Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
S01E03
Czy istnieje taka kategoria jak "zespół bez dna"? Tudzież "artysta/wykonawca/AKT [lol]" bez dna? As in "studnia bez dna"? Dla wielu będzie to na przykład Fall, GBV czy Tom Waits (...while... [insert suchar a.d. 2015 here]. Ja zaś w pierwszej transzy sugestii wskazałbym zapewne THE GROOP. Z wielu względów. O tej kapelce pisałem od samego początku swojego pisania, recenzując na Porcys bez powodu Emperor i na bieżąco pozycje tuż sprzed i tuż "z po" tragicznej śmierci nieodżałowanej rowerzystki Mary, następnie rozkminiając zakamuflowaną awangardowość Cobry przy okazji wieloodcinkowego zestawienia ulubionych płyt 90s na starym T-Mob Music, wreszcie biorąc pod lupę kompozytorski warsztat Tima w ramach listy 100 songwriterów ever sprzed paru miesięcy. Ale te kanoniczne wątki to u 'Lab ledwie czubek lodowej góry. I to nawet nie zagłębiajac się remixy czy w ultrakomunistyczne offshooty LETYCJI, które o dziwo zawsze skrywały jakąś niespodziankę (btw do jej zeszłorocznej solówki wracam regularnie i ochoczo). Bo część mądrali uparcie twierdzi, że najlepszymi płytami Stereolab są epki, ale kto miałby cierpliwość do ich kolekcjonowania? Tu w sukurs przychodzą wielodyskowe składanki, których groopa ma na koncie sporo. Pasjonujące, pozornie niewyczerpane zasoby czają się w radiowych sesjach ABC Music, kompilującym materiał z ośmiu epek boxie Oscillons from the Anti-Sun bądź zbierającym sześć singli z lat 2005-2006, (nadal) niedocenionym przeze mnie Fab Four Suture.
Jednak z nich wszystkich Aluminum Tunes (pod-zatytułowaną "Switched On Vol. 3" jako kontynuację analogicznych składaków z lat wcześniejszych) uznałbym za najciekawszą - nie dość że skrywa mnóstwo nagrań z lat 1994-1997, których PRÓŻNO SZUKAĆ (!) na jej klasycznych albumach (oraz na Spotify), to jeszcze portretuje ją szalenie adekwatnie, wiernie, sprawiedliwie. Otóż portretuje jako band, który jako jeden z niewielu sprowadził do wspólnego mianownika tak odległe nieraz, by nie rzec "rozłączne" inspiracje, rozumiejąc w równym stopniu wagę i fajność melodycznej słodyczy w aranżacyjnym nektarze, co niezbędność bulgotów, trzasków, bleepów, szumów, zlepów, ciągów i smithowskiego 3 x R - repetycja, repetycja, repetycja. Tak więc obok eleganckich barokowych pyszności z minialbumiku Music for the Amorphous Body Study Center figurują tu hipnotyczne adaptacje glassowskiego minimalizmu; obok "francuskiego disko" retro-popu w "Iron Man" funkcjonują krautowe impresje a la Neu!; obok brazyliany w coverze Jobima siedzą dziarskie, monotonne avant-rocki po linii VU; wreszcie obok re-editów własnych kawałków (np. z ep-ki Fluorescences albo z Mars Audiac Quintet + remix openera Emperor ręki Luke'a Viberta) tkwią tu utwory pochodzące ze splitów z takimi tuzami jak Tortoise, Faust, Yo La Tengo i Foetus.
Nadzwyczajnie wysoki poziom całości utrudnia wybór jednego indeksu. Ostatecznie maszyna losująca wypluła mi closer tej aluminiowej kolekcji, który choć składa się tylko z 4 akordów i snujących refleksyjną nucankę Sadier i Hansen, to chyba faktycznie streszcza całą karierę Stereolab w radiowym formacie 3:30. Pochodzący z singla "Iron Man" (rok 1997) track ów brzmi bowiem jak Bacharach i Joao Gilberto jamujący na motywach Reicha w studiu Conny'ego Planka z Francoise Hardy przy mikrofonie śpiewającej tekst Lou Reeda o zmianie płci. Czyli jak… Stereolab. Ciąg dalszy nastąpi.