Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Anna Wise – autorka całkiem solidnej, zeszłorocznej EP-ki The Feminine: Act 1, użyczająca też swojego wokalu na płytach Kendricka, najwyraźniej postanowiła poszukać nowych form wyrazu. Tym razem porzuca krzykliwe, feministyczne hasła, opuszcza transparenty trzymane na sztorc nawet w towarzystwie ballad i udaje się na plażę, gdzie w towarzystwie dżezawego, przestrzennego popu, w spokoju może oddać się sielankowym wizjom kobiecej solidarności. Dotychczas waleczne r&b teraz nabiera ogłady, spokojny soulujący wokal kreśli całkiem chwytliwe melodie podparte ambientowym synthem i saksofonem. Choć może przydałoby się tu trochę więcej wyrazistości, to w ogólnym rozrachunku "Coconuts" prezentuje się dosyć niebanalnie i zasługuje raczej na pochwałę. –J.Bugdol
"That's when I start promising the world to a brand new girl I don't even know yet", ale gdy spojrzała prawdzie w oczy: raczej zawód. W porównaniu do zeszłorocznej płyty Skepty, znakomitej i walczącej do końca o miejsce w pierwszej dziesiątce naszej listy rocznej, Godfather oferuje jedynie blade wariacje na temat grime'u. Otrzymujemy zestaw podobnie brzmiących tracków, odartych z przebojowości i mocarnych wersów. W sukurs przychodzą potężne linie basu, ale to niewielkie pocieszenie. W zasadzie wybijają się jedynie "U Were Always, Pt.2", który – co symptomatyczne – niewiele ma wspólnego z klasyczną muzyką pirackich rozgłośni radiowych w Londynie, i pędzący na złamanie karku "Back With The Banger". "Lips any girls"? Możliwe, nawet jeżeli noszą teraz na ręce Rolexa, który kiedyś należał do mnie, ale przeciętny grime na mojej liście roku? Nah, that's not me. –P.Wycisło
Jeśli macie dość "memów" z San Escobar i czujecie zażenowanie słuchając singla Ekskluzywnego Menela (...), to mam dla was gościa z Meksyku, który potrafi pisać piosenki. Jego "Changes" to soft-rockowa pocztówka mająca w odwodzie trochę disco-funkowego żywiołu (powiedzmy, że ze strony Jacko), ale i trochę wyrafinowanego songwriterskiego zaplecza od takich Hall & Oates powiedzmy. Dzięki tym częściom składowym Wet Baes potrafi napisać refren, który będzie wam się chciało nucić i pewnie nieraz do niego wrócicie. Czy coś w sam raz dla niebieskookich białasów lubiących od czasu do czasu poskakać na parkiecie. Obczajcie typa. −T.Skowyra
"Ej, dobra", wiem, co sobie pomyśleliście, jak przeczytaliście pseudonim typiarza. Wazonek? Że co, kurwa? Wazonek? Serio? Serio. Ale luzik, to nie jest żadna nowa lamerska niezal gwiazda z PL, jakich ostatnimi czasy się tu narobiło. Adam Wazonek jest z Kanady i podsłuchuję go sobie już od jakiegoś czasu (wam też zalecam, bo na przykład ma jeszcze taki projekt jak Soliterre). A co najważniejsze, kolo jest całkiem ogarniętym songwriterem zaciągającym dług w ejtisowym sophisti-popie. Ale nie tylko. Bo weźmy jego najnowszy numer, czyli "Christine": referencje wprost padają na 70sowy soft rock i takich kolesi jak np. Todd Rundgren czy przede wszystkim Steely Dan (no przecież, że refren, że solo). No i ogólnie trochę tu beachboysowskich harmonii i beatlesowego powabu. Sami posłuchajcie jak wyrazisty to song. No i sprawdzajcie, co wyroście z tego Wazonka, bo kolega może jeszcze wszystkich nas bardzo mile zaskoczyć. OBY. –T.Skowyra
Zauważyliście, że ostatnimi czasy często piszemy pozytywnie o nowych polskich numerach? Jeśli nie, to sprawdźcie nasze archiwum i dopiszcie sobie w głowie kolejny zdecydowanie udany numer z naszego chorego kraju. Tych kolesi już powinniście kojarzyć, bo zaprezentowali się z dobrej strony przy okazji singla "Careless", potem była EP-ka Time To Waste, a teraz wracają z nowym numerem i nową panią na wokalu, bo tym razem za śpiew odpowiada Ptakova (w presskicie napisano: "SOXSO, współodpowiedzialna za utwór «Lawina» projektu PIONA") i co warto odnotować – piosenka jest w całości po polsku. A jeśli chodzi o samą "Metaforę", to jest to ten rodzaj polskiego popu, który jeśli leciałby gdzieś w dużej rozgłośni radiowej, to raczej nie zmienilibyście stacji tylko podkręcili głośność. Może nie ma tu jakichś fajerwerków, ale za to są rozgrzewające linie syntezatorów, całkiem nośny refren i naprawdę sprawna produkcja. No i jak ładnie zaśpiewany. Jeśli Women For Hire się nie pogubią po drodze (w co wierzę), to będzie z nich spory pożytek. –T.Skowyra
Zorientowani wiedzą, że to nie pierwszy raz kiedy Vanessa White i Chloe Martini łączą siły. Artystki działały już wspólnie przy okazji EP-ki Brytyjki, Chapter One, na którą trafił wyprodukowany w zeszłym roku singiel "Relationship Goals" – zgrabny kawałek gęsto zaaranżowanego, płynnego r&b, który zdradzał wiele produkcyjnych sztuczek Anny Żmijewskiej i rozbudzał apetyt na więcej. Dziewczyny musiały się polubić, bo oto Vanessa wypuszcza follow-up. "Low Key" z featuringiem Illa J'a jest bardziej zwarty i rytmiczny, a Vanessa czuje się w tej odsłonie bardziej jak Amerie. Numer jest dużo luźniejszy, nastawiony na chwytliwość, a nie tropienie ulotnych stanów emocjonalnych, co podkreśla obowiązkowa raperska zwrotka. Refren może nie wgryza się tak jak ten w "Lipstick Kisses", ale w tej zwiewnej, słonecznej otoczce stara się zrobić z piosenki hit. Chyba mamy tu wczesną zapowiedź wiosny z Chapter Two. –K.Pytel
Weeknd chyba na dobre skończył z trip-hopowym, neurotycznym r&b z przyszłości i przerzucił się na "Billboard Hot 100" (vide tańce w wideoklipie do piosenki). Mixtape'y z początku obecnej dekady pod względem muzycznym gry może nie zmieniały, ale słysząc dzisiejsze liche bębny Daft Punk, oklepane french-synthowe linie (mostek, lol) i megalomańskie majaki z absolutnie żadnym delivery, to aż człowiekowi tęskno na myśl o ciekawie polepionych podkładach duetu Doc McKinney/Illangelo wspieranych ociekającym seksem śpiewo-szeptem. Tak po prawdzie, to nawet ta wycieczka w stronę electropopu Abelowi nie do końca wyszła, bo w kategorii "hook roku" "I'm a motherfuckin' starboy" plasuje się na pozycji podobnej do hitu Chainsmokers. Trudno zostać królem mainstream popu, kiedy nie było się nigdy nawet księciem r&b na przedmieściach. –W.Tyczka
Po Heads Up raczej nikt nie spodziewał się cudów, bo już Warpaint trąciło nudą, choć muszę przyznać, że z początku sam dałem się nabrać pierwszym taktom singlowego "Whiteout". Im dalej jednak w głąb tracklisty, tym dobitniej przekonujemy się, że z kreatywności w kombinowaniu ścieżek, instynktu w operowaniu ciszą i wyczucia kontrapunktu, jakie znaliśmy z debiutu, pozostały zaledwie strzępki. Utwory dławią się w zarodku, grzęznąc w bagnie pozbawionej subtelności, "klimatycznej" produkcji, sytuującej się gdzieś pomiędzy nocną audycją neo-alternatywną a rasową H&M’owszczyzną. Heads Up wypełnia nieinwazyjna muzyka tła, przy której ciężko utrzymać uwagę przez dłużej niż dwie minuty; chyba trzeba się pogodzić, że The Fool było jednorazowym strzałem. –W.Chełmecki
Nie tego spodziewałem się po dziesiątym regularnym wydawnictwie Wilco. Tytuł i okładka sugerowały raczej jakiś album-żart z ironicznym humorem podstarzałego nauczyciela, za to Tweedy zaserwował nam w zdecydowanej większości wyciszoną wycieczkę w przeszłość, w której dowcip pojawia się od wielkiego dzwonu. Płyta znacząco różni się również od ostatniej propozycji Amerykanów. Na Star Wars przesterowane gitki cięły w każdą stronę, na Schmilco Tweedy z rzadka odstawia swojego akustyka. Po łagodnym, nostalgicznym starcie, rozruszać próbuje nas galopująca perkusja w "Cry All Day", ale tak na dobrą sprawę pierwszym ciekawszym utworem jest "Someone To Lose" z tańczącym basem w zwrotce. Takich momentów na płycie jest jednak zdecydowanie za mało (jeszcze obiecujący, ale jakby niedokończony "Locator") i przez większość czasu Wilco jadą na własnych, sprawdzonych, alt-rockowych patentach, co nawet przy zwartym, półgodzinnym albumie trochę nudzi. –S.Kuczok
Prowadzony wspólnie z Tracey Thorn legendarny projekt Everything But The Girl to ledwie wycinek artystycznych dokonań Bena Watta – fantastycznego songwritera, ale również didżeja, prezentera radiowego, pisarza oraz gościa realizującego się przez lata zarówno na poletku szeroko pojętej elektroniki, jak i współpracującego z takimi tuzami, jak chociażby Robert Wyatt czy David Gilmour. Trzeci album Brytyjczyka możemy rozpatrywać niejako w kategoriach Hendra-bis, bo stylistyczne poczynania Fever Dream nie odbiegają za bardzo od zacnej poprzedniczki. Ta próba przekonuje mnie jednak odrobinę mniej, jednak sytuacja rozbija się o detale. Ale nie czepiam się mocno, gdyż Watt po raz kolejny serwuje nam wieczorny, nastrojowy indie-pop najwyższej próby, który spodoba się zarówno statystycznemu czytelnikowi Porcys, jak i wychowanym na Trójce. Rozpoczynające wydawnictwo "Gradually" spokojnie mogłoby znaleźć się na ostatnim albumie Jima O’Rourke’a, podczas gdy drugi w kolejności numer tytułowy mruga w kierunku wzruszających wyznań Billa Callahana.
Jednak świetnych numerów jest tutaj zdecydowanie więcej. Ot, weźmy choćby przypominający dokonania Karate "Faces Of My Friends", soft-rockowe "Never Goes Away" czy wsparty przepiękną basową linią, przywodzący na myśl jazzujący, kameralny pop Johna Martyna "Running With The Front Runners". Osobne słowa uznania należą się Bernardowi Butlerowi (ex-Suede), bo również dzięki niemu brzmi to wszystko jak brzmi. Fajnie jest posłuchać czasem płyt, które urzekają swoją szlachetnością i bijącą po oczach mądrością. Fever Dream takie jest. –J.Marczuk