Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Słusznie powiedział red. Łachecki, że najlepszy Stormzy, to Stormzy z podwórka. Takie "Shut Up" (45 milionów wyświetleń obecnie, wow) było świeże i olśniewające. Ale czy to znaczy, że coś się popsuło? Nic z tych rzeczy. "Big For Your Boots" porywa nośnym hookiem, podniosłym (ale w dobrym guście) bitem i oczywiście doskonałą dyspozycją Big Mike'a, który gdyby swoją charyzmą obdarzył kilku MC to i tak każdy z nich byłby co najmniej przekonujący. Długo oczekiwany debiut, który teraz już wiemy ukaże się pod tytułem Gang Signs & Prayer za niecałe trzy tygodnie raczej bez problemu przebije Wiley'owego Godfathera, a kto wie, może nawet spełni pokładane w nim oczekiwania? Przekonamy się już wkrótce. –A.Barszczak

–W.Sawicki
Po singlu z Dornikiem spodziewałem się, że Syd pójdzie w nieco innym kierunku. Tymczasem Sydney Bennett zamieniła dostojne r&b na modny trapowy anturaż (kolega z zespołu, Steve Lacy, jest odpowiedzialny za podkład) kojarzony z modelami znanymi z Anti RiRi czy Nightride Tinashe. Jak można się domyślać, wolta wokalistki Internet się powiodła − jej głos wydaje się stworzony do takich muzycznych okoliczności, a i pętla z melodyjką wdzięcznie współpracują z wokalem Amerykanki. Jednak czuję niedosyt − miły numer, ale brakuje mi tu jakiejś charakterystycznej rysy, dzięki której za miesiąc nie zapomnę o całej sprawie. W końcu Syd zapowiedziała w tym roku debiutancki krążek Fin, więc w tym kontekście "All About Me" to całkiem obiecująca zapowiedź, ale nie ukrywam, że liczę na znacznie, znacznie więcej. −T.Skowyra
What You Get For Being Young to zasadna kontynuacja Talk From Home – Kraft ponownie zajmuje się malowaniem ambientowych pejzaży pod patronatem Eno, szuka rozwiązań w obrębie rytmiki, zamiata hi-hatami niczym małymi miotełkami, a nawet próbuje nawiązać fakturą do eksperymentów Fennesza. Efektem jest kojący, relaksacyjny, choć chłodny album, który jest w stanie na moment zatrzymać pędzący czas i przez chwilę uświadomić słuchaczowi, że warto czasem zwolnić i odpuścić. I coś mi się wydaje, że gdy już za oknami zrobi się biało i ciemno, to wtedy sięgnięcie po ten materiał da jeszcze większą satysfakcję. Na pewno sprawdzę, czy tak rzeczywiście będzie. –T.Skowyra
Ultimate Lounge to w dużym skrócie lo-fi wariacja na temat r&b/downtempo, bedroom popu à la John K. i hauntologicznych eksperymentów z "anty-produkcją" ("Purple Room"). Wymieniłbym również kilka innych tropów, np. "Sun Lounger" przypomina rozkręcony przez chillwave jazz-house Introduction, zresztą momentami dorównuje Heardowi subtelnością zmian harmonicznych (1:36 i w outro na 2:25 – dla mnie highlight). "Waterdown" i tytułowy to z kolei ciekawe połączenie r&b i balearycznego lounge'u, ale daleko im do sielskich obrazków takiego Marka Barotta czy Nightmares On Wax (choć smyki od 1:10 w tytułowym to wręcz kopia z "Les Nuits").
Baron rzeźbi wielowątkowe utwory, dużo się w nich dzieje nie tylko kompozycyjnie, ale zwłaszcza na poziomie produkcji ("płynna" faktura "Getaway", początek "Waterdown"). Przy okazji poprzedniej EP-ki trafiłem na dziwaczne porównanie do Erika Satie (lol, częstość występowania Satie jako punktu odniesienia w wielu reckach – lekki niesmak), ale ja w optymistycznej wersji widzę Barona produkującego kawałki dla mainstreamu i podbijającego festiwale, tak jak kolega z Goldsmiths College – James Blake. –J.Bugdol
Z "Chantaje" mam mały problem, bo z jednej strony to klasyczna Shakira, czyli jakby nie patrzeć – drętwy latino-pop, Wojtek rzucił określeniem "post-reggaeton" (znamienna obecność Malumy) dzięki temu spojrzałem na ten kawałek z nieco innej perspektywy i od razu uruchomiło mi się skojarzenie z wczesną M.I.A., a od niej wcale nie tak daleko do Major Lazer.
Niewątpliwie Shakira chciała upakować w jednym tracku wszystko to co w tym sezonie modne, czyli głównie inspiracje "muzyką świata" rodem z "Lean On" (doniosłość sukcesu tego utworu, to jak przeorał mainstream – do gruntownego zbadania), ale bliżej jej do Iglesiasa i Fifth Harmony. W "Chantaje" nudny, kliszowy refren zlewa się ze zwrotkami, aczkolwiek wyróżniłbym kilka detali, jak np. 2:15-2:22, wokalne eksperymenty w tle czy outro. Autorskie podejście Shakiry do modyfikowania ścieżki wokalu na podkładzie z coraz bardziej modnej world-music lub – jak kto woli – reggaetonu (który jednak trudno odróżnić od poprzednich kawałków Kolumbijki) jako jej nieco kuriozalna, ale mimo wszystko chlubna próba nadążania, to jakiś tam pozytyw i tak dużo więcej niż mogłem się spodziewać. –J.Bugdol
Zdaje się, że Flames And Figures to oficjalny debiut pochodzącego z San Francisco, siedmioosobowego składu The Seshen. Wcześniej, w 2012 roku, wyszła już płyta, ale raczej nie miała statusu regularnego studyjnego longplaya, więc umówmy się, że dopiero teraz dostaliśmy legitny krążek i sprawdźmy, co właściwie się na nim dzieje. A dzieje się sporo: począwszy od syntezatorowego r&b w openerze "Distant Heart", przez niebezpiecznie chwytliwe "Right Here", nieco przyczajone, synkopowe igraszki na modłę solowego Yorke'a "Other Spaces", bawiące się podziałami metrycznymi, oprawione w przestrzenne synthowe plamy "Already Gone", rywalizujące w podobnej lidze do późnego Bird & The Bee "Firewalker", aż po smakowite klawiszowe harce z kolejnym pysznym refrenem "Periphery". Może całościowo płytka nie wymiata tak, jak wymienione tracki, ale przyjemność z odsłuchów gwarantowana, bo brzmi jak Hiatus Kayiote bez całego tego bagażu kombinatorstwa (i nie chodzi tylko o wokalne podobieństwa). W każdym razie absolutnie się nie zawiodłem i wy raczej też nie powinniście. –T.Skowyra
Co prawda "Blood On Me" śmiga już w obiegu dobre dwa miesiące, ale zbliżający się występ Brytyjczyka w warszawskich Hybrydach jest podręcznikową wręcz okazją, by wypełnić tę lukę w archiwum. W swoim najnowszym jak dotąd kawałku Sampha łączy afrykański vibe TV On The Radio z czasów, kiedy byli jeszcze fajni, z eschatologiczną neurozą po linii Thundercata. Nakreślone w warstwie litycznej lęki uwypuklone są przez drone’ujący chórek i paranoiczny, wyśpiewany drżącym głosem hook refrenu – hook na tyle nośny, by tkwił gdzieś z tyłu głowy przez cały dzień. Debiutancki longplay artysty ma ukazać się 3 lutego 2017 roku – niech "Blood On Me" będzie kolejnym argumentem, by datę tę wynotować sobie w kajeciku i podkreślić kolorowym szlaczkiem. –W.Chełmecki
Mimo iż numerologia jest mi raczej obca i rzadko prognozuję z liczb, to trzynasta część zmagań Supersilent przypomina bardziej porzucony eksperyment z wysokości 8 i 9, niż pierwsze po odłączeniu się od składu bębniarza próby wypracowania nowego języka audio-komunikacji na 10-12. Norwedzy zmienili wytwórnię – z Rune Grammofon na quasi-jazzowy label Smalltwon Supersound, wrócili do czystej improwizacji rezygnując z patentu "cięcia" z 2014 i utknęli gdzieś pomiędzy "super-kolaboracjami" Haino, Ambarchiego i O'Rourke, a minimalistycznym awangardowym jazzem z początków działalności. Elektryczna końcówka 13, "13.7" – "13.9", przypomina solowe poczynania Deathproda z niewielkim tylko udziałem pary instrumentalistów, większość tracków bardzo wyraźnie angażuje glitchowe formy i konstytuuje niekoniecznie pochłaniające EAI, a otwierająca album "indonezyjska muzyka rytualna widziana oczami i słyszana uszami Skandynawów" stawia wiele pytań, niekoniecznie udzielając na nie odpowiedzi. Ponadto Norwedzy stracili gdzieś moc solowych, ascetycznych trąbkowych popisów Henriksena. Niemniej, z racji warsztatowej poprawności i znakomitego masteringu, słucha się tego nader przyjemnie, choć my – przyzwyczajeni do zajmujących struktur dźwiękowych – niekoniecznie potrafimy się w pełni zadowolić muzyką tła. Nie w przypadku fenomenu z przełomu wieków, jakim są Supersilent. –W.Tyczka
Uprasza się wszystkich wciąż zasłuchanych w Quantum Jelly oraz Superimpositions o natychmiastowe zaprzestanie ekscytacji nad dekonstruowanym trancem rozpisanym na efektowne prog-elektroniczne arpeggia. Senni wrócił z kompozycją jeszcze bardziej (da się?) transgresyjną i zdecydował się zamienić dźwiękowe ornamenty na... pełnoprawne akordy. "Win In The Flat World", singiel zapowiadający listopadową Personę, nie dość, że okazał się być utworem na miarę wydarzenia (Włoch podpisał kilka tygodni temu kontrakt z renomowaną brytyjską wytwórnią Warp – przyp. red.), to jednocześnie wprowadził zupełnie nową jakość do dającego się zaobserwować na elektronicznej scenie dialogu produkcyjnej współczesności ze spuścizną millenialnej klubówki. Wszystkie znaki na niebie i ziemi pozwalają mi przypuszczać, iż za nieco ponad dwa tygodnie, kiedy kilkunastominutowa EP-ka ujrzy światło dzienne, będziemy mogli o Lorenzo i jego syntezatorowo-analogowej odysei pisać w podobnym tonie, w jakim ostatnimi czasy dyskutowaliśmy o rewolucyjnym wpływie Holly Herndon na dzisiejszy encyklopedycznie pojmowany pop. –W.Tyczka