Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Myślałem, że Abel Tesfaye wciąż wypuszcza swoje "intymne jointy", których raczej nie ma co sprawdzać, a tu gość mnie trochę zaskoczył. Zamiast zamulającego alt-r&b czy czegoś takiego, Weeknd wezwał Maxa Martina i przy jego pomocy wycisnął coś, co wypada całkiem w porządku, stawiając na bardziej dance'ową optykę. Wiadomo, nie wydarzyło się tu nic nadzwyczajnego, ale "Can't Feel My Face", to lepsze od podlizywania się gimbusom. No i może Chapter III, czyli zapowiadany longplay, nie będzie tym, z czym wcześniej kojarzył się wszystkim ten kolo. –T.Skowyra
Srogo się zawiodłem tym albumem. Brawurowe melodie "Swirl" zapowiadały rzeczy wielkie w shoegaze’owej skali roku, a tymczasem mam wrażenie, że Szwedzi na tym półgodzinnym krążku grają w kółko jedną piosenkę i to na dodatek umiarkowanie lotną. Wciąż te same progresje, wciąż te same twee-popowe hooki nudzące się po jednym odsłuchu i kupa energii, która nie znalazła dla siebie kupy pomysłów. Wiadomo – w kilku miejscach ("0700", "Dishwasher") chce się rzec "fajne", ale w ogólnym rozrachunku nie ma tu nic nadzwyczajnego i ostatecznie po Last Forever pozostanie mi jedynie promujący singiel i nieprzyjemne uczucie goryczy w ustach. –W.Chełmecki
Długo wyczekiwany zapis koncertu Mitchów i Zbigniewa Wodeckiego wreszcie się ukazał. I właściwie kto był na Offie, podczas gdy Zbigniew Wodecki, "a Polish baroque pop composer famous for singing a children's cartoon theme", wraz z wypełnioną muzykami sceną odgrywał swój znakomity debiut, wie, że ten wydany koncert musi być zajebisty. Jakby ktoś naprawdę nie wierzył, to tutaj ma zapowiedź w postaci "Rzuć To Wszystko Co Złe", czyli openera słynnej już dziś płyty Zbiga. 1976: A Space Odyssey? Indeed. −T.Skowyra
Kolejny raz (po Essa Sound…/Bóg Jest Miłością) bliźniaczy patent – dwupłytowe wydawnictwo i zauważalny dysonans pomiędzy treścią pierwszego krążka a tematyką drugiego. Mówiąc najprościej – swawolna teologia, narkotyczny messiah-rap na pierwszorzędnych bitach Matheo w wersji XXL (dosłownie). Szalikowcy szczecińskiego gracza będą wniebowzięci. Malkontentów natomiast zniechęci długość omawianego materiału, bo auto-tune'owane ćpuńskie jazdy Winicjusza to zdecydowanie nie sielskie dożynki powiatu kaliskiego. Dzisiejszy Wini to już nie ta sama charakterystyczna dla poprzednich płyt pokręcona weiningerowska mizoginia, której nie powstydziłby się sam Świntuch (w moim odczuciu Tymon zawsze stanowił dla reprezentanta Stoprocent swoistą inspirację). Teraz mamy po jednej stronie przede wszystkim bogate w metafizyczne melodeklamacje sacrum-piosenki: "Głodny Duch", "40 Dni", "Przepraszam Boże", "Proszę Cię Boże", zestawione na zasadzie kontrastu z kolejnymi dziesięcioma stricte imprezowymi bengerami, dla których słowa kluczowe to: rapujący freak-impertynent, arogancja, buńczuczność, inteligentny prymitywizm. Dodajmy do tego jeszcze kilka bombowych, nietuzinkowo złożonych indeksów traktujących o szeroko pojętej kondycji świata i egzystującego w nim społeczeństwa. Ponoć każdy mężczyzna przeżywa kryzys wieku średniego na swój sposób, ale Bartków zdecydowanie wymyka się wszelakim kategoryzacjom. Stąd jeśli kochasz tę postać, kciuk w górę. Nie przepadasz? Oczywisty minus. Z mojej strony ten pozbawiony ryzyka osądu złoty środek. –W.Tyczka
"F Q-C #7" w żaden sposób nie zmienia artystycznego statusu Willow. W dalszym ciągu jej najlepszym kawałkiem pozostanie (wydany pod szyldem Melodic Chaotic) "Summer Fling", a tym najbardziej znanym debiutancki "Whip My Hair". Przede wszystkim brakuje mi tutaj jakiegoś bardziej wyrazistego fragmentu, najlepiej refrenu lub mostka, który stanowiłby urozmaicenie dla tego ascetycznego, jednostajnego beatu (fajnie rozlewające się plamy synthów i ciekawie wchodzące w interakcje z główną linią chórki to zbyt mało). Warto bliżej przyjrzeć się wokalom Willow, która nie po raz pierwszy pokazuje, że oprócz ucha do niezłych podkładów, posiada też nieprzeciętne warunki głosowe i poczucie rytmu. Szkoda tylko, że "F Q-C #7" przypomina mi bardziej solidny skit niż pełnoprawny singiel. –M. Lewandowski
Ciężko mi zrozumieć, że są tacy, którzy słuchają tej płyty i ze szczerością w sercu im się podoba. Nie chodzi nawet o to, że longplay jest tragicznie żenujący, tylko po prostu jest śmiertelnie nudny. Waxahatchee gra gitarowe indie przypominające formą jakieś szanty, a jeśli już próbują nieco łagodniejszych, folkowych form, to wychodzą bezbarwne szkice bez krzty pomysłu. Ani fajne się tego nie słucha, ani nie jest to poruszające, stąd dziwi w ogóle fakt, że komuś chce się przez to przechodzić. Zresztą przecież wychodzi tyle dobrych płyt, więc naprawdę nie ma sensu tracić czasu na słuchanie tego typu projektów. Smutne, ale prawdziwe. –T.Skowyra
Nie wiem czy Westkust zwiastuje skandynawską ofensywę na mgławe salony shoegaze’u, wiem za to, że "Swirl" to pozycja obowiązkowa dla wszystkich sympatyków gatunku. Szwedzi zgotowali tu zaprawiony tauryną, bulgoczący od kłusujących melodii i spazmujących motywów wywar z MBV, "Teen Age Riot" i najżwawszych fragmentów debiutu Alvvays. Ten kipiący charyzmą, pędzący kawałek jest jak ulotny powiew wolności, jak dźwiękowy zamiennik lotu kradzionym odrzutowcem w losowym kierunku. Niedługo longplay, po cichu liczę więc na jakiś shoegaze roku. –W.Chełmecki
WILLS to koleś z Bronxu, który podobno śpiewał kiedyś w chórze chłopięcym w Harlemie – tyle na razie o nim wiadomo. Materiał pozwalający przeprowadzić analizę jego muzyki też nie przytłacza, bo zaledwie kilkanaście dni temu zaprezentował światu swój pierwszy kawałek. Jeżeli faktycznie jest to jakiś nowicjusz, to trzeba przyznać, że "Going Through It" brzmi bardzo obiecująco. Genezy umiejętnego operowania głosem można się doszukiwać w jego dawnych muzycznych poczynaniach, ale takiego budowania dramaturgii za pomocą łączenia nowoczesnego R&B z elektroniką w chórze się raczej nie nauczył. Optymistycznie nastraja fakt, że z całej tej mieszanki nowojorczyk był w stanie stworzyć coś chwytliwego. Niecałe cztery minuty wystarczyły, żeby mnie zaintrygować. Jeszcze kilka takich piosenek i utrzymanie anonimowości może nastręczyć mu problemów. –P.Ejsmont
Szopen rapu gra, a Wini rezygnując w dużej mierze z nagminnie wykorzystywanego auto tune’a leci na bicie dokładnie tak, jak chce, pamiętając przy tym by trzymać równie wysoki poziom, co inni raperzy zrzeszeni pod banderą prowadzonej przez niego wytwórni. Zero blamażu. Bartków od czasów Bóg Jest Miłością wyznacza w polskim rapie zupełnie nowe trendy, mając przy tym za nic docinki zawistnej konkurencji. Potwierdzeniem ponadprzeciętnej formy może być bezbłędna gościnna zwrotka à la Future na ostatnim albumie Bonsona i Matka, czy stosunkowo niedawne "Co On Ćpa?". Na "Miałem Kiedyś Taki Czas" znajdujemy kolejny dowód na to, że Winicjusz i Matheo, to już praktycznie jednorodny byt. Ultra chemia łącząca duet rodzi tu kozacki drum’n’bassowy hook i chwytliwą quasi-reggae’owy przyśpiewkę. Proszę, dajcie już tego Głodnego ducha. –W.Tyczka
Spróbujcie sobie wyobrazić, że nie jest to remix, ale kolabo. Pierwsza część należy do Tesfaye: typek plumka sobie coś, z czego niewiele wynika, nudząc i rzucając kilka doprawdy potwornych linijek. Lido z kolei nie wychyla się – tu coś podkręci, tam coś dorzuci – ale to dopiero cisza przed burzą. Gdzieś na wysokości 1:54 norweskiemu producentowi włącza się tryb "dość pierdolenia, robota czeka", a Weekndowi pozostaje jedynie słuchać i płakać. Odsyłająca w kosmos, lawinowa progresja, jest tu furiacko uskuteczniona w gęstej miazdze footworkowej rytmiki, basowych zaczepek i fruwających po obu stronach skali wokalnych skrawków. To nieco ponad minuta konwulsyjnego miotania się i doznawania na lewo i prawo – i jak tu gościa nie lubić. -W.Chełmecki