Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
S01E02
Naszą podróż chronologicznie zaczniemy od środka i w dalszym ciągu cyklu zupełnie nie gwarantuję na tym polu żadnej koherentności. Ale narracyjnie i, rzekłbym, "lokalizacyjnie", zaczniemy od początku. Bo chociaż uroczyście obiecuję wycieczki daleko poza osobistą [jeśli coś takiego istnieje? - przyp. mój] "strefę komfortu" (stali czytelnicy jeszcze się zdziwią), to może i lepiej, aby punktem wyjścia była kapelka momentami tak bardzo "pode mnie", że mogłaby równie dobrze powstać jako "pozytywny" trolling w rodzaju, załóżmy, udanego kawału primaaprilisowego (są ludzie, którzy długo w ten sposób traktowali śmierć popularnego Zoila - ba, wielu wciąż traktuje), urodzinowego surprise party (c'mon, drodzy, wiek chrystusowy za pasem) czy kreatywnego przebiegu wieczoru kawalerskiego (panowie, ta blond trenerka badmintona… szacun na wieki wieków amen). Zarazem (TAKĄ WIELKĄ BAKTERIĄ - 1/10) odkrywając z wieloletnim opóźnieniem dyskografię bandu, który wcześniej zwracał jedynie moją uwagę charakterystyczną, słodziutką nazwą (choć nie znam genezy, może to też trolling), uzmysłowiłem sobie jak obosiecznym mieczem (SZCZĘŚNIAKIEM - 2/10) może być pozornie błogie osaczenie terrorem na papierze własnego, aptekarsko sprecyzowanego gustu, ale o tem niżej.
Francuskie combo debiutowało na przełomie millennijyów (inb4 fanpage "Beka ze staropolskiego") z propozycją bezpretensjonalnego, ciepłego barok-indie-popu, a nie owijając w bawełnę - był to po prostu łagodny, septymowy rock, jakby taki brakujący PUZEL (debiut nosił tytuł Puzzle) między wczesnym Cardigans z "lekkim gejaszką" na wokalu (nie moje określenie! ja protestuję! tekst ma zabarwienie humorystyczne!), późnym, wygładzonym Elliottem Smithem i najbardziej sunshine-popowymi przejawami formacji Sloan. Porównać ich do wczesnego, przed-post-strokesowego Phoenix - to byłoby za proste. Zestawić ze Stereolab i High Llamas - zbyt ryzykowne. Rzucanie w reckach Wilsonem i Spectorem (a zdarzało się) pachnie profanacją i jest zdecydowanie na wyrost. Do New Pornographers brakuje im punkowego ducha, do SFA poczucia humoru, a do Of Montreal - skłonności progresywnych. Jeśli cokolwiek, Tahiti 80 (ach te francuskie nazwy geograficzne typu Indochine) przywołuje mi dwóch wykonawców, którzy choć paradoksalnie gościli na redakcyjnych rotacjach, przemykali się po serwisie gdzieś bokami, lądując ostatecznie w niezobowiązujących zbiorach singlowych rekomendacji lub w recenzjach, których nikt już nie pamięta. Mowa o norweskim Sondre Lerche i kalifornijskich soft-power-popowcach Le Concorde. Waniliowy mikro-przebój "People Mover" tych ostatnich jest nadal lubiany i okazjonalnie "powracany do" przez garstkę z nas.
Skłonność lidera grupy Xaviera Boyera (nominacja do szortlisty czołowych songwriterów XXI wieku) do płynnych, bajecznych zmian tonacji i melodii z gracją puentujących te igraszki to ich kluczowy atut, wabik. Ale "to w zależności", bo te "zmyłki harmoniczne" na dłuższą metę nieokraszone stylistycznym ryzykiem czy innymi elementami "edgy", bywają tak słodkie, że aż mdłe. Godna podziwu i wsparcia ("w czasach smutnych, niestabilnej gospodarki…") postawa pt. "my tu tylko gramy piosenki" potrafi mieć skrajnie zachęcające oblicza. Kiedy goście serwują hooki tak nośne jak w skandynawsko użytkowym niczym meble IKEA "Get Yourself Together" z ich breakthru Wallpaper for the Soul (2002 rok) albo balansującym irytująco chwytliwy motyw zwrotki ("gotowy jingle do reklamy" a la Peter, Bjorn and John) z diabelsko mocarnym chorusem "Don't Misunderstand" z najrówniejszej kolekcji T80, czyli CD1 Extra Pieces of Sunshine (2004), to nie mam pytań i stawiam to obok E.L.O czy SFA. Niestety poza highlightami sporo piosenek zlewa się w rodzaj miłej magmy zdolnej co najwyżej zachwycić die-hardów Jensa Lekmana lub osoby, dla których około 10 lat temu ta składanka klipów była z jakiegoś powodu w PL wyznacznikiem "dobrej muzyki", a koncertem dekady nienaganny wykonawczo, wystudiowany, równie "profeska" co zwyczajnie nudny i pozbawiony człowieczeństwa występ Whitest Boy Alive w jakiejś hali na Pradze. I pewnie stąd mimo prób urozmaicenia tej formuły funkowym groove'em, bardziej syntezatorowymi aranżami czy nawet autotune'em na głosie, mniej więcej od 10 lat omawiany zespół nie nagrał moim zdaniem niczego wybitnego.
Dlatego wybrałem dla Was utwór z roku 2002, który nie tylko streszcza całą ideę stojącą za Tahiti 80 w formie smacznej pigułki, ale i pozwala sobie na odrobinę (jakże pożądanego w tak "gładkiej" estetyce) zadziora. Jednak fakt że wyżej padło tyle nazw świadczy nie tylko o eklektyzmie i świadomości, ale zbyt często o braku własnej tożsamości łamane przez osobowości. Lecz akurat w tym nagraniu ta osobowość zostaje wygenerowana środkami stricte muzycznymi vel rockowym pierdolnięciem. Po czarującym klawiszowo-bitowym intro, budującym niewidzialny pomost między g-funkiem i post-popową wizją psych-rocka na Currents Parkera, po tych wstawkach na akustycznej gitarce, gdzieś w 2/3 piosenki następuje ostre przełamanie i podciągane struny wrzynają się w spoconą łapę jak należy. Dramaturgia sięga zenitu przy nawarstwieniu przeplatających się, niczym niewzruszonych linii wokalnych i gitarowych. I wiecie, z czym mi się to wtedy kojarzy? Z 12 Rods na wysokości Lost Time. A więc zataczamy koło i terror prywatnego gustu ostatecznie góruje. Cóż. Lubię to. Do miłego.