SPECJALNE - Rubryka
Ekstrakt #3 (styczeń-czerwiec 2023)
2 lipca 2023Borys Dejnarowicz:
Chyba powoli wykrystalizował się nam oficjalnie kluczowy nurt w nowym popie tej feralnej jak dotąd dekady lat dwudziestych. Skoro zarówno Reynolds, jak i Perpetua deklarują właściwie ten sam krąg podejrzeń, to robi się już poważny ciężar dyskursu. Nie w tym sensie, że ktoś jest jakąś wyrocznią, ale że raczej są to nieprzypadkowe zbieżności. Chodzi rzecz jasna o (głównie) londyńską scenę post-junglist-popu, zwanego też czasem bubblegum drum'n'bassem. Wiele tych piosenek mega mi się podoba, aczkolwiek też sporo z nich to po prostu upgrade'owana soundowo reinkarnacja 2-stepu sprzed 20 lat, na zasadzie zwyczajowo uznanego cyklu inspiracji (albo zwyczajnie JUTUBOWY pseudo-styl 1.5-step, w który bawiłem się z ziomkami długimi wieczorami 4 sezony temu). Według MIŁOŚCIWIE nam panującego rednacza Tomka S. MATKI CHRZESTNE owego gen-Z-owego post-genre'u to Hannah Diamond, Katy B i Flava D. Podzielam refleksję, dodając oczywistą oczywistość w postaci backgroundu PC Music. Vibe na maksa hyperpopowy, acz z większą dozą świeżości i bezwstydnej chwytliwości, pozbawionej "intelektualnego nawisu". It's just pure pop, baby!
Występująca właśnie na OPKU, autorka jednego z hitów roku "Boy's A Liar" i "pochodząca z TikToka" PinkPantheress oraz pół-jamajska ulubienica krytyków Nia Archives to już "piłkarki znane" jak Brolin Bońkowi podczas USA 94. Ale niewyczerpany potencjał zdaje się też kryć w niezobowiązującym kolektywie Loud LDN i okolicach. A liderką tej fali mianowałbym Piri z duetu Piri & Tommy. O samej 24-letniej Sophie McBurnie aka Piri będziemy jeszcze nawijać zapewne długo i namiętnie, bo to postać wprost magnetyzująca ("z wielkim doświadczeniem, zna salony międzynarodowe..."), jakby wymarzona pod nas, kandydatka na przyszłą ulubienicę, istna "darling wannabe". Strach się bać, czy po wizycie w jej prywatnych SOCJAL MEDIACH, gdzie na Insta okazuje się być wyluzowaną blond ziomalką z sąsiedztwa, głównie zajętą doskonaleniem imponujących już skillsów w pole dance ("ał, ał, ał" – pozdro Aga), magazyn VICE nie dostrzeże w niej kolejnej (dosłownie – w diademie jako ATRYBUCIE) "aryjskiej księżniczki" (never forget – pytanie tylko, czy przyszłoroczny koncert Taylor na PGE – mind you – *Narodowym* zaszczycą obecnością jakieś faszystowskie młodzieżówki).
Kiedy zaś Piri śpiewa swoim anielsko aksamitnym głosikiem lżejszym niż puch, to wycina z pomocą kolegi bezlistosny porcyscore. Jej producent, niepozorny chłopaczyna Tommy Villiers ("nie ten od Pameli", rzekłby Peja) bezceremonialnie wyciska esencję z atmosferycznie synkopowanych UK-rave'ów, przy których mogli bounce'ować nocami jego rodzice. Razem mordki osiągają stopień rześkości dostępny jedynie w momencie, gdy świat stoi otworem i robisz coś nie z musu, a czystej zajawki. Ich zaskakująco równy longplay froge.mp3 z ubiegłego roku zawiera między innymi niewyobrażalnie ripitowalny, pozostawiający boski niedosyt w klasycznie wczesnobeatlesowskim sensie i praktycznie niezajebywalny ("tak jak dom kombatanta") od żadnej strony hymn biforów "On & On". Tajemnica uroku Piri i jej ponadczasowych linijek w rodzaju "big night, lost my weed, but the beat goes on and on and on..." ("do tego trzeba dorosnąć, przeskoczyć ograniczenia, zanurzyć się w sztuce i przekonać się, że tak właśnie wygląda życie w pełnej krasie, o czym polecam pamiętać lub przynajmniej w skrytości rozważyć" – wiekopomne motto osobistego poptymizmu redaktora ŁŁ) polega na effortlessly cool attitude przy podawaniu najsłodszych topline'ów o jakich Wam się nie śniło. Cytując klasyka – piosenka "tastier than chocolate-covered potato chips and nowhere near as fattening".
Nie przedłużając – reszta tracków niewiele odstaje, a każdy remix to pretekst dla Tommy'ego aby rzucić DŻEZAWE światło na nośne hooki Piri (z tegorocznych lśni choćby auto-reintepretacja "Nice 2 Me", mknąca niczym "Banstyle" Underworld). Pozostaje tylko czekać na kolejną płytę (pamiętne "czekasz na płytę tej cipy tyle lat..."). Co gorsza, zanurkowanie w kolejne projekty to zabawa na tygodnie, na szczęście satysfakcjonująca. Mikrofoniary polecane z czystym sumieniem to na teraz Kenya Grace (kunsztowne wokalistycznie "Afterparty Lover" jako tematyczny rewers wzmiankowanego wyżej "On & On"), Venbee (i jej "Messy In Heaven" czyli rzecz traktująca albo o WNIEBOWSTĄPIENIU Lionela po wygraniu konkursu Kanału Sportowego na futbolistę wszech czasów bądź też nawiązująca do gospelowych liryków Jasona Pierce'a – btw widzimy się w Kato) oraz Elphi (słusznie etykietująca swoje brzmienie jako "fairypop", co słyszalne na przykład w "Blush"). Natomiast z producentów/ek stawiam PÓKI CO na Higgo (mój człowiek – ten cover "Crush" woooow), Luude (tyleż bezczelna, co przekonująca adaptacja "Porcelain" Moby'ego) czy śpiewającą też Alé Araya ("powtarzam 3 razy to ale..." – patrz "Janet"). "No i to tyle :)" (Seba). Zobaczymy w następnym odcinku, jak sytuacja się rozwinie.
A teraz mniej lub bardziej "pokrótce" o wydawnictwach, które przykuły moją uwagę w tym półroczu (choć przyznam, że wobec rozmachu wyżej zamarkowanego zjawiska i pomnikowości Piri – to raczej obrzeża mej atencji). Poczynając od ("...nazwiska...") dobrej znajomej moich białoruskich znajomych (Soyuz, reprezent), rosyjskiej proto-polimatki Kate NV w dwóch odsłonach. Pierwszej jako ona sama ("ja że ja" – Mączyński Witold) na krążku Wow dla adekwatnie nazwanej oficyny REWANŻ MIĘDZYNARODOWY, gdzie JEKATERINA zgrabnie lawiruje między Scritti circa Provision via Max Tundra, a sekwencerowaną utopią Far Side Virtual. I drugiej – w tandemie Decisive Pink z kumpelą Angel Deradoorian na długograju BILET DO SŁAWY, gdzie panie kompetentnie eksperymentują z krautem w wersji light (generatory rytmu, analogowe synthy, progresywne arpeggiatory).
Enigmatyczna trap-balladzistka Kyeoshin pławi się na EP-ce Aquatic Drill: Vol. 1 w trzeszczących miksach o smaku już to downtempo ("No Caller ID"), już to jungle ("Nigga Hating Dolphin"). Jak Clinic na Internal Wrangler, nie jest zainteresowana studyjnym połyskiem czy doszlifowaną instrumentacją – i dokładnie na tym polega jej spontaniczna innowacyjność, w przeciwieństwie do chociażby wypolerowanego afrobeat-smooth-frenchu który serwuje Aya Nakamura z Mali na skądinąd klawym DNK. Wciąż, mimo hydrologicznej nomenklatury, bardziej wodnisty brzmieniowo wydaje się LP1 deep house'owego projektu Isola. Miłe asocjacje już w pseudonimie, bo wprawdzie nie mam "zegarka z Kentem", ale to tytuł bliskiego mi, zacnie eksportowego krążka Szwedów, który zresztą pada w obu wersjach językowych. Ivana Carrescia skutecznie schładza głowę zmysłowymi melodiami a la Kathy Diamond w shoegaze'owej mgiełce, beztrosko przywołując takie rodzynki jak Coyote Clean Up lub Fort Romeau. Interwały dobierane w "Red Balloon" ewokują zagubiony remix "Bon Appetit" Katy. "Heaven" to z kolei studium start/stopowego groove'u "I Didn't Mean to Turn You On" Cherrelle pod hasłem "techno to przyroda". W te upały – grywalnośc wielokrotnego użytku.
Rozmaite, nieraz rozłączne bańki słuchalnicze pogodziła monumentalna kolaboracja Love In Exile dream-teamu Arooj Aftab (głos), Vijay Iyer (klawiatury) i Shahzad Ismaily (bas, Moog). Pakistankę widziałem rok temu na Offie dosłownie przez chwilę – gdzieś między piwem z kolegą, a Dry Cleaning. To nie były odpowiednie warunki, żeby delektować się jej natchnionym wibrato. Tymczasem trio dostarczyło właściwie klasyk ambient jazzu w dniu premiery. "Haseen Thi" – co to kurwa jeeeest... Lorca vibes w spódnicy meets Necks, a w tle migocze gdzieś Hosianna Mantra. Inny level mindfulnessowości, objawienia jakieś. "It is not music, it is magic". Całość podoba się dziadom i nudziarzom, ale poza tym wstydliwym aspektem dla mnie rewelacja – nawet teoretycznie kiczowata okładka mnie przekonuje. Tomek miał szansę niedawno uświadczyć live na festiwalu KODY w Lublinie i potwierdza zachwyty. Zostańmy na moment przy kobiecych dyskrecjach rodem z Azji. Urodzona w Hong Kongu, a stacjonująca w Kalifornii elektroakustyczna kompozytorka Jeanie Aprille Tang sygnuje swoje suity jako Amma Ateria i na Concussssion 1 (chyba rozszerzona reedycja zeszłorocznego materiału) treściwie rozwija koncepcje Eliane Radigue, zahaczając też o igraszki z ciszą i szumem znane z redukcyjnych improwizacji spod znaku pamiętnie no-nimalizmu Good Morning Good Night Sachiko M, Nakamury i Yoshihide (awangardowy odpowiednik anegdoty piętnastoosobowej ekipy songwriterskiej w przebojach BIJONS – tyle że przynajmniej nie musieli korzystać z promptera). I wreszcie japońska (a mieszkająca obecnie w Paryżu) ekspertka od glitch-bientu Tujiko Noriko, która zawsze mi gdzieś przemykała obok. Szanowałem choćby jej From Tokyo To Naiagara wydane w Tomlab 20 lat temu, ale na podwójnej KOLUBRYNIE Crépuscule I & II dla Mego uprawia jakże utożsamialną filozofię "art spa", co pozwala mi na długie godziny zatopić się w statycznej new age'owej kąpieli.
A skoro zawędrowałem w takie rejony, to na osobny akapit zasługuje Martyna Basta i jej głośny, reckowany pozytywnie w prestiżowych mediach anglojęzycznych breakthrough Slowly Forgetting, Barely Remembering. Obiektywnie duży sukces polskiej muzyki, a płytę polecam przesłuchać w ciemności na słuchawkach, bo to takie kontemplacyjne sprawy krojone nożyczkami i misterium jakby się zasiadało do nocnych audycji trójkowych w 1999 roku (przy czym for the record – tak poznałem na przykład Approaching Silence Sylviana). To jak subtelnie dziewczyna maluje senne koszmary to poziom światowy i może chwilami "utwory będą się dla państwa rozwijać trochę niejasno" (Paweł Kostrzewa), ale w półśnie gwarantuję doznania. Stylistycznie trochę jakby Disco Inferno i 1 Mile North zrobili z wczesnym Animal Collective i Atmanem majaczące impresje z delikatnie chirurgicznym śladem Confield i świadomością istnienia Eugeniusza Rudnika. W sumie zapomniany kolażysta Dorine Muraille też mógłby "mieć tu słowo" – imagine takie Here Comes The Atman Go Pop (Mani Edits). Cała magia polega na tym, że to są piękne kompozycje, ale bardzo nieoczywiste.
Właściwie jedyny minus taki, że mogłoby to spokojnie być wydane w 2003 roku i chwalone na P4K przez jakiegoś eksperymentalnego writera, w podsumowaniu roku miejsca 41-50. Zaraz, z czymś mi się to kojarzy, może Alejandra & Aeron, te klimaty? Aaaa, no i wiem – Cyann & Ben. A więc pure 2003 – znów potwierdza się ten mityczny 20-letni cykl. Rozpływy tonuje kumpel wyspecjalizowany w podobnym graniu, który twierdzi, że pokrewnych albumów wychodzi co roku całkiem sporo i pod względem środków wyrazu krążek Martyny nie wyróżnia się niczym szczególnym. "Dobre mikrofony, wysoka kompresja, szuranie bibelotami – ok, mamy ASMR, ale czy coś poza tym?". W ripoście (jako totalny LAJKONIK) dodam, że wrażenie robi napięcie zbudowane w tych sklejkach – dość emocjonalne to jest i dlatego mnie porusza. Swoją drogą zastanawia, czemu nikt nie namechekuje RIYL-ów dla równie utalentowanych dziewczyn jak Aleksandra Słyż i Teoniki Rożynek, których notabene wyborny set na Ephemera Festival powinien zostać wydany jako album, nasze polskie Return Of FennO'Berg. Serio, ex nihilo nihil fit i unikanie w tej sytuacji tematu Fullertona Whitmana (którego bandcampowe na razie Reciprocals szczerze polecam) nie pomoże w muzycznej edukacji młodych adeptów bujnego noise'u.
Otarłszy się o poważkę wypada dać okejkę baletowi MITOLOGIE Thomasa Bangaltera ("Alter Bang..."), przy którego recepcji kontekstów pojawia się z kolei wręcz za dużo. Gdzieś mignął mi barok, ale szybki focus wśród zaprzyjaźnionych Mateuszy ("Mateusze, Fryderyki, Paszporty Polityki...") na martwej partyturowej grupie wypluł takie tropy, jak dziewiętnastowieczna symfonistyka, momenty minimalistyczne, stylizacja na "dawność" i händlowe manewry bez polifonii ("a bez tego imo trudno mówić o baroku – trochę jakby melodykę Vivaldego zrealizować na szkielecie z Haydna"), Zbigniew Preisner ("tylko że dobry") i skręt w Szostakowicza z próbą "filmowego olśniewania". Classical odpał zawsze na propsie u popowców, a to nawet ciekawszy trip, niż obchodzące ostatnio 10-lecie R.A.M., którego trollingu nadal nie skumali fani. A propos propsów i trollingu – mam jeszcze w zanadrzu DROBNĄ SIURPRYZĘ. W marcu Spoti powiadomiło o premierze Jazz At Home Work artysty znanego jako Kenny G. Sądząc, że wrócił odsądzany od czci i wiary wielki pionier vaporwave (SEMINALNE dla trollerskiego genre Breathless dopiero co zamierzałem wskrzesić na 30-lecie – ale odechciało mi się) i potajemnie przyjebał epeczkę, klikłem i myślę sobie – afera. Oto i Gorelick at his most lo-fi ever, niczym Atlantis "wchodzące drzwiami smooth". Jednak minialbum szybko zniknął z platform i nadal nie wiadomo, co to za kolo. Czyżby Kenny Gilmore na którego pełnometrażowy debiut niektóre nerdy wciąż czekają jak na zbawcę? Wyczuwam "matactwo, szachrajstwo, oszustwo" i hoax rodem z opowiadania Pierre Littbarski, autor Don Kichota. Mimo wszystko jest coś uwodzącego w ulotności fonograficznego bytu i planuję umieścić tę pozycję w prywatnym podsumie, choć już nie mogę jej posłuchać.
Odwrotna sytuacja u Maca DeMarco, którego niemal 10-godzinnego i 200-trackowego One Way G MOŻNA posłuchać, tyle że mało kto ma do tego zdrowie. A błąd. Nie chodzi nawet o rozstrzał stylu – a jest tam wszystko od chillowych ballad, przez slackerskie jamy, aż po statyczne imitacje Air, ambientowe interludia i jego prywatne Travels (instrumentalne impresje z trasy szkicowane w busie "gitarą i piórkiem"). Sęk w tym, że facet coś chce nam tym digitalowym boxem ("z angielskiego – BAAAKS") przekazać. I podejrzewam, iż nie do końca (choć pewnie trochę też) chodzi o udawanie Drake'a circa Views pod kątem monetyzacji streamingu. Bardziej doszukiwałbym się w tym geście niezręcznego zapytania – jakież to ma znaczenie "żeś sobie płytę z kolegami nagrał". Jaką to robi komukolwiek różnicę. To filozoficzny dylemat w pół drogi między paradoksem składanej kartki papieru, a najcięższą trwogą egzystencji. Jeśli na debiucie LCD zadawał nam Murphy pytanie "o czym to świadczy, że potrafię FAKT FAKTEM DE FACTO podszyć się pod święty kanon rocka i nowej fali", to Kanadyjczyk sięga tu głębiej, kwestionując w ogóle sens KRANOWEJ konsumpcji muzyki w dobie tak łatwego dostępu do "środków produkcji". Ostre identyfikowanko z mojej strony (temat rezonuje non stop), więc w tym świetle PIĄTKA nowozelandzkiego Unknown Mortal Orchestra to "zaledwie" solidny manifest "laidback indie" (ze śladami Beta Band, Blur, Prince'a, D'Angelo czy Police), acz gitarowy stempel Rubana rozpoznam na kilometr.
Kończąc wątek "rockawy" – Chris Richards pieje nad charyzmą Hayley "Marchewy" Williams frontującej Paramore niczym skrzyżowanie Tiny z Iggym Popem. Być może rzeczywiście trzeba zobaczyć live, żeby uwierzyć (jak mawiano o Clash czy LSF), ale mi wystarczy śledzona od początku "na radar" studyjna dyskografia (poptymiści bronili na ILM i Stylusie). Zapytany ostatnio na instagramowym Q&A, czy wolę wczesną, czy późną inkarnację bandu, odpowiadam "why not both", bo tam songwriting był obecny od samego zarania i zamiast narracji pop-punkowej wskazałbym raczej sekretny element wtórnej fali emo we wpływie SDRE (analogia z powrotem bębniarza), symetrię z PGMG, wspólny mianownik z Kelly Clarkson albo odrobinę algebry spod znaku japońskiego Tricot. Pauzujący w tym wydaniu Ekstraktu redaktor Marczuk słusznie zauważył przy nowym, rzetelnym krążku This Is Why, że to "autorski art-pop, niebywale kunsztowny jak na standardy mainstreamu". Zupełnie odmienny autorski art-pop pielęgnuje też 81-letni John Cale na znakomitej LITOŚCI, którą recenzent "Teraz Rocka" ochrzcił dziełem "do bólu niemodnym". Jak rozumiem miał na myśli udział u Walijczyka takich gości jak Animal Collective, Laurel Halo, Actress lub Weyes Blood. Natooomiast w Mercy znajdziemy też coś z Blue Nile circa Hats (tylko ZŁAMANE), sporo vibe'u Marta Aviego, "no i Ryba...", no i trapy. Ale takie trapy po linii "Sequinsizer" Beta Band. Przy okazji zdjąłem z półki zakurzony egzemplarz CD Hobosapiens, o którym w 2003 mailowałem trochę ze Scaruffim i powiem tak – 20 lat temu trap jeszcze nie istniał.
Istnieje za to dziś w nieskończonej liczbie wariacji. Może ktoś z Was śledzi takiego gamonia TisaKorean. Jego najnowszy misktejp Let Me Update My Status brzmi jak rok 2035. To znaczy ja nawet nie wiem, czy mi się podoba, ale... Niedawno szedłem przez Sadybę i zauważyłem, że KFC gdzie chodziliśmy z Kubą w przerwach prób TCIOF 20 lat temu – nadal tam stoi. Więc ten typol brzmi, jakby to KFC już tam nie stało. A precyzyjnie, jakby to było już Korean Fried Caulliflower nad Wisłą koło Barki – które notabene TEŻ już tam nie stoi. Może i mam braki w południowych rapsach z 00s, crunkach, Soulja Boyach, bo wagarowałem na zajęciach. Ale Tisa w istocie promieniuje dawką futurystycznego swagu i odsnapowuje własne "wszystko wszędzie naraz". Tymczasem tutejszy faworyt WiFiGawd być może ustrzelił na Polo's & 40 Below$ niepozorne opus magnum w porozumieniu z Bucky Malone. Chciałoby się rzec "there's oldschol, there's newschool and there's WiFiGawd". Mniej maślanki, więcej soku ("less olive, more vinegar" – Dżoana WTF) – kawałki typu "juice, no gin" to ewidentnie świetlana przyszłość lepkiego pluggu.
A na koniec tradycyjnie PISNĘ słówko o godnych odnotowania reedycjach. Nie chcę BLUŹNIĆ, ale szczerze powiedziawszy krótka kolekcja demówek The Predator Nominate które Brainiac przemieniliby w oficjalne wydawnictwo, gdyby nie tragiczna śmierć Timmy'ego Taylora, to poziom pół-klasycznego Electro-Shock for President. Alan Braxe i Annie na wspólnym WAŁKONIU pachnie trochę francusko-norwerskim spotkaniem na ćwierćwiecze matury – średnie pokolenie poptymistów ma swój sympatyczny reunion. Izka Antena na En Cavale (Deluxe Edition) ma kilka smacznych bonusów z "Behind The Door" na czele. Spirit They're Gone... ANIMALSÓW to prawdopodobnie reedycja roku, bo brzmi klarownie i pełnopasmowo (tylko oryginalnej okładki nic nie przebije). Wzruszyłem się "An An Angel", czyli wersją "La Rapet" bez "perfekcyjnej perkusji" Lennoxa imitującego Aphex Twina. Tu zostaje sam Portner i jego alchemiczne dźwięki które się śnią, bo przecież nie mogły zaistnieć na jawie… Dla takich chwil warto poświęcić całe życie na słuchanie muzyki 24h. A ten cover "Dreams" nawet dziś miałby sens, co dopiero w 2000. Michał Staropolski finalnie zaniechał ukończenia Dzwonów Rurowych 4 ("chwalmy pana...!" – Kazik) na półwiecze oryginalnego albumu. A wydarzeniem sezonu w DSP'sach ogłoszono (słusznie) wyczekany wjazd katalogu legend sampledelii De La Soul. Do zobaczenia kiedyś na plejce best-of.