodno. I jak się okazało, była to całkiem dobra strategia, bo choć faktycznie słychać w jej numerach ślady nowinek czy patenty podpatrzone od współczesnych producentów elektronicznej gry, to jednak płyta obraca się wokół statecznego popu/triphopu/balladowego r&b. Jakość kompozycji i refrenów nie jest nadzwyczajna, choć kilka fragmentów utkwiło mi w pamięci: nagrany wspólnie z mężem s(trap)iony "91", chyba najlepszy, bujający funkowym groovem "#Perf #Girls #Love #Selfie", czy kończący całość, wspomniany na początku singiel "One Of Them". No i cóż, do nomen omen euforii daleko, momentami bliżej Emi do wczesnych nagrywek Rihanny niż do dziwności Tahliah Barnett, ale mimo to Euphoria poniżej kreski nie schodzi.

Envy
Atheist's Cornea
[Temporary Residence]
Envee w rekapitulacji muzyki azjatyckiej? Ten gość od Fisza, serio? I jeszcze napisane z błędem. "Też ich pojebało" − stwierdził naprężony Uszatek scrollując Porcys. Nie Envee, tylko Envy, czyli post-metalowa czy post-rockowa załoga z Tokio pojawiająca się w rekapitulacji z powodu wydania szóstej płyty. Ale bez ogródek: nie jest to kapela pokroju Deafheaven czy Baroness − słuchając Atheist's Cornea nie czuję się zmiażdżony lub rozwalony. Dostrzegam w nich raczej solidny skład w miarę potrafiący zbudować narrację wewnątrz jednej kompozycji, ale to wszystko. Niemniej można sprawdzić, jeśli kogoś rajcuje estetyka.

Especia
Primera (EP)
[Victor Entertainment]
"Ladies aaaand Gentlemen! It's Especia's showtime. It's exclusive thing. Heeeeeeeeeeeeere weee goo! Ready?". Potem jeszcze namecheckują Spice Girls (?) na tle ubasowionej disco-suity w duchu Earth, Wind & Fire, więc wydaje się, że wszystko w porządeczku i dalej napierają ze swoim show zapoczątkowanym na świetnym Gusto. Niestety, Primera straciła gdzieś ducha współczesności − więcej tu jamowania i jakby grania live ("We Are Especia / Nakinagara Dancing", "West Philly" czy "Sweet Tacticks") niż błyskotliwych kompozycji owiniętych w lśniącą produkcję. A jeśli już zdaje się, że dziewczyny jednak mocują się ze sobą w celu stworzenia sztosa, to brakuje im mocnego refrenu albo hooka ("Sayonara Cruisin'"). Najlepszym trackiem będzie dla mnie "Secret Jive", bo jako jedyny nie brzmi jak odrzut z debiutu, ale rzeczywiście jest zaczątkiem kolejnego etapu. Nie zrozumcie mnie źle − to i tak bardzo fajna EP-ka, ale ten girlsband z Osaki ma ogromne możliwości i nie zbędą mnie czymś takim, jak Primera. Ale spoko, to nie zadyszka − traktuję to wydawnictwo jako chwilę przerwy, po której Especia przykurwi kolejnym świetnym longplayem, tym razem wydanym w majorsie. Trzymam kciuki.

f(x)
4 Walls
[S.M. Entertainment / KT Music]
Myślę, że to jak na razie moja ulubiona płyta koreańskiego girlsbandu, a tytułowy singiel w ogóle trzeba dodać do singli roku. Więcej info o 4 Walls znajdziecie w drugim Oriencie. Jeśli jeszcze nie czytaliście – zapraszam serdecznie.

Fiestar
Black Label (EP)
[Collabodadi]
Słuchałem Black Label ze trzy-cztery razy i żadna z tych sesji specjalnie mnie nie ruszyła. A szkoda, bo po pierwsze − w zeszłym roku koreański girlsband sprawił mi wiele radości singlem "One More", więc oczekiwania rosły, a po drugie − to debiutanckie wydawnictwo Fiestar, więc dziewczyny startowały niejako z czystą kartą. Tymczasem mamy tu piosenki trochę bezbarwne i zupełnie nieporywające: połowa to nudne ballady ("Hello", "Cold" i "Today"). Na szczęście druga połowa to już k-pop w czystej postaci. Z takich najlepszych momentów: "Turn Off The Light" ma super bas, "So Tight" leci na fajnym flow, a "You're Pitful" to zdecydowanie najlepszy song na całym mini-albumie. Więc mimo zawodu potrafię wyciągnąć pozytywy z Black Label, a to oznacza, że Fiestar w "przyszłej przyszłości" będą się jeszcze liczyć.

Fjordne
Moonlit Invocations
[White Paddy Mountain]
Bardzo wyciszony, skryty album. Fujimoto Shunichiro gra swoje jazzowe, improwizowane (?) poematy niemal w obliczu końca świata. Jakby rozłożył się gdzieś w opuszczonej puszczy czy ciemnym lesie, gdzie nie dociera cywilizacja. Jest w tym jakiś skryty, podskórny niepokój. Nawet w momentach, gdy Fjordne pełniej korzysta z elektroniki (jazzujący triphop "Glati") czy wtedy, gdy wydaje się, że trochę mu weselej (dzwoneczkowo-klaskany "Reverends"). Czego by nie powiedzieć o Moonlit Invocations, trzeba docenić płytę za niepowtarzalny klimat niespotykany często nawet na podobnego rodzaju wydawnictwach. To bardzo sensualna i intymna muzyka, która sprawdzi się raczej wtedy, gdy posłuchamy jej na spokojnie i bez pośpiechu, najlepiej wieczorem albo w nocy. Wtedy odsłoni przed nami swoje skryte uroki.

Foodman
Couldwork
[Orange Milk Records]
"COULDWORK is semi-compilation album, featuring some old and some new sounds that summarize Foodman's path leading into 2015. It straddles the lines between experimental footwork, vapor-collage music, and modern minimal electronics". To wyjaśnia, czemu Couldwork nie jest tak dobry, jak rzeczy robione na bieżąco. Tym razem więcej tu hałasu, chaosu, sampli w nieładzie i ogólnie trochę cięższy to materiał, a przez to bardziej męczący podczas słuchania. Kilka momentów całkiem spoko ("Hitou He Go") kilka nawet śmiesznych ("Mosquito & Clap"), ale szału nie ma. I to bardzo nie ma.

G.Rina
Lotta Love
Tower Records
Jeden z najlepszych j-popowych krążków w tym roku i to bez cienia wątpliwości. Zresztą na Lotta Love dzieje się cała masa fajnych rzeczy, a j-pop jest tylko punktem wyjścia. W drugim Orient Expressie znajdziecie kilka słów o kilku takich rzeczach.

G.Soul
Dirty (EP)
[JYP Entertainment]
Krótko, bo krótko, ale coś o Dirty zdarzyło mi się już napisać w odcinku numer jeden Orient Expressu, bo i wydawnictwo krótkie. Tu w zasadzie nie ma co kalkulować: trzeba po prostu posłuchać – w końcu tych kilka numerów G.Soula to kwadrans uczciwie skrojonego r&b z Korei.

Girl's Day
Girl's Day Love Second Album
[DreamT Entertainment]
Słucham sobie jednego po drugim i ani jakoś przesadnie się nie nudzę, ani nie znajduje tu momentów maltretujących mnie hookami. No cóż, drugi album Girl's Day jest miłym w odbiorze zestawem piosenek i nic poza tym. Rozumiem w sumie, dlaczego jest tak bezpiecznie: targetem jest koreańska publika, więc dziewczynom nie w głowie sensacyjne rozwiązania producenckie czy jakieś kompletne odjazdy od ustabilizowanego formatu piosenki. Okej, niech będzie i tak, ale czemu przy okazji nie przemycić na płycie paru kopiących dupę dropów (najfajniejszym tune'em niech będzie "Something" albo "Show You")? No właśnie, to jest największa słabość Girl's Day Love Second Album − fajna płyta, ale zbyt staroświecka i asekurancka, żeby mogła namieszać. Ale, żeby nie było, cały czas trzymam kciuki za ten girlsband.

Girls' Generation
Lion Heart
[SN Entertainment]
Jeden z najpopularniejszych girlsbandów w Korei wraca, już bez nagrywającej ponoć solowy album Jessiki (a więc w ośmioosobowym składzie), po dwóch latach z nowym albumem. Wiedząc to, pewnie nie nastawiacie się na nic dobrego, w końcu taka wytwórnia, jak SN Entertainment kombinuje tylko, jak tu zdobyć gruby hajs, a sukcesy artystyczne to dla nich raczej sprawa drugorzędna. Rzeczywiście tak to mniej więcej wygląda, dlatego właśnie Lion Heart zaskakuje. Okej, muzycznie mamy tu k-pop, który kochają tłumy i masy, ale to jest k-pop wysokiej jakości, starannie i ciekawie wyprodukowany, nastawiony na chwytliwy refren i dobrą melodię. "Lion Heart", tytułowy singiel otwierający krążek, to może i dobry podkład dla tańczących pin-up girls, ale też całkiem miła piosenka. "Party" to już imprezowy banger nagrany jakby przez wyhodowaną w laboratorium, k-popową gwiazdę z genotypami Kylie i Carly (podobne odczucia mam przy "Green Light", tylko tutaj efekt jest fajny, a nie bardzo fajny), "Show Girls" nawet nie trzeba słuchać − wiecie, o co chodzi, jeśli oglądaliście Showgirls, "Fire Alarm", to wkroczenie w koreańską cyberprzestrzeń dźwięków, bo niby ciężkie tkanki beatów, a jednak wszystko śmiga łatwo i zwiewnie, "Paradise" to kolejny świetny kawałek, tym razem coś na letnie tańce, a i na sam koniec dostajemy niepozornie nośny "Bump It", więc sporo tego dobrego. Gorzej dzieje się, gdy SNSD próbują wprowadzić bardziej LIRYCZNĄ atmosferę ("One Afternoon" mnie nie rozczulił) albo przekładają gitarę ponad klawisze ("Sign" jako przykład, choć refrenu nie dam skrzywdzić), ale takich chwil jest akurat mało, więc Lion Heart w tegorocznym k-popowym wyścigu zajmuje wysokie miejsce, a przecież to skład dziewczyn, który ma być maszynką do robienia pieniędzy. Trzeba szanować.

Gonno
Remember The Life Is Beautiful
[Endless Flight]
Różne rzeczy wypisuje się o najnowszej płycie Sunao Gonno: jedni słyszą tam house i balearic, inni jakieś downtempo, jeszcze inni space-disco czy ambient-techno. Po części te osądy są celne, ale cała ta różnorodna płyta bazuje moim zdaniem na pewnego rodzaju krautrockowej motoryczności, na transowym drajwie iskrzącym właściwie w każdym utworze na Remember The Life Is Beautiful. Pytanie zasadnicze brzmi mimo wszystko tak: czy to jest dobry album? Odpowiadam: jak najbardziej. Z prostej przyczyny − wszystko, co Gunno wykłada na stój mi smakuje, nie grymaszę, nie narzekam na jakość, może tylko wstrzymuję się przed dokładką, bo podane porcje absolutnie wystarczają mi na pewien czas. Podobać może się zwłaszcza to, jak producent płynnie skacze oraz spaja poszczególne stylistyki, jak czerpie od innych, bardziej uznanych figur elektronicznego grania (jest tu i trochę Hebdena, i Snaitha, i Willnera, i Fultona, i Talabota, a nawet jakiś lekkie odciski D. Jamesa, ale to dyskusyjny trop sprowokowany acidowymi wstawkami), no i jak ogarnia to wszystko w jeden organiczny twór. Najlepszy skręt? Może "Confusion", ale "The Worst Day Ever" też dobre, choć "Across The Sadness" również niczego sobie. Jest z czego wybierać, więc chyba nie trzeba dłużej namawiać was do sięgnięcia po Remember The Life Is Beautiful, co nie?
Hanae
Joukyou Shouko
[Virgin Music]
Musicie poznać pochodzącą z prefektury Fukuoka dwudziestojednoletnią Hanae. Ją, jej dziewczęcy głos i jej drugi album. Może i ta płyta tonie w wiśniowym soku, lukrze i jest ogólnie przesłodzona, ale skoro wypełniają ją bardzo fajne piosenki, to nie ma się co czepiać. Nie wiem, czy to kwestia przyzwyczajenia, ale chyba przy żadnym kawałku z Joukyou Shouko nie tracę życia, choć mam świadomość, że nie jest to perfekcyjna płyta. Ale nie zamierzam niczego krytykować, a raczej chwalić, więc lecę z najlepszymi kawałkami. Na pewno należy do nich "Kamisama No Kamisama" z tym śmiesznym motywikiem jak z czeskiej bajki (btw, ten wałek można usłyszeć w czołówce serialu anime Kamisama Hajimemashita). Ale obczajcie, jaki to ma refren, i wtedy inaczej spojrzycie na całość (podpowiadam zajebisty). Dalej "Rainbow Love" już za samo operowanie rytmem zyskuje u mnie najwięcej, a przecież cały przebieg tej puchowej piosenki jest cudny. Co bardziej taneczne kawałki też się znalazły. Ktoś zamawiał japońskie disco? Proszę bardzo, "Handsome" dla ciebie. Ale to highlighty, a co z resztą? Jakieś gitary? Łapcie "Deat My Hero". Jakaś jedwabna ballada? "Ototoi Oide" zgłasza gotowość. No jest tych dobrych numerów trochę, stąd zachęcam do słuchania. Myślę, że nie będziecie żałować.

Hatis Noit
Illogical Dance
[Purre Goohn]
Hatis Noit to mocno kulturalna osoba. Nie tylko zajmowała się baletem, teatrem, klasyczną dworską muzyką gagaku, ale również tworzyła i wciąż tworzy muzykę. I to jest najciekawsze, bo nie dość, że jest wokalistką prog-metalowej kapeli Mutyumu, to z drugiej strony tworzy art-dream-popowy projekt Magdala, a w zeszłym roku zaczęła nagrywać solo. I tak w 2014 roku ukazał się jej debiut Universal Quiet − album z wokalną polifonią będący właściwie już nie popem, a muzyką współczesną. Obok poetycznej warstwy lirycznej Noit wykorzystuje na nim swoje umiejętności wokalne, bo to właśnie głos stanowi trzon i wraz z szeptem jest głównym instrumentem jej pierwszej płyty. Trochę ponad rok później Japonka wraca z drugim solowym wydawnictwem, mini-albumem Illogical Dance i od razu idzie do przodu. Zaprasza do współpracy duet Matmos, dla których praca z wokalistkami to nic nowego (dobrze wiecie o kogo chodzi) i tworzy dzieło zaplątane zarówno w pajęczynę poważki i awangardy, jak i mocno współczesnego elektronicznego modern-popu. Aż ciśnie się na myśl porównanie w stylu: japońska Holly Herndon, ale Hatis Noit jednak stawia zdecydowanie mocniej na melodię "czystego", stojąc nieco dalej od software'owo-popowych konwencji. Najmocniej da się to zaobserwować w otwierającej, pięknej pieśni "Illogical Lullaby (Furepe Edit)" oraz w kończącej, ponad dziesięciominutowej, porażającej liturgii "Angelous Novus". Natomiast "Illogical Lullaby" w wersji Matmos oraz "Anagram C.I.Y." to już próby czy też eksperymenty z głosem i elektroniką, które śmiało można porównać do tegorocznych poczynań Herndon. W tym pierwszym zwłaszcza w drugiej części stopniowo gaśnie idylliczny klimat i pojawia się niepokojące napięcie wyniesione wprost z arsenału współczesnej muzyki. W drugim z kolei tkanka wokalu została mocno poszatkowana i zdeformowana, co stało się za sprawą producenckich skalpeli duetu Matmos, co w konsekwencji dało dość frapujący, dźwiękowy kolaż, w którym przenikają się światy popowej moderny i poważnej tradycji zapraszając do nielogicznego tańca. Warto podjąć wyzwanie, zwłaszcza jeśli na co dzień nie słuchacie podobnej muzyki.

Hitomitoi
The Memory Hotel
[Billboard Records]
Kiedy na pierwszym planie współczesnego i futurystycznego j-popu brylował Nakata, gdzieś w cieniu chowała się Hitomi Shimomura. Chowała się ze swoimi synth-popowymi propozycjami rozdartymi między panującymi trendami w japońskim popie a tradycją city-popową, oczywiście w kobiecej wersji. Hitomitoi wydaje albumy już od ponad dekady i choć nie znam jeszcze wszystkich (postaram się to nadrobić jak najszybciej), to i tak wiem, że znajdę na nich wartościowe piosenki. Weźmy Snowbank Social Club, wydany w 2014 roku zestaw klawiszowych numerów, jakich j-pop tak bardzo potrzebuje – formalnie subtelnych, unikających zbędnej wzniosłości, posiłkujący się wzorcami klawiszowego grania z lat 80., gdzie liczy się ładny przebieg harmoniczny, chwytliwa melodia i zapadający w pamięć refren. W 2015 Japonka wraca z kolejnym dziełem, prawdopodobnie najbardziej wyszukanym, dojrzałym i odnajdującym się w krajobrazie nie tylko świeżego popu z Azji, ale po prostu aktualnego popu w świecie. Zadbała o to całą ekipa producentów: Cunimondo Takiguchi, Crystal, Luvraw, Kashif, Mabanua i Dorian. Właśnie ten ostatni (sprawdźcie chociażby jego Midori) przygotował dwa highlighty: tytułowy "The Memory Hotel", brzmiący jak dostojna wersja złagodzonego Akufena wtłoczonego do świata piosenki, jak i niebywale zaraźliwe, ale wciąż eleganckie, japońskie disco "Sono Me Wa, Hypnotic". Ale to nie koniec.
Do nich dochodzi jeszcze "Mystery Train" ze sznytem w duchu Beahavior, unoszącymi się w powietrzu warkoczami synthów i z gitarową solówką. W zasadzie nie ustępuje im "Bokyaku Hiko" – tu doświadczymy zastygłego disco prowadzonego przez pady klawiszy. Natomiast "Surrender" Luvrawa to jakieś elektryczne KANTRY z wokalnymi syntazatorami. "Mon Fatal Amour" może jest trochę za długi, ale emanuje dostojnością uzupełnianą wokalem Hitomitoi, która brzmi w tych utworach nie jak wykonawczyni zatrudniona do śpiewania piosenek, ale jak prawdziwa japońska diva z lat 80. w stylu, powiedzmy, Megumi Hayashibary, tylko w odświeżonych realiach. Chwilę później robi się znowu bardziej tanecznie i trochę egzotycznie – "Canary Kibun De", czyli kolejna dźwiękowa opowieść, której narratorką jest natchniona Shimomura. W "Lonely Woman" temperatura zostaje lekko obniżona, ale wciąż poruszamy się po parkiecie, tylko trochę spokojniej i ostrożniej. Wreszcie "Labyrinth ~Kaze No Machi De" powraca do zarysowanej w uwerturze nostalgii, zamykając cały The Memory Hotel piękną balladą. I teraz, po spędzeniu z albumem Hitomitoi naprawdę wielu godzin, mogę powiedzieć, że wszystkie te piosenki, choć nieidealne, są mi bardzo bliskie i w pewnie sposób jestem do nich przywiązany. Czy o to właśnie chodzi w tytule płyty? Całkiem możliwe, ale warto przekonać się samemu, bo to na pewno jedna z najlepszych rzeczy w całej tej rekapitulacji.

HyunA
A+ (EP)
[Universal Music Group]
Zajebisty teaser A+ wyglądający niemal jak teaser koreańskiej wersji Spring Breakers + super okładka (no i + postać tej laski) zwiastowały rzecz na co najmniej 7.5, ale niestety nic takiego się nie stało. Kim Hyuna, koreańska starletka, była członkini Wonder Girls, a obecna członkini 4minute, najseksowniejsza gwiazda azjatyckiego popu (może tylko Hara, która również zadebiutowała mocno średnim solo mini-albumem Alohara, może się z nią równać) wypuściła kolejną EP-kę. Cieszę się, że jest aktywna i w ogóle, ale niestety tegoroczny materiał jest bodaj najsłabszą pozycją w jej malutkim dorobku (najlepszy to albo Bubble Pop!, albo Melting). Nawijki na dość drętwych podkładach miały być największą bronią Hyuny, ale jakoś zupełnie nie powalają. Zamiast kompletu bangerów rozkurwiających parkiet dostaliśmy kilka nieszczególnie kopiących numerów. Może tylko wyróżniłbym "Roll Deep (Because I'm The Best)" − tu zamiary udało się w jakimś stopniu spełnić. Więc trochę szkoda, bo jeśli chodzi o image czy prezencję, nikt w Azji nawet nie zbliża się do Kim. Ale muzyka to nie konkurs piękności.

Indigo La End
Shiawase Ga Afuretara
[Warner Music Japan]
Enon Kawatani to, jak wiadomo, lider jednego z naszych ulubionych japońskich składów, czyli Gesu No Kiwami Otome (jak się okazuje, nie tylko my się jaramy). Ale czy ktoś wiedział o tym, że koleś ma jeszcze jeden zespół, w dodatku aktywny, nagrywający płyty? No właśnie. A jego pierwszy zespół, MACIERZYSTA FORMACJA, nazywa się Ingigo La End i pocina sobie w gitarowym j-rocku. Jeśli Gesutome to rozkoszna, pełna ekwilibrystycznych zagrywek, wymuskana popowa formuła, to Indigo będzie pełnym "uporządkowanego nieładu", znacznie bardziej *rockowym* uderzeniem. W tym roku ukazał się drugi album Shiawase Ga Afuretara, który nie tylko potwierdza status Enona jako bossa, ale również to, że jest prawdziwym piosenkowym autorem z własną wizją. Gość nie szczędził pomysłów i dał albumowi to, za co tak uwielbiamy jego drugi projekt − fantastyczne refreny. Właściwie pozbawiony wypełniaczy LP (może trochę przesadzili w "Yogisha Wa Hashiru") stanowi zwarty zestaw rasowych, gitarowych numerów. "Wonder Tender", "Hitomi Ni Utsuranai", "Kokoro Futatsu", "Heart No Ookisa", można wymienić niemal całą tracklistę, więc szukanie najlepszych numerów nie ma sensu. Warto za to zwrócić uwagę na kilka szczegółów: w "Zikkenmae" Kawatani zmienia się prawie w Thurstona Moore'a, bo pod koniec przez kawałek przechodzi noise-gitarowa nawałnica; pojebany "Hana Wo Hitotsukami" zaczyna się od primusowego basu okraszonego funkiem, żeby za chwilę, niespodziewanie, przejść do słodkiego refrenu; no i nie posądziłbym Enona o taką quasi-Radioheadową balladę jak "Tsugi No Yoru E". Tyle. Zachęcam do sprawdzenia, bo już w styczniu nowe GNKO − ależ ten Kawatani zapracowany, c'nie?

Jay Park
Worldwide
[AOMG]
Skromna reprezentacja k-hopu w rekapitulacji nie jest przypadkowa − nie jest z nim najlepiej, w przeciwieństwie to rozkwitającego k-popu. Pojawił się co prawda Keith Ape i jego hit "It G Ma", wokół którego zrobił się spory buzz, ale nawet on mówił wprost w wywiadzie dla Complex: "In Korea, there was no crew I'd want to be in besides the Cohort. Because you know, Korean rap, it sucks. Bad". Ale do rozważań na kondycją rapu w Korei, jak i postaci Keitha wrócę za jakiś czas, pewnie wtedy, gdy kolo wypuści debiut albo coś dłuższego, a na razie przejdę do Jaya Parka, czyli (chyba) do koreańskigo Drake'a. Obecnie jest czołową personą w k-hopie, choć może to nie jakiś super raper. Nie ma jednak co narzekać na jego kompetencje w tej dziedzinie, skoro dobrze ogarnia to, co dzieje się w amerykańskim rapie, a i lista jego inspiracji robi swoje: m.in. Jay-Z, Justin Timberlake, Nas, 2 Pac, Dr. Dre, Warren G czy nawet Michael Jackson. W dodatku potrafi to przełożyć na kawałki, a miał w tym roku spore pole do popisu − Worldwide to jak na razie jego Take Care, czyli epicki, pełen całej masy różnych nawijaczy, trwający prawie osiemdziesiąt minut longplay wiążący węzłami całkiem sporo trendów (nie tylko rapowych) i stylistyk. I tak "Worldwide" to prawilna wypowiedz w hardcore'owym duchu, więc i loop raczej został przesunięty w cień, "Don't Try Me" zalatuje g-funkowym ciepłem, mój ulubiony jam "My Last" (szkoda, że Jay nie wyczesał więcej podobnych numerów) to dowód na wpływ JT czy The-Dreama, "Mommae" to wynik fascynacji produkcjami DJ-a Mustarda, "You Know" z Okasianem, podobnie jak "Want It", "Fuckboy", "BO$$", "In This Bitch" czy closer "Seattle 2 Seoul", to z kolei US trap w kilku różnych, interesujących koreańskich ujęciach: od melancholijnego, mocno minimalistycznego, przez bangerowy, a nawet EDM-owy, a wszystkie te próby są bardzo porządne. Do tego Park dokłada odrobinę oldschoolowych nagrywek ("B-Boy Stance" i "On It") i dzięki temu udaje mu się nagrać mocno grywalne gówno. Oczywiście nie udało mu się wypakować całego albumu treścią, bo dłużyzny i przestoje się zdarzają, ale i tak kilka sesji z Worldwide nie spowodowały u mnie zmęczenia − raczej z każdym kolejnym odsłuchem słuchałem z większą uwagą i większą przyjemnością. Tak że trzeci long Jaya Parka mocno daje radę, przynajmniej dla mnie to jest spoko rap. Ciekawe, co w temacie Worldwide powiedziałyby rap-głowy?

Jonghyun
Base (EP)
[SM Entertainment / KT Music]
Nic nie poradzę, ale to, co solowo robi Kim Jong-Hyun, podoba mi się trochę bardziej od tego, co tworzy niezwykle popularny w Korei Południowej boysband SHINee, do którego koleś należy. I wystarczy do tego tylko ten trwający trochę ponad 25 minut minialbum. Jonghyun godzi nu-disco z popem, r&b z k-popem, dodając do tego rap i balladowe momenty. Chciałoby się powiedzieć, że to nic nowego, bo przecież co drugi k-popowy album realizuje podobny schemat, ale Kim ma przewagę w postaci zgrabnie naszkicowanych numerów. Pierwszy z nich, "Déjà-Boo", to nie tylko znakomity początek całego Base, ale również świetny, zwiewny, dance'owy singiel, którego SHINee może mu zazdrościć. "Crazy (Guilty Pleasure)" to twist w stronę hiphopowych rejonów, niezły, ale znajdę w trackliście jaśniejsze punkty. Nie będzie to kolejny indeks, czyli przesadzona ballada "Hallelujah", tylko następujący po nim "Love Belt", gdzie Jonghyun podlizuje się Foreign Exchange. No ale skoro robi to w tak dobrym stylu, to nie zamierzam wytaczać dział, tylko z przyjemnością słucham. "Neon" to znowu powrót do bardziej żwawszej formuły, ale nie robi większego wrażenia, podobnie closer "Mono-Drama", przy czym to nie są złe rzeczy, po prostu trochę odstają od dwóch highlightów i tyle. No chyba że trzech, bo jako bonus mamy k-funkowy "Beautiful Tonight", więc to zależy, jak policzymy. Tak czy inaczej, dobry wariat z tego Jonghyuna

Jun Hyo Seong
Fantasia (EP)
[TS Entertainment]
CZŁONKINI girlsbandu Secret też postanowiła pobawić się sama w muzykę. Rozpoczyna od minialbumu Fantasia. Jun ma bardzo przyjemny głos, więc można tylko cieszyć się z jej decyzji. Pytanie tylko, czy udało się stworzyć piosenki, które będą rezonować z jej wokalem. Odpowiedź? Pięć lekkich, filigranowych wręcz piosenek, z czego dwie takie sobie ("Taxi Driver" i "How Can I?") i trzy świetne. Na początku leci saksofon w "Come To See Me" i już wiemy, że obcujemy z ogarniętym k-popem − tak właśnie powinno się to robić. Wciąż jeszcze mamy w głowie refren openera, a tu już idzie kolejny "Into You" i znowu Jun dostaje ode mnie plusa. Słychać wibracje najntisowego popu, a pływające synthy tylko zwiększają przyjemność. A ostatni numer powinniście już dobrze kojarzyć, bo na początku czerwca krótką piłkę o "First Kiss" strzelił Wojtek Chełmecki, który również został oczarowany. No wiadomo, to hajlajt tej skromnej, acz uroczej EP-ki, pokazującej, że za chwilę, za moment panna Hyo Seong może uderzyć znowu i do ze zdwojoną siłą. Oczywiście nie będę się bronił.

Kara
In Love (EP) / Girl's Story
[Universal Music Japan / DSP Media]
No, dziewczyny, spodziewałem się czegoś innego. "Mamma Mia" była super przecież. Tam ciskałyście kolorowymi laserami, przegryzałyście diamentowe błyskotki i paradowałyście po liniach melodycznych w najlepszych sukienkach. O make-upie nawet nie wspominam. A co robicie na Girl's Story? Zaraz o tym opowiem, ale zanim do tego dojdzie, postaram się w kilku zdaniach napisać coś o wydanym również w 2015 minialbumie In Love. Pierwszy kawałek ("Starlight") super; drugi trochę w stylu Kylie ("Cupid") jeszcze lepszy; trzeci ("In Those Days") to strawna ballada; czwarty, egoistyczny disco-hymn z rapowanymi wstawkami na wylizanym tle ("I Luv Me") - znowu super; piąty brzmi jak czołówka do popularnej koreańskiej telenoweli albo serialu dla nastolatek ("Peek-A-Boo"), czyli całkiem nieźle; i wreszcie szósty utwór to znowu ballada ("Dreamlover"), ale tym razem w triphopowym tempie, no faaaajnie. Ogólnie mamy tu mały kolekcję świetnie wyprodukowanych, k-popowych piosenek, które pokazują olbrzymi potencjał mojego ulubionego girlsbandu z Korei Południowej. Tyle o In Love, teraz czas na LP.
Cóż, to się mogło inaczej potoczyć, zwłaszcza po obiecującej EP-ce. Ale chyba sztab odpowiedzialny za piosenki trochę się pogubił. Bo czym jest ten album? Japońskim (przypomnę, że Kara nagrywa albumy zarówno w języku koreańskim, jak i japońskim) odpowiednikiem Aphrodite? Pewnie blisko, ale do niektórych tune'ów z krążka Kylie od czasu do czasu wracam, a tu co mamy? Może i refren "Summergic" zapamiętam, może produkcja w spoglądającym nieśmiało na Skrillexa "Love Click" i "tu ruru turu / tu ruru turu / tu ruru turu / tu ruru turu / locolocoloco love click" też gdzieś mi się wkręci, na pewno "Kiss Kiss Kiss" z fajnym basem i bardzo przyzwoitą zwrotką (tu lepszą od refrenu) też całkiem lubię, no i "Fanfare", bo to napisana z wyczuciem piosenka, ale co z resztą? No właśnie − reszta to wypełniacze, o których nie ma co strzępić sobie języka. A kto jest winny? No przecież nie ja. Zważmy na fakt, że Girl's Story nie jest debiutem, więc Kara dobrze wie, jak to wszystko się kręci. Tak jest, droga Karo, zostałaś uuuukaarana przez siebie samą.
• posłuchaj In Love
• posłuchaj Girl's Story

Keita Sano
Holding New Cards
[1080p]
Zaglądamy do labelu 1080p, aby tam przyjrzeć się nieco bliżej albumowi pochodzącego z Okayamy producenta Keity Sano. Holding New Cards, drugie wydawnictwo Japończyka, trwa prawie siedemdziesiąt minut, a główną osią całości jest, jak to zwykle we włościach tej wytwórni bywa, mieszanina techno z różnymi eksperymentami w obrębie elektroniki. To najogólniejsza charakterystyka, która w pełni nie oddaje zawartości stworzonego przez Sano materiału, ale już ją rozwijam. "Fake Blood" (btw, kolo powymyślał słabe tytuły), możliwe, że najlepszy track na płycie, to wielowątkowa przejażdżka po dziwnych terenach i miejscach: zaczyna się od dźwięków przypominających stare komputery czy równie stare telefony komórkowe, potem przechodzi do dźwięcznego motywiku zagranego jakby na jakimś zabawkowym pianinku (cały czas słychać też niepokojące pasy klawiszy), aż wreszcie wkraczamy do sample'owych zaśpiewów wprowadzających egzotyczny koloryt. Później jest różnie − kilka kawałków nuży, ale do ciekawszych można zaliczyć uwięziony w jungle'owych kajdanach "Onion Slice", stabilne techno "End How It Ends" trzeszczące w gęstych oparach, z których wkrótce wyłania się niczego sobie groove, tytułowy "Holding New Cards", gdzie industrialna energia próbuje wciągnąć pozostałości po techno-wichurze, nabity na marszowe Detroit-techno "He Can Only Hold Her" (jakiś follow-up do Amy Winehouse?) i kończący te brewerie post-rave'owy dancing "African Blue". Keita Sano zaznacza tym samym swoją obecność w 1080p, więc teraz będzie mu pewnie trochę łatwiej rozwijać karierę. Życzę mu wszystkiego dobrego.

Kosmo Kat
Square (EP)
[Faded Audio]
Druga (po An Elegant Punk z 2013 roku) EP-ka Takuji Shibaty nie doczekała się zbyt wielu recenzji (co prawda jest na Pitchforku, no ale). A trochę szkoda, bo koleś całkiem sprawnie radzi sobie z łączeniem delikatnych, kosmicznych elementów z tanecznym beatem. Nie licząc dwóch interludiów (laserowego "Ginga" oraz osamotnionego ambientu "Umigumo"), Shibata stawia na rytm, igraszki z klawiszami i melodyczne fajności. To wszystko do usłyszenia już w pierwszym z brzegu "Aki Ga Konai Kotoba", w którym pędzący rytm zabiera nas w nocną podróż osnutą synthowymi patternami. Mój ulubiony "Pterosaur" to eteryczny dream-dance-pop bardzo przypominający nagrywki Late Night Alumni (pamiętacie jeszcze świetny "You Can Be The One"?), który w fazie refrenu nabiera większych rumieńców, ale cały czas jest bardzo dobrze. Z kolei bas w fajoskim "Nami" kojarzy mi się z na przykład z Davidem Carrettą, a "Kage No Kimi" to przemyślany i bardzo udany zamykacz − snujący się przez prawie siedem minut, ambientowy pop ze śladami ejtisowych naleciałości. Teoretycznie więc na Square nie uświadczymy mielizn − raczej niezwykle równą, małą zbieraninę tracków. Warto pamiętać tę EP-kę, choćby w kontekście nadchodzącego roku, bo przecież Kosmo Kat może znowu zaskoczyć czymś nowym. Liczę na to.

KOTO
Platonic Planet
[Spiral Music]
O żesz kurwa, jaki wpierdol. Pojebany, naspeedowany techno-pop z chiptune'owym błyskiem. "Same bangery". Capsule jakoś nie mogę słuchać w takim ANTURAŻU, a tu wszystko śmiga i nawet brzmi jakoś dziwnie świeżo. A, dziewczynka ma dopiero 16 wiosen, więc pamiętajcie o tej gwieździe, która wam powinna świecić. Ale już ABSTRAHUJĄC: sprawa jest prosta − zamiast porannej kawy pierdolnijcie sobie erupcję Platonic Planet i będziecie działać przez całą dobę jak robot. Choć tak szczerze mówiąc, na mnie działa to sedatywnie − uspokajam się jak po filiżance melisy albo dwugodzinnej sesji, podczas której głaszcze się kota. Tylko szkoda, że Państwo tego nie widzą, bo jakoś w necie brak streamów, hmm. Ale w sumie może to i lepiej, bo ten youtube'owy klip jednych zachęci, a drugich odpędzi. I w ten sposób równowaga we wszechświecie zostanie zachowana. Jak dobrze.

Kumi Koda
Walk Of My Life
[Rhythm Zone]
Dwunasty studyjny album, ale tak jak rok temu, tak i teraz znowu nie mam zbyt wiele do napisania, bo po raz kolejny Kumi Koda serwuje materiał raczej miałki i obły, którego nie chce się słuchać, a zwłaszcza nie chce się o nim pisać. Jej problemem jest brak jakiegoś dobrego (dobrych) songwriterów − piosenki są nachalne, męczą, chybiają jeśli chodzi o refreny. Nawet produkcja Walk Of My Life nie zachwyca niczym specjalnym, a i sama Koda nie potrafi dać niczego od siebie. W każdym razie nie stawiam na niej kreski i wciąż będę sprawdzał, co tam sobie pogrywa jedna z największych gwiazd j-popu, ale z takimi płytami raczej nie ma szans, żeby mnie zainteresowała.

Lim Kim
Simple Mind (EP)
[Mystic89]
Tę laskę dobrze znam i cenię za debiutancki Goodbye 20, więc po EP-ce spodziewałem się całkiem sporo. Co się okazuje? Otóż cała popowa piosenkowość może i nie zniknęła, ale Lim Kim postanowiła zmienić szaty i tym razem spróbować swoich sił w bardziej elektronicznym otoczeniu. Już pierwszy z brzegu "Awoo" pokazuje, że taka wolta wcale nie musi być złym pomysłem – i tutaj Koreanka potrafi sobie radzić. Jeszcze bardziej zagęszczony "Love Game" tylko potwierdza trafiony wybór, tak jak i uzbrojony w syntezatory "Upgrader", którego podniosły, trochę kosmiczny refren można dopisać do jej najlepszych wyczynów na tym polu. Ale na Simple Mind znajdziemy też to, co pojawiło się na debiucie, a więc piosenki bliższe popowej konwencji. Te jednak nie są już ani tak ciekawe, jak wymieniona trójka, ani tak dobre jak na longplayu z 2013 roku, bo zarówno ballady "You First" jak i "Paper Bird", jak i wypełniacz "No More" nie robią większego wrażenia – tylko wyluzowany "Barama" z nawijką Beenziono można zapisać na plus. Czyli nie jest źle, a sofomor to rzecz, na którą czekam w 2016 roku, bo chyba Lim nie ma się co zastanawiać – wciąż jest w dobrej dyspozycji. Tak trzymać.

LLLL
Faithful
[Progressive Form]
Duże rozczarowanie. Kazuto Okawa aka LLLL w zamierzeniu miał stworzyć dzieło z pogranicza jawy i snu, eklektyczne, pełne wielu głosów i ciekawych rozwiązań, a wyszło mu coś tak nużącego i kompletnie nudnego, że aż robi mi się smutno. Ogólny pomysł wyglądał tak, że Okawa przy pomocy klawiszowych instrumentów i ładnych, dziewczęcych wokali miał stworzyć płytę interesującą i pochłaniającą uwagę, a tak naprawdę Faithful, to zlewająca się w jedną całość bryła, z którą ciężko zrobić coś sensownego. Wszystko bez cienia oryginalności i zmierzające donikąd. Piosenki ciągną się niemiłosiernie, że wciśnięcie przycisku skip nasuwa się samo. Kto ma dziś czas na słuchanie takich nudów? Komu to potrzebne? Ale to już problem japońskiego producenta, który albo nie potrafi wykorzystać swoich umiejętności, ale kompletnie nie wie, co robi. W każdym razie ten album mógł brzmieć zupełnie inaczej, a twierdzę to na podstawie kapitalnego singla "Blue" − pięknej, okrytej mgiełką niepewności i snu, piosenkowej bajki brzmiącej jak połączenie Sally Shapiro i Ballet School. Gdyby gość sporządził dziesięć takich cudeniek, to spotkalibyśmy się pewnie na podium roku, a tak zapamiętam tylko rzeczony highlight, a o beztreściowej reszcie zapomnę bardzo szybko.

Lolica Tonica
Make Me Feel (EP)
[Trekkie Trax]
Jak na razie zdecydowanie najlepsze wydawnictwo Trekkie Trax i tym samym najzdolniejsza ekipa od wszystkich tych nowych, basowych tańców wymieszanych z footworkiem. Więcej pisałem o Make Me Feel w pierwszym Orient Expressie i tam też zapraszam chętnych po więcej.

Lovelyz
Lovelyz8 (EP)
[Woollim Entertainment]
Pierwszy minialbum obiecującego koreańskiego girlsbandu (w grudniu wyszedł jeszcze singiel "Lovelinus" z dwoma b-side'ami, a więc dziewczyny są aktywne) bardzo dobrze rokuje na przyszłość. Szerzej o Lovelyz8 pisałem w drugim OE. Kto ciekaw, niech zagląda. Słucha i zagląda.

Lucky Kilimanjaro
Fullcolor (EP)
[Buddy Records]
Może nie jestem zachwycony wokalem gościa, ale kiedy wjeżdżają klawisze w "Super Star", to w mojej głowie od razy pojawia się Ayuse Kozue i jej "Apple Pie". Bo musicie wiedzieć, że Lucky Kilimanjaro to typiarze potrafiący wyczesać piosenki z całymi garściami obezwładniających hooków. Opener to pierwsze świadectwo tego stanu, ale nie ostatnie, bo zaraz potem kroku dotrzymuje "Magical Gravity" z wkręcającym się chorusem − ostrzegam, może się wam mocno wbić do głowy. A jak nie, to bankowo załapiecie się na mostek pod koniec (też wygryw). Ale powiem wam, że tak słuchając już któryś raz z rzędu Fullcolor, jakoś trudno mi tu wybrać kiepski fragment. Możecie wierzyć lub nie: sześć strzałów i sześć trafień. Nie dajecie wiary? Sprawdźcie "Let Just One More Kiss" − zajebisty klawiszowy pop przecież. "Burning Friday Night"? Kozackie też. "Faking Love" to mi się nawet odrobinę kojarzy z Panda People z wiadomej EP-ki. A "Call Me Baby"? Co za pytanie, sprawdźcie ten bas i dajcie mi spokój. W ogóle ripitujcie całe Fullcolor.

Lucky Tapes
The Show
[Rallye]
Kei Takachashi ze swoim indie-popowym projektem ukończył nagrywanie krótkiego, ale jednak debiutanckiego albumu. I jak tu się doń ustosunkować? W sumie nie ma tu niczego nowego, czego nie słyszałem na In Paris, są więc disco-basy, zaspane wokale, szczypta uroczystych zmian akordów i sporo fajnych melodii. W skrócie: Lucky Tapes kontynuują, i to niezwykle wyraźnie, city-popowe tradycje swoich japońskich idoli działających w latach osiemdziesiątych. Z jednej strony fajne, w końcu jest się na czym wzorować. "Yureru Dress", "Touch" czy "Friday Night" to świetne kawałki, z którym szybko da się złapać kontakt, więc za to same plusy. A druga strona? No wiadomo, że trochę zbyt to odtwórcze – ja jednak chciałbym posłuchać czegoś nowego w temacie city-popu. Especia pokazała, że czerpanie i równoczesne odświeżanie, dopowiadanie czy budowanie na nowo tej stylistyki naprawdę ma sens, a samo odgrywanie jest niestety lekko nudne. Co nie zmienia faktu, że The Show stawiam dobrą ocenę , w końcu songwriting jest na poziomie, a więc broni się skutecznie. Oby tylko nie skończyło się wyłącznie na obronie, bo tylko za sprawą ataku można wygrywać. Czy uda się w przyszłości? Bardzo bym chciał.

MAMAMOO
Pink Funky (EP)
[CJ E&M]
Stosunkowo nowy, czteroosobowy girlsband MAMAMOO cały czas zwraca na siebie uwagę, mimo że nadal pozostaje bez pełnoprawnego długograja. Mamy za to trzy EP-ki, z czego najnowsza to właśnie Pink Funky. Dziewczyny nie szukają skomplikowanych rozwiązań zarówno w swoich piosenkach, jak i przy układaniu tracklisty, ponieważ dwa z trzech najlepszych wałków umieszczają na samym początku. Tak "Freakin Shoes" z motywem przypominającym o "Get Right" J Lo, jak i najfajniejszy "Um Oh Ah Yeh", ze skaczącymi wzorkami klawiszy to kawałki, które pokazują potencjał, zwłaszcza singlowy, dziewczyn. Podobnie "Self Camera", ale nie wiem, czy tu lepiej nie wypadają zwrotki, choć refren też nie najgorszy. Za to gorzej idzie im w dalszym ciągu tego małego wydawnictwa: "A Little Bit" teoretycznie nie jest przepełnione nieznośnym patosem, ale trochę razi konwencjonalnym rozegraniem, "No No No" przypomina chartsy z 2007 roku, i to raczej te przereklamowane, w "Ahh Oop" dzieją się fajne rzeczy, choć nie ma co nastawiać się na ripitowanie. Jak zatem łatwo wyliczyć, mamy trzy trafienia i trzy pudła, może niezupełne, ale w tym wypadku podział wydaje się uprawniony. Teraz tylko trzeba postarać się o same hity i zupełny brak wypełniaczy na LP i jesteście w mojej drużynie dziewczyny.

Masayoshi Fujita
Apologues
[Erased Tapes]
Album Apologues Masayoshiego Fujity, działającego również pod pseudonimem El Fog, to osiem dźwiękowych ilustracji przygotowanych za pomocą wibrafonu i instrumentarium klasycznego, niezawierającego elektroniki. Jaka jest recepcja płyty japońskiego muzyka i kompozytora?
Z recenzji na Pitchforku:
"A pristine dream magic seems to inform Apologues—the fluid serenity of the music projects a lulling, murmured unreality that suggests that the album is a figment of the listener's imagination even while it is in play. It's not whimsy exactly, but an anesthetizing innocence primed for comfort and nostalgia alike—savvier, music-box sweetness summoned into being by a vibraphonist".
Z recenzji na Resident Advisor:
"Using the vibraphone, Fujita has difficulty conveying all but a narrow range of emotions, and Apologues frequently sounds banal—"Moonlight" and "Knight And Spirit Of Lake," in particular. It's not clear if this comes down to his style or choice of instruments, but it's not hard to imagine Fujita's glittering sounds working well against darker textures. Without any contrast, his vibraphone seems to grin vacantly, as if pumped full of sedatives".
Z recenzji na Drowned In Sound:
"Obviously, it's a mood piece, so hit play at the wrong time, and it won't work. Delve into it when you're feeling particularly wistful however, and it's the perfect soundtrack to all your favourite Wes Anderson moments - that's meant as a compliment, by the way. Banishing the ghost of El Fog, Fujita really excels at the kind of melancholia Erased Tapes is very good at unleashing into the world, so I really couldn't think of a better place for him and this album to be".
Z recenzji na The Line Of Best Fit:
"Japanese multi-instrumentalist Masayoshi Fujita has been making electronic-based music as el fog since the mid ‘00s, but Apologues is his second album in two years to come out under his own name. Freed from el fog's freestyle jazz maneuvers and any trace of percussion, Fujita's gilded, dream-like recollections keep their shape without gravity keeping them down".
Oczywiście wszyscy się mylą i nikt nie ma racji, bo w tym akurat wypadku prawda leży gdzieś pośrodku.

Minami Kitasono
Lumiere (EP)
[P.S.C.]
Wreszcie mogę napisać coś o tym człowieku. Moim zdaniem ten młody, nieco ponad dwudziestoletni chłopak to obecnie najzdolniejszy songwriter (wespół z Enonem) jak Japonia długa i szeroka. Muszę przyznać, że w tamtym roku przegapiłem świetną EP-kę Promenada (lubicie Modesta Pietrowicza?), ale w tym roku już ogarnąłem co trzeba. Otóż Minami Kitasono przedstawia w swojej muzyce tak szerokie stylistyczne spektrum, że właściwie trudno sklasyfikować, co gra. "Od Cockera do Mozarta": to może być barok-pop, musicalowe standardy w odświeżonej wersji, sophisti-pop czy prog-pop – wszystkie te światy są obecne na Lumiere. Jakkolwiek jednak nie spojrzeć na te piosenki, wydaje się, że Kitasono, pomimo skomplikowania, olbrzymiej ilości wariacji przeróżnych motywów, fantastycznych mostków, instrumentalnego bogactwa kojarzącego się z jazzem (smyczki, saksofon, dęciaki itp.), po prostu jest wierny popowej formule. Mam wrażenie, że Japończyk spokojnie mógłby komponować symfonie czy generalnie zwrócić się ku poważce, ale z jakiegoś względu wybrał sobie piosenkę jako medium swojej artystycznej wrażliwości. I chwała mu za to – przyznam szczerze, że trudno spotkać dziś podobną muzyczną wizję, zwłaszcza u młodych muzyków. Tych pięć indeksów, to nie tylko eklektyczna kolekcja zadziwiająco dojrzałych pod względem kompozycji utworów, ale zwyczajnie wspaniały pop, którym karmię się właściwie przez cały 2015 rok. Otwierający "Yugiri" pochód nie przypomina zwyczajowego j-popu, a raczej brzmi jak wykwintny temat wprost odnoszący się do muzyki poważnej. Nie ma jednak wątpliwości, że to tylko język, jakim Kitasono posługuje się przy tworzeniu własnych, nad wyraz autorskich piosenek. Więc formalna maestria nie przesłania tego, co w popie najważniejsze, czyli chwytliwości – gość pewnie mógłby pisać dużo prostsze, hitowe kawałki, ale jakoś mu to nie w głowie. Woli wyrafinowane pieśni w rodzaju drugiego w programie Lumiere "Tsugumi". Posłuchajcie, jak płynna jest tu narracja pomimo tylu warstw, jak przepięknie Minami przechodzi do niebiańskiego chorusa, wsłuchajcie się w całą galerię drobnych ornamentów. A jest jeszcze "Atarachi Match", gdzie wręcz prymitywne w tych okolicznościach reggae asymiluje się z kunsztowną oprawą całości. "Riff Rock", to z kolei hołd dla moich ukochanych Lilys: tytułowy gitarowy riff ewokuje The 3 Way, który został dopieszczony charakterystycznym, trochę staroświeckim, trochę romantycznym ("czuły jestem, silny jestem i rozumny") songwritingiem artysty, a w mostku możemy zauważyć referencję do "The End" Bitli za sprawą gitarowej mikro-solówki. Na końcu umieszczono "Midnight Blue" – najbliższy igraniu ze standardami piosenki z lat, powiedzmy, czterdziestych czy pięćdziesiątych, ale nie ma wątpliwości, że w takiej retro-grze sukces jest po stronie Kitasono. Dlatego zwracam uwagę na tę postać, bo zdaje się że w naszym nadwiślańskim kraju jestem chyba jedynym fanem tego młodzieńca. Całkiem możliwe, że tak zostanie, ale będę starał się o to, aby o Minami Kitasono dowiedziała się choć garstka zainteresowanych, która nie tylko doceni jego erudycję czy talent, ale która zwyczajnie pokocha jego piosenki.
PS: A jeśli tak się stanie, to niech ta garść sięgnie jeszcze po zimową EP-kę Never Let Me Go, na której też znalazły się świetne numery.

Moscow Club
Outfit Of The Day
[Fastcut Records]
Prefab Sprout, The Changes, disco = Moscow Club. Świetny album, o którym znacznie więcej w drugim Orient Expressie.

Mouse On The Keys
The Flowers Of Romance
[White Noise Records]
Post-rock również znajdzie miejsce w niniejszym rekapie. Mouse On The Keys brzmią dla mnie jak mniej ekstrawagancka czy mniej oryginalna wersja Jaga Jazzist, czyli pod względem warsztatu i wykonu wszystko gra, ale czy The Flower Of Romace jest płytą porywającą w pełni? Osobiście nie podzielę tego zdania, bo momentami nieco się nudzę, a dzieje się tak wtedy, gdy ansambl trochę błądzi, powtarza bez jakiegoś uzasadnienia daną frazę i trochę nic z tego nie wynika. Zdarzają się ciekawsze fragmenty (z pojedynczych kompozycji postawiłbym na rozgorączkowany "The Lonely Crowd"), ale niestety średnio działa na mnie monotonny "Reflexion", brzmiący jak instrumentalny hiphop niepierwszego sortu "Hilbert Dub" czy męczący "Le Gibet". Sama sprawność nie wystarczy, aby grać dobrą muzykę, trzeba jeszcze mieć dobre numery.

Namie Amuro
_genic
[Dimension Point]
Niby gwiazda j-popu, ale zupełnie tego nie słychać. Namie Amuro na najnowszym longplayu jest tak bardzo oddalona od Japonii, jak tylko można. No bo jak tu wychwycić paralelę do japońskiego popu? Przecież te piosenki są po uszy zanurzone w zachodnim myśleniu o chartsach. Wydaje się, że Amuro (a właściwie wytwórnia) wybiera poszczególne kompozycje zupełnie bezrefleksyjnie, dążąc jedynie do ultrakomercyjnego potencjału. Efekt takiego rozwiązania jest niezbyt udany, ale w kilku miejscach Japonce faktycznie się udaje. Idźmy jednak po kolei: ladypankowe r&b "Photogenic" zapisujemy od razu na plus, "Time Has Come" leży gdzieś między dobrym popem a chałturą, "Golden Touch" już dyskutowaliśmy − wiadomo, hajlajt jak w mordę strzelił, więc dodam tylko, że mocno przypomina mi pewien kawałek Hanny Montany (heh), o którym już kiedyś było na Porcys (sprawdźcie), dalej "Birthday", to teen-pop spod znaku CRJ (nie chcę patrzeć na datę urodzenia Namie, no ale wiadomo od razu, że coś tu nie pasuje), "It" to zwykły wypełniacz, "Scream" reprezentuje nurt "gówno z Eski", a całkiem niezły "Fashionista" szuka szczęścia w dubstepowych objęciach. Tak wygląda początek, a to wcale nie koniec różnorodności – jest przecież zupełnie niespodziewane kolabo z Sophie i wirtualną j-gwiazdą Hatsune Miku w "B Who I Want 2 B". Wcale nie wyszło oszałamiająco − raczej dość bezpiecznie, więc daleko mi do entuzjazmu. A w dalszej części tracklisty mamy jeszcze więcej dubstepu z Eski ("Stranger") i kilka wypełniaczy, co niestety nie świadczy o _genic zbyt dobrze. Na pewno jeden singiel z tej płyty zapamiętamy, ale całość nie ma szans na wpisanie się do historii wielkimi literami.

Negoto
Vision
[Ki/oon Music]
Nie licząc jakichś wyjątków, w japońskiej muzyce gitarowej rządzą dziewczyny. Wystarczy wyliczyć takie składy jak Passepied (no wokal), Sōtaisei Riron, Tricot czy Spangle Call Lilli Line i wszystko się rozjaśnia. Do tej wąskiej, lecz zwartej grupy trzeba też włączyć kwartet Negoto, który na początku marca wydał swój trzeci studyjny longplay. I jeśli wszystko dobrze skalkulowałem, to Vision jest najlepszym krążkiem w dotychczasowej karierze Japonek. Napisane z wdziękiem, przejrzystymi refrenami i zgrabnymi, klawiszowymi deseniami piosenki sprawiają, że ze mamy do czynienia z jednym z najlepszych jakościowy j-rockowych krążków obecnej dekady. Odpalcie opener "Mirai Kouro" i będziecie wiedzieć, jak dziewczyny czują melodię, sprawdźcie pingpongowe fakturki w wiśniowym "Endelss", posłuchajcie radioheadowych riffów z rozdzierającym refrenem w "Alien Estate", załapcie się na stężony, d-planowy najazd i kolejny atomowy refren w "Great City Kids" (hajlajt), no i ogarnijcie "Toumei Na Sakana", najbardziej singlowy moment na LP. Teoretycznie napięcie spada w końcówce, ale czy mogę coś zarzucić "Mayonaka No Anthem" (niby prosty kawałek, ale nie dość, że chorus spoko, to jeszcze jaki mostek!), balladowemu "Dreamy Driver", "Ammonite!", czy grzejącemu na shoegazowych palnikach "Doukei"? Myślę, że może i Vision nie jest płytą bez wad, ale to klasa materiał, który na luzie powalczy o moją listę roku, a wielce prawdopodobne, że się na niej znajdzie.

Omar Souleyman
Bahdeni Nami
[Monkeytown]
To już nie ten sam Omar, co kiedyś. Wystarczy spojrzeć w creditsy: Four Tet, Modeselektor, Gilles Peterson czy Legowelt. Witamy w "alternatywnym mainstreamie". Ale jeśli chodzi o muzykę, Souleyman chyba cały czas gra swoje − przynajmniej ja nie jestem w stanie powiedzieć, czy zaliczył jakiś widoczny progres. Gra sobie na luzie to swoje dabke i chyba jest zadowolony z życia. A skoro tak, to się nie wtrącam.

Passepied
Shaba-Lover
[Warner Music Japan]
Wiadomo, nie ma się co rozwodzić na klasą Passepied. Zwłaszcza że już trochę o Shaba-Lover napisałem w pierwszym Oriencie, dlatego zaglądajcie tam po więcej, bo to, że powinniście posłuchać, jest chyba jasne. Wiadomo.

Plenty
Inochi No Katachi
[Headphone Music Label]
Chyba największe zaskoczenie, jeśli chodzi o j-rocka w ostatnich dwunastu miesiącach. Kolesie z Plenty to mocni zawodnicy, którzy bez kompleksów walczą ze stawką najlepszych gitarowych ekip w Azji. Obadajcie, a więcej słów o Inochi No Katachi znajdziecie w drugim Orient Expressie.
Pony
I Don't Want To Open The Window To The Outside World
[Tree Machine Records]
Moda na chillwave przeminęła, ale niektórzy wciąż nie mogą się z tym pogodzić. Śladowe reminiscencje tego nurtu można usłyszeć (bo nie tylko tytuł jakoś się wiąże) na krótkim wydawnictwie niejakich Pony, którzy łączą nostalgię z prostymi szkicami na gitarę, usprawniając to wszystko odrobiną elektroniki i przepuszczając przez lo-fi i new wave'owy filtr. I tak "Ocean Song" może kojarzyć się z pierwszymi nagraniami Rangers, "Waiting For The Day" to drobna wprawka z klawiszowym tłem, niespokojny "Days Of Being Wild" przechowuje trochę post-rocka, "When Your Love Comes To Grave" odbija Joy Division, "Be My Evil" to taka popsuta piosenka w duchu Sonic Youth, a bonusowy "Starfuckers" odwzorowuje noise-pop JAMC połączony z debiutem MBV. Zatem I Don't Want To Open The Window To The Outside World nie jest niczym wielkim, ale sprawdza się ramach "ciekawej ciekawostki".

Quine Ghost
Dragoon (EP)
[Bunkakei]
Jedno z największych dziwadeł na tej liście. Można się tu dopatrzyć warpowskich odniesień, bo otwierający EP-kę "Cipher", to kulejący, niezgrabnie stąpający i jakby pijany recykling elektroniczno-idm-owego jazzu Flying Lotusa wykonany za pomocą software'u. W "Nasca Texture" ścinki sampli oblepiają nieskładny beat i wysokie strumienie klawiszy, a w drugiej części cała wycieczka skręca w jakieś fusion-jazzowe rewiry. "Executors" podtrzymuje temat rzucając kolejnymi pokręconymi motywami, ale Dragoon to pomimo dość eksperymentalnego sztafażu rzecz, na której Quine Ghost "bawi się" dźwiękiem. Bo nie tylko dobieranie mało pasujących do siebie klocków jest obiektem jego zainteresowania, ale również skupia on odrobinę uwagi na wykręcenie melodyjek, co świadczy o tym, że nie są to tylko randomowo dobrane fragmenty ułożone w laptopowym studiu, tylko wyprodukowane z pomysłem muzyczne dziwolągi.

Red Velvet
Ice Cream Cake (EP) / The Red
[SM Entertainment]
Wreszcie zadebiutowały dłuższymi wydawnictwami, przez co o k-popowym Red Velvet zrobiło się głośniej. Najpierw w maju pojawił się minialbum Ice Cream Cake, który naprawdę mi się spodobał. Tytułowy otwieracz wypada w swej roli obiecująco dzięki szybkiej akcji i wyrazistemu refrenowi. Jednak to drugi kawałek w układzie krążka "Automatic" wypada najlepiej, czarując ciepłem emanującym z czułego klawiszowego r&b. Na tym dobre tracki się nie kończą − "Somethin Kinda Crazy" brzmi jak koreańska próba pogodzenia Foreign Exchange i Steviego Wondera, a "Take It Slow" może zadowolić swoim gustownym sznytem. Słabsze noty dostają u mnie zbyt schematyczny "Stupid Cupid" i zupełnie niewzruszająca pieśń "Candy", domykająca wydawnictwo ostatecznie mieszczące się gdzieś w rejonach 6.0-6.5, a więc całkiem przyzwoicie jak na początek kariery. Natomiast na oficjalnym albumowym debiucie dziewczyny postanowiły (albo kazała im wytwórnia) trochę poszaleć. Pojawiły się dubstepowe wiertła ("Huff N Puff"), patenty podkradzione samemu DJ-owi Mustardowi ("Time Slip") czy lekko zarianagrandezowana stylówka ("Oh Boy"), choć tak po prawdzie koreański girlsband za wiele nie ugrał dzięki tym zabiegom. Owszem, The Red, to równy album, ale zupełnie bez błysku, jak mawiał niegdyś Szaranowicz o braku formy naszego wąsatego skoczka. Wystarczy, że posłuchamy mającego pchać cały ten wózek singla "Dumb Dumb" (który sprawdza się tylko w roli komercyjnego hitu) i jakoś ciężko będzie nam uwierzyć, że reszta piosenek może być wyśmienitym, nowoczesnym k-popem. Oczywiście podobają mi się niektóre pomysły czy podążanie za trendami, lubię końcówkę krążka z chwytliwym, gitarowym "Day 1" oraz wspartym na słaniających się klawiszach podnoszących się przy grywalnym chorusie "Cool World", ale spodziewałem znacznie więcej, zwłaszcza, że minialbum zdawał się zapowiadać rzecz co najmniej bardzo dobrą. W każdy razie nie ma co się przejmować, bo przed żeńskim kwartetem jeszcze wieloletnia kariera, która, mam nadzieję, przyniesie całą masę super kawałków. Więc widzimy się za jakoś niedługo, prawda?
• posłuchaj Ice Cream Cake (EP)
• posłuchaj The Red

Risso
Tra La La (EP)
[Waltzsofa Records]
Na synth-popowej niwie Korei Południowej obecnie zdecydowanie rządzi Humming Urban Stereo. Mastermindem projektu jest Lee Jeereen aka Z. Linn, nagrywający już od ponad dekady, ale jak dla mnie dopiero teraz odnalazł swój muzyczny język. Wcześniej skupiał się na bardziej organicznym graniu, ale już na mini-albumie Reform zaczął trochę mocniej włączać klawisze i syntetyczny sound. Z. Linnowi pomagały różne wokalistki nazywane Humming Girl – taką rolę długo pełniła Shina-E. Jednak to współpraca z Risso wreszcie ujawniła wszystkie skillsy typa: lekkość w pisaniu refrenów, niebywale wymuskana produkcja, sensacyjne mostki, fantastyczne melodie i syntezatorowe motywiki tkwiące w głowie. To wszystko znaki charakterystyczne Tra La La, debiutanckiej EP-ki Risso. Poznałem ją w pewien upalny letni dzień, który planowałem poświęcić na czytanie Przygód Artura Gordona Pyma. Ale jak tylko zobaczyłem klip do "OMG", musiałem odłożyć powieść Edgara Allana Poe na później.
W zbierającym sześć piosenek wydawnictwie wyczuwam nową jakość k-popu – wyeliminowano wszelkie infantylne elementy koreańskiego popu i zastąpiono je atutami i rozwiązaniami zaciągniętymi z zachodniego popu przy jednoczesnym zachowaniu macierzystej tożsamości. Dzięki temu udało się stworzyć trzy majstersztyki, jeden znakomity kawałek i dwa bardzo dobre. Zacznijmy więc od podium i od otwieracza "OMG", w którym gęstą, synthową fakturę nasycono samymi hookami: od pianinkowej zwrotki przechodzącej w czyszczący pole prechorus aż po w wyśmienity, przebojowy refren skomentowany pieczołowicie opracowanym mostkiem. W drugim obiegu Linn przekłada klocki, a ja mogę tylko powiedzieć: "Oh, oh, oh, oh, oh, oh my gosh". Kolejny, najlepszy na liście "Feels Like You", to już zupełnie rozkładający na łopatki tune. Wyłania się i od zwrotki wchodzi z tak rozbrajającą butą i pewnością, że nie sposób protestować. Czekamy na chorus i możemy tylko dopisać kolejne plusy w tabelce. A jeśli napiszę, że mostek mógł popełnić zajadający się śmietankowymi lodami Max Tundra, to już będzie nokaut – to jest aż za dobre. A to jeszcze nie koniec – załączcie "Bad Boya" i znowu mała Risso was zaskoczy. Właściwie pętlę beatów mógłbym sobie puścić i słuchać przez wiele godzin, bo Z. Linn nie tylko manipulował przy wokalu Risso ile wlezie: pokroił go, przefiltrował, poprzekładał, zmodulował, ale jeszcze udało mu się zawrzeć w dźwiękach luz, olewczą manierę, czy po prostu bossostwo. Miazga, doznałem po raz trzeci.
Niby najlepsze już za nami, ale właściwie temperatura nie będzie spadać. Bo oto "Blue Night" jak na tacy przynosi Junior Boys z So This Is Goodbye – barwa klawiszy czy ten basowy motywik jednoznacznie na to wskazują. Dopiszmy do tego śliczny, ułożony jakby przez Nakatę dla Meg na Mavericku refren i nadal nie schodzimy z ósemkowego pułapu. "Finger Magic" zaśpiewany w duecie z Z. Linnem też nie odstaje od stawki, w końcu takie sekwencje akordów w klawiszowym popie są skarbem. A są jeszcze smyczki wyciągnięte z lat osiemdziesiątych i kolejny refren, do którego będziecie wracać. Pozostał jeszcze tylko odtworzony z kasety "5 Hours", w którym lead vocal prowadzi dialog z dekoracyjnym, synth-popowym tłem zabierając nas w kolejną podróż za nic mającą pilnowanie zegarka. Z grubsza tak się sprawy mają z Tra La La, chyba najlepszą k-popową EP-ką ever. Dlatego słuchajcie piosenek Risso i śledźcie Z. Linna, który w tym roku nie zanotował ani jednego pudła na bodaj 13 strzałów (7xRisso, 3xBaj:jax, 1xLovelyz, 2xHUS, bo "Bitxx", to "męska" wersja "Bad Boy"), a raczej za każdym razem udawało mu się trafić w środek tarczy. Czy Tra La La, to lista roczna? Głupie pytanie – Tra La La już atakuje moją listę dekady.

Różni Wykonawcy
Fogpak #13
[Fogpak]
Coś dla fanów gumowego basu. Fogpak już od jakiegoś czasu tworzy kompilacje z szerzej nieznanymi japońskimi artystami tworzącymi "nową elektronikę". W 2015 roku pojawiły się trzy takie kompilacje (numery 12, 13 i 14), więc ja zajmę się tą prawie najnowszą, opatrzoną osobliwą, pechowo-szczęśliwą, trzynastką. Jej przewodnim tematem jest hasło "Best Summer Ever", a więc nastawcie się na mocno imprezowe, radosne kawałki. Całość wchodzi bardzo dobrze, ale gdybym miał wybrać faworyta spośród tych jedenastu numerów, postawiłbym na moich ulubieńców Lonica Tonica i kawałek "Luv Sick". Na szczęście jest z czego wybierać, dlatego też zachęcam do obadania całości i śledzenia kolejnych kompilacji. PS: oczywiście możecie pobrać Fogpak #13 za zupełnego darmola.

Ryūichi Sakamoto / Illuha / Taylor Deupree
Perpetual
[12k]
Oprócz muzyki do The Revenanta Iñárritu, Ryūichi Sakamoto nagrał jeszcze między innymi ten album. I to nie sam, bo wspólnie z duetem Illuha (Tomoyoshi Date i Corey Fuller) oraz z Taylorem Deupree. Towarzystwo więc jednoznacznie daje do zrozumienia, że Perepetual będzie czymś z pogranicza ambientu i eksperymentu z fakturami. Tak też się dzieje: na przestrzeni trzech długich movementów możemy zetknąć się z kojącymi smugami dźwięków, ale nie brakuje także form dziwniejszych czy intuicyjnych. Pierwszy track został zarejestrowany na zasadzie procesu dźwiękowego – słuchając, obserwujemy, jak toczy się sytuacja: jak od zimnych klawiszowych fraz całość przechodzi do oprawionej nagraniami terenowymi, ambientowej niszy mocno odwołującej się do Briana Eno. Następnie kompozycja zatacza koło i znowu jesteśmy osłonięci padami syntezatora. Drugi movement to moim zdaniem zapis improwizacji, choć mogę się oczywiście mylić. Wiele jednak wskazuje na ten trop, chociażby mniej zintegrowana, jakby przypadkowa konstrukcja, w której pojawiają się dźwięki monet, dzwoneczki, ale i tak wszystko obmywa uspakajająca toń. W trzecim utworze słyszymy fortepian Sakamoto, ale w stworzonej przez muzyków dźwiękowej ilustracji wciąż wszystko zostaje spowite przez tę przyjazną, ciepłą i wyciszającą mgiełkę ewokującą Music For Airports, żeby nie odbiegać daleko od wspomnianego już Eno. Nie ma więc niczego odkrywczego w Perpetual, ale za to jest aż pięćdziesiąt minut odprężającej (głównie) muzyki.

Satoshi Tomiie
New Day
[Abstract Architecture]
16 lat – tyle czasu potrzebował Satoshi Tomiie na wydanie swojego drugiego, oficjalnego długograja (debiut Full Lick wydany w 1999 roku). Japoński producent house'u, to postać trochę zapomniana, a przecież trzeba pamiętać, że zaczynał jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, nagrywając m.in. z Frankiem Knucklesem (singiel "Teras"), Towa Teiem czy z Ryūichim Sakamoto. Dzięki New Day znowu zwrócił uwagę krytyków, nagrywając płytę może i bezpieczną oraz trochę niedzisiejszą, ale za to przyjemną w odsłuchu. I tak oto część tracków snuje się trochę bez celu ("Last Night" czy acidowy "Calm Me Up"), ale kilka indeksów z powodzeniem umyka kołowrotkowi nudy (jazzujący "Odyssey", chicagowski "Nature Abstraite", spoglądający w stronę techno Laurenta Garniera "Thursday, 2 AM" czy dający wytchnienie, ambientowo-house'owy "Momento Magico"). Powrót musi być więc udany, nawet jeśli niczego wielkiego nie udało się tu zdziałać.

Saue And Nakae
Beer And Juice (EP)
[Avex Trax]
Po znakomitym "So.Re.Na" liczyłem na coś mocnego od pary Saue i Nakae. No cóż, przeliczyłem się, ale nie aż tak bardzo. Myślałem, że to będzie jakaś płyta na listę roku, a tu dostałem porządny, szóstkowy materiał (2-3 setnych zabrakło mi do granicy 7.0). Duet celuje w hiphopowe bangery, które wychodzą z różnym skutkiem (wutangowy "Uri Inochi Koui" spoko, natomiast "HGB" średnio do mnie przemawia), ale najwięcej pożytku dla świata przynoszą ich popowe jointy. Prawie truskulowy "Yossha Shassu!! (Remix)" czy g-funkowy letniak "Too Shy Boy" to ripitowalny staff bez cienia wątpliwości. A jest jeszcze przecież porozcinany "So.Re.Na." z najlepszym hookiem, jaki udało im się skrystalizować. Ogółem więc Beer And Juice plasuje się wysoko w moim rankingu azjatyckich wydawnictw. Może to nie jest pierwsza dziesiątka, ale i tak obowiązkowa pozycja w 2015 roku.

SHINee
Odd
[SM Entertainment / KT Music]
Koreańscy Beatlesi (lol) nie zwalniają ani trochę i w tym roku wypuszczają aż dwa krążki (nawet 3, ale niech będzie, że DxDxD to już sprawa z 2016). Z tym, że ten drugi, Married To The Music, to tylko repackage tego pierwszego z kilkoma dodatkowymi singlami, więc właściwie mamy tylko jeden krążek z nowym materiałem. Teoretycznie nic nie zmieniło się od czasu I'm Your Boy – chłopaki nadal lubują się w skocznym, EDM-owym k-popie przeplecionym odrobiną ballad. W praktyce wygląda to tak, że początek Odd jest niezwykle obiecujący. Co najmniej cztery pierwsze numery to potencjalne hiciory SHINee, a już "View" i "Romance" plasują się w grupie tegorocznych sztosów, więc polecam uważniej się wsłuchać. Dołożę do tej czwórki jeszcze "Black Hole", i prawie połowę płyty będą już wypełniały wartościowe wałki. Niestety jest też druga połowa i tu już nie jest tak super. Mamy zapychacze ("Alive" czy "Farewell My Love") i nudne ballady ("An Ode To You" i "An Encore"), które mocno obniżają notę. W konsekwencji więc lepszą decyzją byłoby sklecenie mini-albumu z pięcioma, ewentualnie sześcioma kawałkami (można by dodać jeszcze całkiem niezły "Woof Woof") i wtedy wszystko miałoby ręce i nogi. A tak mamy podział fifty-fifty. Szkoda? Tylko w połowie.

Sistar
Shake It (EP)
[Starship Entertainment]
Piąta EP-ka w dyskografii Sistar, to niemal osiemnaście minut równiutko wyścielonego k-popu. Pięć tracków, z czego tylko czwarty "Bad Guy" jest balladowy. Reszta, na czele z tytułowym singlem, to już dance'owe granie, którego dziewczyny zupełnie nie muszą się wstydzić. Jasne, to nie są olśniewające piosenki, a w kategorii przyjemności słuchania mój ulubiony, podcięty g-funkiem "Don't Be Such A Baby" (napisany przez Tenzo & Tasco, a więc gości kojarzących się z Karą tudzież Girl's Day) czy kłaniający się syntezatorom z lat osiemdziesiątych "Good Time" sprawdzają się nad wyraz dobrze. Tylko czekać na długograja tych lasek − Shake It pokazuje, że naprawdę warto im ufać.

Soleil Soleil
Soleil Soleil
[self-released]
"Co począć mam na to, że tak kocham lato / Za cały rok lata wszystko bym dał". Te słowa mógłby wypowiedzieć Yusaka Matsuda, a właściwie już je wypowiedział, tylko w formie dźwięków (no i jest jeszcze okładka, wiadomo). Jego debiutancki krążek zatytułowany tak, jak nazwa projektu, czyli Soleil Soleil, to coś dla tych, którzy nie mogą poradzić sobie z zimnem za oknem i z utęsknieniem czekają na wakacyjne miesiące. Matsuda gra po tej samej stronie, co youtube'owy kanał The Vibe Guide, Bondax, El Guincho czy Classixx, a więc dostarcza balearycznego ciepła skrytego w niezobowiązujące, dance'owej formule. Chillout, domówka, disco, pizza, house, balearic − to wszystko przewija się przez cały album. Co ciekawe, za każdym razem, gdy słucham tej płyty, łapię się na tym, że nie potrafię wskazać najlepszych numerów. Ale to po prostu charakterystyczna cecha tego typu płyt − można słuchać od początku do końca i o nic nie pytać. Mnie tam taki układ pasuje.

Spangle Call Lilli Line
Ghost Is Dead
[Felicity / SSNW]
Pięć lat od wydania bardzo udanego View i pięć lat czekania na nowy album j-rockowego tria Spangle Call Lillie Line opłaciło się bez dwóch zdań. Japoński band nagrał najdojrzalszą płytę w całej, całkiem sporej już, dyskografii i chyba można zaryzykować tezę, że Ghost Is Dead jest najlepszym długograjem, jaki popełniło SCLL. Imponujący pod względem spójności – tu nie ma słabszych momentów, ewentualnie jakieś lekkie przestoje, ale to już zależy od odbiorcy. Dla mnie jednak liczy się to, że właściwie każdy utwór posiada jakiś zwracający uwagę, zapamiętywalny chwyt stanowiący o charakterze zapętlanych, emocjonalnych (zwłaszcza w opozycji do precyzyjnego formalnie Tricot) piosenek (nawet miniaturka "Dawn Draw Near" przyprawia o dreszcze). Dodajmy do tego pełny rezygnacji, smutku, a równocześnie nadziei głos Kany Otsubo i otrzymamy kapitalną proporcję. Nie wiem nawet, czy jest sens wyławiać najlepsze utwory, bo całościowo krążek sprawdza się znakomicie, no ale nie mogę sobie odmówić. Weźmy openera "Azure" z firmowym, wkręcającym basem Violens circa Amoral, przepięknym, lekkim jak puch refrenem (talerze), pociętymi wokalami jak z Ellen Allien i zmodulowanym klawiszowym motywem (w ogóle relacja perka-klawisze), który w samej końcówce prowadzi ostatni refren ocierający się o magię. Dla mnie jeden z najlepszych album-tracków roku. To tylko jeden utwór, a już mamy jeden z najlepszych numerów roku w ogóle, nie tylko w Azji, więc dzieje się. Drugi, najbardziej singlowy, "Echoes Of S" to synth-rock wysokiej próby, który podbija tylko to, co rozpoczęło się wcześniej. Tu muszę na chwilę zatrzymać się przy perkusji, bo wyczuwam inspiracje Lee Harisem (najbardziej słyszalne w intro "Iris"), ale w temacie skojarzeń też można sporo napisać. "Escort & Landing" to przecież Notwist z Neon Golden z odrobiną Stereolab, zróżnicowany rytmicznie "Feel Uneasy", brzmi jak skrzyżowanie D-Planu (który obok Lush [głównie w warstwie brzmieniowej], najmocniej wybrzmiewa na LP) i Sea And Cake (w końcówce znowu ślady Allien), natomiast fantastyczny "Anthology Of Time" to odniesienie wyłącznie do grupy Travisa Morrisana. Tymczasem w "Evoke" zwracam waszą uwagę (a zwłaszcza uwagę miłośników polimotywiczności) na to, co dzieje się na wysokości 4:09 – trochę nie ogarniam, a "Constellation" miota się gdzieś między jazz-rockiem a disco. Na koniec refleksyjny "Sogna" stawia sprawę jasno – w tym roku raczej nie znajdziemy lepszej j-rockowej płyty, bo tak właściwie Ghost Is Dead, to jedna z najlepszych gitarowych pozycji całego 2015 roku. Nie wierzycie? To sprawdźcie, choćby z nudów, bo całkiem możliwe, że już za moment dostaniemy kolejne wydawnictwo od SCLL, o czym może świadczyć singiel "Tesla". Byłoby bardzo miło.

Steve McQueens
Seamonster
[Splash Blue]
Pięć sekund wystarczy i wszystko jasne: Australia ma Hiatus Kaiyote, a Singapur ma The Steve McQueens. No, powiedzmy, bo Azjaci nie uprawiają może tak pokręconej i wyrafinowanej szermierki gatunków jak HK, ale wiele wskazuje na to, że owo porównanie nie jest bezpodstawne, choćby ze względu na profil stylistyczny grupy nawiązującej nazwą do amerykańskiego aktora. Panowanie nad formą, jazz-funk-soulowy anturaż i wokalistka Eugenia Yip, do tego zaadoptowanie wpływów Steely Dan czy Grzegorza Turnaua – ładny przepis na album. W praktyce wszystko się sprawdza, bo możemy słuchać Seamonster od początku do końca i cały czas mieć frajdę. Dlatego polecam słuchać całości, a ewentualne ulubione fragmenty ujawnią się same (dla mnie będzie to najbardziej hiatusowy, lekko coltrane'owski "You Bring Me Back"). Więc jeśli lubicie jazzową elegancję, siódemki i dziewiątki oraz Choose Your Weapon, to polubicie również nowy, świetny krążek Steeve McQueens.

Suchmos
The Bay
[Space Shower Music]
Ok, skoro w inspiracjach gości pojawiają się Jacko, Q-Tip, De La Soul, a nawet Hiatus Kaiyote, to raczej nie mogą nagrywać chały, c'nie? No i rzeczywiście ich debiutancki długograj The Bay to fajna sprawa. Oprawiony w gładką produkcję, oparty na relaksujących vibe'ach, błogich klawiszowych, jazzujących akordach, głębokich basach, falsetowych zaśpiewach lidera Yosuke Kasaiego gitarowy disco-funk, którego aż chce się słuchać. I to od samego początku, bo start w postaci hiciarskiego "Y M M" (btw, solowy Tatsuro Yamashita jak z kuriera, który zresztą jest obecny na całej długości The Bay) odsłania wszystko. Później jest łagodniej, ale i piękniej ("Gaga"), jest też odrobina Jamiro ("Miree", "Armstrong", no i "Alright", wiadomix), odpowiedź na sofomor Pharrella ("Girl"), mamy coś z Ala Greena ("Get Lady"; choć refren bardzo przypomina "Paper Doll" Yamashity). No nie ma co więcej prawić − spoko wyszedł Suchmos ten krążek. W sumie skipuję tylko "Burn", bo jakoś niezbyt pasuje mi do pozostałych numerów, ale ogólnie to nie mam pytań. Dobrze jest.

Sugar's Campaign
Friends
[Victor Entertainment]
Myślę, że debiut Sugar's Compaign był najważniejszym j-popowym wydawnictwem stycznia. Nie ma w tym nic dziwnego, w końcu za tą nazwą stoją Seiho Hayakawa i Takuma Hosokawa, czyli odpowiednio Seiho i Avec Avec, a więc dwóch kumatych ludzi. Właśnie ci dwaj postanowili pograć nieco lżej, bardziej popowo, a nawet city-popowo (nazwa nie jest przypadkowa − w końcu ojcami city-popu są niewątpliwie Sugar Babe), bo temat city popu jest mocno obecny w nowym j-popie, czego kolejnym dowodem jest longplay Friends. Usmażyli bardzo kolorowy, mocno nasiąknięty elektroniką, przyjazny zbiorek piosenek, który jeśli był tylko eksperymentem, to nie ma wątpliwości, że udanym. Nie będę się wdawał w wybór najlepszych kawałków, bo właściwie tylko niezbyt specjalna fortepianowa ballada "Memory Melody" odstaje od reszty, składającej się właściwie z samych elegancko wchodzących numerów: "Holiday", "Netoka No", "Big Wave" (znowu city-popowe nawiązanie, tym razem do Tatsuro Yamashity), "Yumemi Chai Na Girl", "Yuumei Na Eiga..." − to wszystko bardzo fajne, taneczne, klawiszowe utwory, o których nie sposób źle napisać. Pozostaje tylko zachęcić was do sięgnięcia po debiut Sugar's Campaign. Cały czas mamy grudzień i otwarte listy roku − może akurat Friends rzutem na taśmę wpadnie na Twoją listę, czytelniku?

Suiyoubi No Campanella
Zipangu
[Tsubasa Records]
Label Tsubasa to chyba najlepsze miejsce w Japonii, aby rozpocząć. Suiyoubi No Campanella to trio w składzie Koumai (wokalistka i osoba, która pojawia się w klipach), Kenmochi Hidefumi (gość tworzy muzykę) i Dir.F (pewnie pomaga Hidefumiemu, ale to nic pewnego). Doczekali się wreszcie debiutanckiego krążka i muszę powiedzieć, że Zipangu z miejsca stał się jednym z moich ulubionych tegorocznych wydawnictw z Azji. Myślę, że płyta z tak nowoczesnym popem nie powstanie w Polsce jeszcze długo (szacuję, że gdzieś w 2025, o ile w ogóle). Bo posłuchajcie sami, co tu się odjebuje. Okładka w stylu Gaugaina albo Witkacego może być metaforą zawartych na albumie dźwięków − z różnych elementów, czasem pozornie oddalonych, Suiyoubi budują rzeczy intrygujące formalne, ale i niebywale chwytliwe, walczące jak równy z równym z komercyjnym j-popem. Schizofrenii nie stwierdziłem, ale idzie to wszystko mniej więcej tak: inicjację rozpoczyna "Shakushain", w którym słowa Koumai (która cały czas coś nawija, mówi, śpiewa albo krzyczy − to ona jest właściwie siłą napędową całości) pobudzają do życia cała sekcję rytmiczną z perkusjonaliami z różnych stron świata i odzywa się charakterystyczna maniera składu ustawiająca całą późniejszą akcję. Po tym wstępie czeka nas "Cho Hakkai" − ciągle coś tu stuka, uderza i brzęczy, że aż mam wrażenie, że tak mógłby brzmieć popowy Drukqs (podobnie "Nishi Tamao"), ale to jeszcze nic. Dwa najbardziej nośne indeksy dopiero przed nami: "Medusa" porywa do tańca funkową gitarą (btw, końcówka zbieżna z końcówką intra do Reksia), a draśnięty Egiptem "Ra" rozkłada na łopatki wzniosłym, bezwstydnie chwytliwym, niemym chorusem (Wojtkowi nawet kojarzy się Eric Prydz). Okej, mała przerwa zaserwowana przez "Twiggy", którą SNC wykorzystują, aby popracować nogami, co dzieje się też w kolejnym "Uran-Chan". Dopiero w "Raito Kyoudai" zmiana optyki − właściwie nie wiem, na czym się tutaj skupić, bo to jest tak wypakowany pomysłami utwór, że chyba lepiej po prostu posłuchać, skoro wszystko zazębia się ze sobą aż miło. Na sam koniec, w "Macchi Uri No Shoujo", temperatura spada, mamy saksofon i fortepian, skrecze i rapowe wstawki, ale nieuchronnie zmierzamy do końca. Szybko poszło, bo pstrokaty Zipangu trwa tylko trochę ponad pół godziny, ale ile dobra udało się tu zmieścić, to już druga sprawa. Obczajcie sami, to może być dla was całkiem spore zaskoczenie.

Tadashi Shinkawa
Paintings Of Lights
[Botanical House]
Tadashi to strasznie wrażliwy ziomek. Nagrywa same smutne piosenki, żeby mieć przy czym płakać. Normalnie nie zawracałbym sobie głowy takim kolesiem, ale gdy Japończyk był dzieckiem, podobno słuchał dużo a-ha i Scritti Politti (a możliwe, że i Cocteau Twins, bo też słychać ich duszę) i to doświadczenie dość mocno w nim zostało. Teraz nagrywa mocno minimalistyczne piosenki (jakiś software, klawisze, wokal i to wszystko), ale za to pełne szlachetnych akordów i naprawdę chwytliwych melodii. Posłuchajmy "Iris" − trochę jak M83 circa Saturdays = Youth, trochę jak ballada Tigercity, a trochę jak Pet Shop Boys. Piękna piosenka, nie ma co, a jeszcze do tego całkiem nadaje się do radia. Czemu nie? A co powiecie o "Camille Claudel"? Również highlight z refrenem, który tkwi w człowieku i nie chce wyjść. Do grupy najlepszych wałków dorzucam jeszcze "Mary Rose", "Kanojo Tachi No Butai" i "Nagisa", a więc raczej te bardziej pulsujące, "taneczne" utwory. Chociaż ballady, takie jak "Kiri No Naka Shiro" czy "Silhouette", też mogą się załapać, jednak Shinkawa robi na mnie lepsze wrażenie, gdy jego piosenki brzmią jak sophisti-disco-polo. A sporo tu takich fragmentów, więc i płyta bardzo na propsie.

Taquwami
Moyas (EP)
[self-released]
Wciąż czekam na coś dłuższego od Taquwami. O tegorocznej, bardzo udanej EP-ce pisałem w drugim Orient Expressie, zatem zainteresowanych odsyłam właśnie tam.

Teen Top
Natural Born Teen Top
[Top Media / Loen Entertainment]
Pierwszy wałek, wcale nie taki najgorszy, "Hot Like Fire", to gówno ulepione na motywach "Gangnam Style". Ile w tym parodii, a ile zwyczajnego braku pojęcia o popowym wyczuciu − nie wiem. Tak czy inaczej jakoś nie mam sił ani cierpliwości, żeby to rozkminiać. Bo po pierwsze nie ma takiej potrzeby, a po drugie, i to jest istotniejsze, na króciutkim Natural Born Teen Top dzieją się ciekawsze rzeczy. Na przykład drugi indeks "Ah-Ah", dynamiczny r&b-pop napędzany falsetowym chorusem, albo wyścielony ciepłymi klawiszami joint "Please" zupełnie mnie przekonują. Reszta już trochę mniej, choć nie widzę powodów, aby zdissować ten koreański boysband. W końcu udało im się nie zanudzić mnie przez 20 minut, więc chyba nie jest tak źle.

Thud
Floret (EP)
[Records For Children]
Shoegaze z Hong-Kongu, czyli to, co lubicie najbardziej. Ale serio − młoda kapelka Thud nagrywa sobie całkiem miłą EP-kę, o której nie zdążyłem zapomnieć przez prawie pół roku, więc to już o czymś świadczy. Jak to brzmi? Jeśli shoegaze z Azji, to dobrze wiemy jak, więc nawet nie będę wpisywał wiadomych legend z lat dziewięćdziesiątych. Ale posłuchajcie, bo w "Lime" mamy świetny klawiszowy łańcuszek, "She's A Loner" działa uspokajająco, "Blank" szuka wsparcia w ejtisowym indie-popie, a kończący Floret "Venture" zrobi wam dobrze kolejnym pasażem klawiszy. Na deser dostaniecie remiks openera przygotowany przez Maxa Blooma, czyli tego brodatego kolesia z Yuck. Nieźle, no nie?

Toe
Hear You
[Machu Picchu Industries / Topshelf]
Zdaje się, że w post-rockowej japońskiej niszy Toe są jedną z najbardziej rozpoznawalnych załóg. Nic dziwnego, bo zupełnie radzą sobie z matematycznymi podziałami i surowymi, wykalkulowanymi melodiami. Na swoim trzecim albumie pokazują, że cały czas nie stracili pomysłu na siebie i dalej potrafią snuć spokojny, można nawet rzec zwiewny, math-rock. Hear You jest niemal w całości albumem instrumentalnym, na ktróym największą rolę pełni rytm punktowany przez perkusję, a bas i gitara akcentują i współtworzą napięcie (pojawia się też fortepian) tych na swój sposób wciągających utworów. Obyło się bez iluminacji, ale przy nowej propozycji od Toe nie sposób ziewać.

Tofubeats
Positive
[Warner Music Japan]
Uśmiechnięty Japończyk staje się coraz większą gwiazdą, ciekawe kiedy dostrzegą go jakoś poważniej na Zachodzie? Jeśli będzie wydawał takie płyty, jak Positive, to myślę, że całkiem szybko. Szerzej zajmowałem się najnowszym albumem Tofubeatsa w pierwszym Orient Expressie, więc ze spokojem w sercu kieruję do tamtego artykułu.

Tomggg
Butter Sugar Cream (EP)
Jest w Japonii kilku ziomali, którzy robią podobne rzeczy (chociażby AZUpubschool, Kai Takahashi czy Rhytone), więc to już nie nowość, a pewnego rodzaju norma. To dobrze, bo to pokazuje, jak bardzo Azjaci ogarniają, co dzieje się w najświeższej elektronice: widzą, kim są Lido i Canblaster, pewnie ogarnęli sobie Champagne Sounds czy Merlot Sounds, bo to, że słyszeli o PC Music czy Sophie (o Maltine nawet nie muszę wspominać), jest wiadome. Wystarczy posłuchać Butter Sugar Cream i już zagadka się rozwiąże. Z tym, że Tatsuya Fujishiro aka Tomggg mocno przesłodził swoje kawałeczki (zamiast dwóch łyżeczek cukru wjebał chyba pół kilograma białych kryształków). Nie mam z tym żadnego problemu, dopóki będzie to tak dobre jak "Caramel Popcorn" (zdecydowany hajlajt). Pozostałe indeksy nie wymiatają już tak mocno (mamy jeszcze remiks Maxo, ale to jednak co innego), jak wskazany przeze mnie kawałek, ale bez najmniejszego wahania mogę napisać o tej krótkiej EP-ce to, co o singlu Deerhunter napisał red. Dobry, a więc: "Cool. Daję okejkę".

Towa Tei
Cute
[Machbeat.com]
Dwadzieścia lat temu Towa Tei wydał swój debiut Future Listening!, a przecież we wczesnych latach 90. był jeszcze członkiem Deee-Lite, więc staż już całkiem spory. A jaka jest jego najnowsza płyta? Na angielskiej Wikipedii pewnie ktoś za moment napisze: "The music stays in the same electronic style as his previous work..." (ten proceder trwa od Big Fun), a to chyba nie do końca uczciwe wyjście z sytuacji. Mamy trochę gości (m.in. Haruomi Hosono i Yukihiro Takahashi z Yellow Magic Orchestra), a mimo to na Cute nie znajdziemy właściwie piosenek, więc wszyscy ci, którzy czekali na hity w stylu "Sometime Samurai" z Kylie czy "Taste Of You" z Taprikkiem Sweezee mogą się lekko rozczarować. Spod piosenkowej reglamentacji Tei uchował "Cul De Sac", ale daleko mu do potencjalnego przeboju, i chyba najlepszy "Luv Pandemic z Takahashim na wokalu, więc raptem dwa utwory (no można jeszcze dorzucić "Sound Of Music"). Japoński producent stawia na elektroniczne drążenie muzyki sample'owo-tanecznej czy około hiphopowej przesiąkniętej IDM-em. Wariant drugi jest obecny zdecydowanie szerzej, ale nie spodziewajcie się intelektualnej dawki dźwięków przeznaczonych na parkiet. Owszem, ciekawe pomysły, niezły wykon, ale to wszystko jest trochę unfocused − jakby Dong-hwa Chung krążył wokół celu, ale ostatecznie nie potrafił go zdobyć. Chyba najlepiej z tych instrumentalnych wałków wyszedł przedostatni "Baru Sepeda", przypominający produkcje beatmakera Doriana. Nie ma więc za bardzo jak uczcić tego małego jubileuszu, ale za to jest udany krążek zaświadczający o obecności Towa Tei w grze. Może nie jest w takiej formie jak Noriaki Kasai, ale i tak Cute jest całkiem solidne.

Trampauline
Marginal
[Pastel Music]
Nie czuję się specem od kobiecego synth-popu, najlepiej zabarwionego feminizmem i new wave'em, ale kilka przykładów zawsze mam pod ręką. Poni Hoax, Chicks On Speed, Client, Class Actress, Parallels, poniekąd Goldfrap, a zwłaszcza Ladytron. No i właśnie trójka Koreanek skryta pod nazwą Trampauline to w moim odczuciu koreańska wersja formacji odpowiadającej za hit "Destroy Everything You Touch". Oczywiście wszystkie te nazwy da się tu dostrzec, bo nie ukrywajmy − Marginal nie jest wybitnie oryginalnym dziełem. Zaskakuje jednak to, że w Korei pojawiają się tego rodzaju płyty. Bo któż z was słuchając "Black Star" odgadłby, że utwór pochodzi z Azji, a nie z UK czy Kanady? Ja nie wpadłbym w życiu, a to przecież nie jest debiut Trampauline. Ale wracając do samego długograja: nie ma właściwie na co narzekać – kawałki są w porządku, bez jakiegoś ciśnienia i spiny, po prostu dziewczyny grają sobie to, co chcą i w sumie im wychodzi (najlepiej w "Sunmoo", "Polygamy", "Little Bird" i w przywołanym już "Black Star"), ale brak błyskotliwości czy czegoś w tym rodzaju trochę pozbawia je szans w walce o jakieś większe dobra. Czyli kobiece trio zrobiło na mnie dobre wrażenie, ale nic poza tym.

Tricot
A N D
[Bakuretsu]
Drugi album Tricot był bez wątpienia jedną z najbardziej oczekiwanych płyt z azjatyckiego kontynentu. A N D to rzeczywiście świetna płyta, która usatysfakcjonuje wszystkich fanów post-hardcore'owego naparzania, ale również nie powinna zawieść kibicujących trójce Japonek. Mam tylko jeden problem z tym albumem: trochę brakuje mi w tej brawurze piosenek z przebojowym potencjałem. Może nie męczę się podczas słuchania całości, ale gdyby żeńskie trio poradziło sobie lepiej w tym aspekcie, to nie marudziłbym nawet chwili. Owszem, kilka indeksów spełnia moje wymagania, na przykład najlepszy moim zdaniem "Kobe Number", w którym nie tylko uwzględniono nieregularne metra (co prawda dzięki dwóm sekundom), ale i pokuszono się o kapitalny refren prowadzony wyśmienitym flow. Zresztą: jak soczyście to brzmi! Opener "Noradrenaline" może przypaść do gustu fanom Fugazi (cała płyta też, ale ten wałek oraz "Colorless Aquarium" szczególnie), niemal punkowy "E", o którym pisał Wojtek w Playu też trzeba odnotować jako highlight, tak jak i "Kieru" z tym dzikim zaśpiewem na wstępie. Zresztą tu nie ma słabych tracków, bo i łagodniejszego "QFF" słucha się z przyjemnością. Brakuje mi tylko więcej treści. Nie chcę pisać popowej, bo tę odnajduję na A N D, szkoda tylko, że nie w ilości, jakiej bym sobie życzył. No ale nie ma co płakać, zajebista płytka przecież. I jeszcze mały szczegół – śliczniutka okładka.

Umchunga
Should Have Been Done By Now
[Hibernate Recordings]
Pochodzący z Teheranu Nima Pourkarimi debiutuje zestawem ciemnych, widmowych, ambientowych pejzaży portretujących zakamarki Iranu. Should Have Been Done By Now najbardziej może kojarzyć się z niepokojącymi malunkami Brocka Van Weya, bo chyba trudno go wpisywać w kontekst Tima Heckera czy podobnych mu producentów i muzyków. Jedno nie ulega wątpliwości − Umchunga stworzył płytę, która dostarcza ponad półgodzinnej podróży przez azjatyckie tereny odkrywając przed odbiorcą ich klimat. Dla fanów *mrocznego*, trzymającego w napięciu ambientu to może być całkiem ciekawa propozycja.

Uwanosora '67
Portrait In Rock'n'Roll
[Parks Records]
Dzieciaki z Uwanosory zaimponowały mi w tamtym roku świetną debiutancką płytą i songwriterskim talentem (sprawdźcie steelydanowski "Watashi No Moratorium"). W tym roku japońskie trio wymyśliło coś takiego: choć teraz to niezbyt cool, pograjmy trochę w stylu staroci z końcówki sixtisów. Stąd właśnie dopisek "67" do nazwy quasi-side projectu. Wiecie, barok-pop, doo-woop, szczypta rokendrola, trochę Beatlesów, trochę Ronettes. Nie powiem, pomysł daje radę, więc oczekiwania wobec Portrait In Rock'n'Roll miałem całkiem spore. I powiem szczerze − trochę się zawiodłem. Okej, to nie są złe czy nawet głupie piosenki, doceniam ukłony w stronę niezwykle zasłużonego dla japońskiego popu zespołu Sugar Babe i ogólnie lubię tych młodzieńców, ale na poziomie kompozycji niestety nie dzieją się wielkie rzeczy. Ładnie wyważone akcenty w piosenkach pachnących miłą retromanią to trochę mało, zwłaszcza, że wiem o potencjale dzieciaków potrafiących układać hooki. Ale skoro to tylko zabawa na boku, prezentacja fascynacji i drobne ćwiczenie stylistyczne, to nie mam nic przeciwko. Czekam na regularny album Uwanosory, który wyjdzie, mam nadzieję, już w 2016 roku.

WHOwho
Oh Yeah
[Soundholic Ent.]
Jeśli pomyśli się o tym, jak mogłaby brzmieć dance-punkowa płyta w 2015, w dodatku z Korei (...), to Oh Yeah całkiem się broni. Numery są pełne syntezatorowych electro-kuksańców i niedwuznacznych gitarowych riffów, po których przechadza się swoim charakterystycznym głosem frontman bandu (śpiewając wyłącznie po angielsku), więc to nie jest jakiś szokujący materiał. Nie są to też kawałki, które traktuje się szczególnie czy do których można się przywiązać, ale paru piosenkom udaje się przekroczyć granicę obojętności. Wybrany jeszcze w 2013 roku na singiel "Her" to porywający na dancefloor tune z miłymi zmianami akordów i brawurowym refrenem. Podobają mi się też klawiszowe "Meteorite" i przyjemnie iskrząca elektronika wetknięta między gitary w "Citylight", poza tym produkcja krążka jest staranna i dzisiejsza, choć większość kawałków pachnie trochę nachalnością (zwłaszcza gdy brzmi jak electro-rock z 2006 roku) i schematyczością. No ale i tak notuję małego plusa przy nazwie WHOwho.

Wonder Girls
Reboot
[JYP Entertainment]
Dla niektórych Reboot to k-popowa płyta roku, a "I Feel You" to k-popowy singiel ostatnich dwunastu miesięcy. Szczerze mówiąc, nie dziwi mnie to − girlsband Wonder Girls wydał swoją chyba najlepszą płytę (na koncie jeszcze tylko dwie, no ale jednak), mocno inspirowaną zachodem, zwłaszcza latami osiemdziesiątymi, a przez to niebrzmiącą jak typowa, k-popowa produkcja i to musiało zaprocentować. To jedna z odpowiedzi, dlaczego longplay tak bardzo spodobał się nie tylko w Korei, a druga to po prostu same piosenki. Kiedy słuchałem teasera "I Feel You", miałem nadzieję, że zajebiste intro dostanie wsparcie od kapitalnego refrenu. Niestety, choć to świetny song, to jednak brak mocarnego chorusa jest jednym z największych zawodów w całym roku (to mógł być singiel nawet na 8.5, a tak...). Jeśli chodzi o pozostałe tracki, to jest całkiem grubo − "Baby Don't Play", "Rewind", "John Doe", "Oppa" i "Faded Love" – cała sekwencja, którą ripitowałem z różną częstotliwością. Inaczej było, gdy pojawiał się jak dla mnie zbyt łopatologiczny "One Black Night" czy niezbyt pasująca do całości, zamykająca krążek, neutralna ballada "Remember". Czyli jeśli chodzi o Reboot, to zalety można mnożyć, ale i kilka wad się znajdzie, więc nie przesadzałbym aż tak bardzo z poziomem trzeciego dlugograja Wonder Girls. Więc może nie płyta roku (k-popowy longplay roku prędzej), ale jedna z najfajniejszych k-popowych płyt roku? Tak będzie sprawiedliwiej.

Young Juvenile Youth
Animation (EP)
[Beat Records]
Young Juvenile Youth to powstały w 2012 roku duet składający się z wokalistki Yuki i producenta Jemapura sytuujący się gdzieś między tradycją micro-house Matthew Herberta a elektronicznym popem Lali Puny. Jeśli chodzi o polską scenę, można wskazać na Oszibarack circa Moshi Moshi: czyli debiutancki minialbum Animation to mieszanka ciepło-zimnej, trochę post-dubstepowej podciętej struktury rytmicznej z komputerową oprawą, w którą wtopiono wokal Yuki. Tytułowy opener w pigułce streszcza zamierzenie stylistyczne tandemu, wykorzystując jeszcze techniczną formułę piosenki. "More For Me, More For You" z syntetycznym, wyrazistym basem, jazzującym klawiszem, pajęczyną klików i przede wszystkim ciepłym refrenem to najlepszy track w stawce. "Fahrenheit" nawet delikatnie podąża w kierunku Raster-Noton, w "Daydream" słychać dalekie echa Vespertine, "Optique" posiłkuje się triphopem Portishead, a wieńczący dziełko "Seed" może spodobać się fanom solowego Thoma Yorke'a, zwłaszcza The Eraser. Co zatem sądzić o Animation? Może powiem tak: gdyby Bokka grała takie rzeczy, to szczerze bym im kibicował. Niestety na razie ściskam kciuki tylko za japońską parę muzyków.

Yuya Ota
Zion
[Fuselab]
Fusela to mała oficyna zajmująca się niszową muzyką elektroniczną, przypominająca trochę 1080p. Natknąłem się na nią przez album rosyjskiego producenta AL-90, o którym zresztą pisałem na Porcys. Ale co najważniejsze w kontekście muzyki azjatyckiej − w szeregach labelu odnajdziemy Yuya Ota, czyli japońskiego twórcę poetyckiego ambientu przenikającego w neoclassical. Jego Zion to ponoć zbiór prac, jakie powstały w ostatnich kilku latach, co chyba oznacza, że artysta nieczęsto wypuszcza nową muzykę. Ale mniejsza o to, bo przecież nowy, powiedzmy, materiał jest i przyznaję, że siedem refleksyjnych, właściwie idealnych na zimową porę, kompozycji całkiem mi się spodobało. Zwłaszcza druga część z lodowatym "Fifth Mountain Square", smutnym "Skyscraper" czy kojącym "Brother & Sister" pokazuje, że Ota potrafi zbudować napięcie i klimat. Celowo dodaję tylko po jednym epitecie do każdego utworu, bo nie tylko ciężko napisać coś nowego o tego rodzaju dźwiękach, ale też chyba każdy znajdzie sobie własne określenie. Mimo wszystko najważniejsze są same utwory − jeśli szukacie czegoś do wyciszenia się, to śmiało polecam Zion. W końcu zima dopiero się zaczyna.
Single:
3R2: Let The Music Play
45RPM: Love Sign
4TE feat. FrolicLassie: Ippo Zutsu
Ahn Soo Min, Ash-B, Gilme, Heize, Hyorin, Kasper, KittiB, Sua, Trudy, Yezi & Yubin: Don't Stop
Aira Mitsuki: Lightsaver
Akai Kouen: Koiki
Anda: Mastering
Anglee feat. Kyebumzu: She
Apink: Déjà Vu
Apink: Remember
Awesome City Club: Outsider
Azin: Delete
B1A4: Sweet Girl
Bakusute Sotokanda Icchome: Amai Yuuwaku Dangerous
Ban:jax feat. Humming Urban Stereo: Mid Summer Night
Ban:jax: Where R U
Beenzino: So What
Beenzino: We Are Going To
Black Glass G: With U
Black: Uptown Girl
BoA: Kiss My Lips
Boys Get Hurt feat. Polvo Disco: Niagara
Brand Newjiq: Who's That
CL: Hello Bitches
Carpainter & Maxo: Amazing!!!
Chris Lee: Only You
Chanbe: Fair Play
Chu-Z: Tell Me Why Umarete Kita Imi Wo Shiritai
City Your City: Neon
Crush feat. Zico: Oasis
Daichi Miura: Fever
Dalljub Step Club: Future Step
Daoko: ShibuyaK
Dats: Candy Girl
Deb In Deb Show: Maybe I'm Lonely
Erika Nishi: Music Wo Tomenaide
Especia: Boogie Aroma
Exid: Hot Pink
Exo: Love Me Right
f(x): 4 Walls
Fairies: Mr. Platonic
G.Soul: Crazy For You
GOT7: Good
Gesu No Kiwami Otome: Romance Ga Ariamaru
Gesu No Kiwami Otome: Watashi Igai Watashi Ja Nai No
Girls' Generation: Party
Grosto feat. Ja Mezz: Coke & Cig
Guhara feat. Giriboy: Choco Chip Cookies
Hanae: Rainbow Love
Hatsune Miku: City Pop
Hiromi: Tequila Sunrise
Hitomitoi: Sono Me Wa, Hypnotic
Humming Urban Stereo feat. SugarFlow: Stupid
HyunA feat. Jung Ilhoon: Roll Deep (Because I'm The Best)
IU: Twenty-Three
Indigo La End: Shizuku Ni Koishite
Infinite H feat. Yang Da Il: Go Nowhere
Jay Park feat. Loco & Gray: My Last
Jonghyun feat. Zion.T: Déjà-Boo
Ju Ju: Playback
Jun Hyo Seong: First Kiss
Kara: Cupid
Kassy: Ooh Ooh Ooh
Ken Rebel feat. Keith Ape, Okasian & JayAllDay: Underwater Rebels
Keith Ape feat. JayAllDay, Loota, Okasian & Kohh: It G Ma
Kim So Jung: Dance Music
Kindan No Tasuketsu feat. Wata Megumi: Anniversary
Kindan No Tasuketsu feat. Noppal: Konya Wa Boogie Woogie Night
KoKos: Good Time
Kyary Pamyu Pamyu: Mondai Girl
LiVii: Watch & Learn
Lim Kim: Awoo
Lip Service feat. J-Lin: You're The One
LLLL: Blue
Lolica Tonica feat. Ina: Luv Sick
Love Us: Tickle
Lovelyz: How To Be A Pretty Girl?
Lucky Kilimanjaro: Let Just One More Kiss
Lula: Hang Mi Kil
MAMAMOO: Um Oh Ah Yeh
Maco: Shiny Stars
MaseWonder: Summer Night
Metal Sukkhao: Fring
Min feat. Justa Tee: Shine Your Light
Miss A: Only You
Moon Knife: Reply
Moonshine & Molly.D: So Bad
Moscow Club: Celine
Moscow Club: Margaret
MyB: DDODDO
MyB: My Oh My
Namie Amuro: Golden Touch
Negoto: Great City Kids
Negoto: Toumei Na Sakana
New Day feat. Rico: It's Up To Me
Nicole: Something Special
Nieah: Alright
Nine Muses: Drama
Nu'est: I'm Bad
PPL: Rush
Passepied: Answer
PellyColo: Scholar
Perfume: Relax In The City
Phenomenon: Fresh
Pineapple Club: Finderrr
Playback feat. Eric Nam: I Wonder
Playback: Playback
Plenty: Shalala
Purfles: Bad Girl
Red Velvet: Somethin Kinda Crazy
Risso: A Little Bit More
Risso: Feels Like You
Rizki Ghifari feat. Lana: Bright Side
Romeo: Target
SHINee: Romance
SHINee: View
Saho Aono: Once In A Lifetime
Sakanaction: Shin Takarajima
Samuel Seo: New Dress Girl
Satellite Young: Dividual Heart
Saue And Nakae: So.Re.Na
Sistar: Shake It
Sky-Hi: Limo
Sleepy & Song Jieun: Cool Night
SoLaTi: Comfortable Relationship
Spangle Call Lilli Line: Echoes Of S
Stellar: Vibrato
Suchmos: Y M M
Suiyoubi No Campanella: Medusa
Suiyoubi No Campanella: Ra
T-ara: So Crazy
Towa Tei: Luv Pandemic
TVXQ!: Champagne
Tadashi Shinkawa: Iris
Taeyeon: I
Thelma Aoyama: How About Us
Tofubeats: feat. Dream Ami: Positive
Tricot: Kobe Number
Tricot: Pork Ginger
Twice: Must Be Crazy
Unicorn: Huk
W-inds: In Love With The Music
Wanna.B: Attention
Wilcox: Cake Shop
Wonder Girls: I Feel You
Yerin Baek: Across The Universe
Yoshino Yoshikawa: Les Chats
Young Lion feat. Donutman: New Life
Yui Makino: Pastel Town
Yun*chi: Lucky Girl
Najfajniejsze występy live:
Gesu No Kiwami Otome: Watashi Igai Watashi Ja Nai No
HyunA feat. Jung Ilhoon: Roll Deep (Because I'm The Best)

Kara: Cupid / Mamma Mia / Step (Remix)
