Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
S01E07
Wszyscy na Bonda, byłem i ja, "amok opanował społeczeństwo", cytując klasyka (…choć w sumie jakiego tam klasyka, może kiedyś jak wreszcie zdigitalizuję te VHS-y… moje Chinese Democracy nadchodzi). Jednak nie o tym być miało, nie będę tu recenzował Spectre, zresztą kto widział ten wie, a raczej ten rytuał mało kogo ominie (chyba że na zasadzie "włączonego wyłączenia" – śmiechłem). Dobra, do rzeczy (taki "Tygodnik konserwatywno-liberalny kierowany przez Pawła Lisickiego. Konserwatywny, bo szanujący tradycję chrześcijańską i odwołujący się do…" – tu mi urwało podgląd, ale starczyło "bym parsknął" [SUCHOŚĆ DNIA]). Podobnie jak w przypadku filmowego portretu Briana Wilsona, odniosę się do zagadnienia sfery audialnej, a nie samych ruchomych obrazów.
A Bondowskie soundtracki, w szczególności utwory wiodące, to nie tylko kawał historii nie tylko popkultury, ale i seria standardów "muzyki młodzieżowej" (pękam z beki). Poza kilkoma kulami w płot (impotentne i spoza konwencji "Die Another Day" Madonny, nudny jak niemal zawsze Jack White czy tegoroczne "pedalstwo w złym znaczeniu tego słowa" Sama Smitha) raczej same celne strzały w środek tarczy zaliczał singlowo agent 007. Pomijam już monumentalność motywu przewodniego Johna Barry, ale "odważny chromatycznie" (lol) "Goldfinger" i Kanye-samplowalne "Diamonds Are Forever" Shirley Bassey, stadionowy chorus i następująca gonitwa smyków w "Live And Let Die" Macci, świetna seria ejtisowa od Duran Duran, a-ha i Gladys "girl, I love you, but oh… get a life!" Knight, wreszcie radio-złoto-pogodowe "Goldeneye" Tiny (a kuku - sprawdźcie jeśli nie wiecie, kto napisał ten wałek), niedocenione "The World Is Not Enough" Garbage i zaskakująco potężne w chorusie "Skyfall" Adele – taki zestaw budzi szacunek.
Cykl doczekał się nawet jednego piosenkowego arcydzieła, zasługującego na osobną wzmiankę, a mianowicie "You Only Live Twice" w wykonaniu Nancy Sinatry, gdzie synergia między genialnym pierwszym dwuwierszem w tekście (autorstwa typiarza który popełnił pierdyliard award-winning musicali, więc nie dziwota) i genialnym drugim akordem pod tym tekstem (autorstwa wspomnianego Barry'ego, więc nie dziwota) do dziś zadziwia i "prowokuje dreszcze po kręgosłupie". Co więcej, "You Only Live Twice" ustawiło poprzeczkę i wyznaczyło ton dla wszystkich nagrań, które starały się "być jak piosenka z Bonda" w paralelnej rzeczywistości. To zresztą fascynująca gra – propozycje kawałków, które mogłyby świetnie odnaleźć się w tej roli, ale nigdy nie dano im szansy. Wśród kilku solidnych alt-nominacji jakie ostatnio naliczyliśmy ze znajomymi ("The Chad Who Loved Me" Mansun, "History" Verve, "Lucky" Radiohead, "This Is Hardcore" Pulp, cokolwiek Srany Srer Sray) oczywisty prym wiedzie "Bachelorette" Björk, w którym Islandka zadrwiła sobie z formatu, zawłaszczając go jak gdyby nigdy nic.
Tu wykonam ostry zakręt niczym James w trakcie jednego z morderczych pościgów i powiem tak – to wszystko o czym wspominam wyżej JEST ZNANE, pogadajmy o bardziej obskurnych zdarzeniach fonograficznych. I nie, nie piję tu do sławnej ścieżki dźwiękowej Bacharacha do niesławnego, apokryficznego, niekanonicznego Bonda Casino Royale z 1967 (jedno z większych kuriozów kinematograficznych tamtej epoki). Chodzi mi o francuskiego giganta "muzyki filmowej" (jakże nie ma tej etykietki – "czego słuchasz?" "muzyki filmowej") Erica Serrę i jego prackę przy oprawie Goldeneye. Do filmu sentyment mam szczególny – od niego zaczęła się moja przygoda z Bondem, na tym odcinku przygód agenta byłem jako na pierwszym, i to dwa razy – sam i z klasą (cała klasa rozprawiała o polskiej dziewczynie Bonda, "boys with toys" etc.). Zadziwiające jednak, że pod napisy końcowe Serra upichcił tak bolesny AM-smooth-balladowy sztosik, równie amorficzny, co kojarzący się pewnie każdemu z czym innym, ale imho rezygnacją dorównujący najdotkliwszym momentom w śpiewniku Blue Nile.