Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Earl wyluzował – to pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy po odsłuchaniu nowego utworu najzdolniejszego rapera Odd Future. Przyjemny, słoneczny bit przypomina raczej produkcje Madliba z, dajmy na to, zeszłorocznej Piñaty (na której notabene Sweatshirt gościnnie rzucił zwrotkę) aniżeli mrocznych podkładów znanych z Doris. Lirycznie dalej kombinuje, dalej Rap Genius jest przydatny, ale tym razem zamiast swojego ojca namecheckuje Shoenice’a, a sprawy osobiste zamyka w haśle "other shit". Jest fajnie, leci jak sołtys z drabiny, do Earla mam zresztą ciepły stosunek od pierwszego obejrzenia teledysku do "EARL". Jednak, jeśli nasz bohater pozostanie na tej ścieżce, to następna jego płyta może się okazać po prostu nudna. –A.Barszczak
"Raising The Skate", czyli premierowy utwór powracającej po dwóch latach z nowym albumem amerykańskiej grupy Speedy Ortiz nie przynosi może rewolucji w indie światku, ale jest znakomitym potwierdzeniem faktu, że gitarowych załóg zza wielkiej wody nie należy w tym roku lekceważyć. I tak, jak kanadyjski Viet Cong rozsadza nieco zaśniedziałą post-punkową tradycję od wewnątrz, tak Amerykanie koncentrują się na odkopywaniu legend z lat dziewięćdziesiątych ze szczególnym naciskiem na formację The Breeders. "Raising The Skate" mogłoby na luzie wylądować na Last Splash, chociaż w poszatkowaniu rytmicznym utworu, ciętej perkusyjnej grze i pomysłowych gitarowych riffach można wyczuć również inspirację nieodżałowanymi Sleater-Kinney (recenzja nowej płyty już wkrótce). Zobaczymy, co dalej, ale jeśli reszta płyty będzie prezentowała się analogicznie do "Raising The Skate" to powinienem być kontent! –J.Marczuk
Opener Reality Show sugeruje, że Jazmine Sullivan wraca bez kompleksów po kilkuletniej rozłące z przemysłem muzycznym. Wydany już prawie rok temu singlowy "Dumb" powtarzanymi na przestrzeni całego utworu zaśpiewami tworzy w mojej głowie trudne do usunięcia skojarzenia z "Jesus Walks", ale to refren, w którym bogata produkcja synchronizuje się z chłodem repetycyjnych oskarżeń, stanowi fundament piosenki. Następującą po niej "Mascarę" również zaliczam do udanych fragmentów albumu. Minimalistyczny, lekko hipnotyzujący podkład pasuje jako baza dla satyrycznego, ale wyraźnie przepełnionego goryczą komentarza na temat powierzchowności i fałszu obecnego w otaczającym artystkę świecie. Obie kompozycje łączy osoba Key Wane’a – producenta znacznej części płyty. To właśnie on jest odpowiedzialny za najjaśniejsze momenty, bo oprócz wyżej opisanych kawałków pozytywnie oceniam też może niekoniecznie odkrywczy, ale bezpretensjonalnie ładny i melodyjny "Silver Lining" czy ewokujący lata 80. "Let It Burn".
Niestety nie obyło się bez wpadek. "Forever Don’t Last" dziwnym trafem został najlepiej przyjętym singlem z Reality Show, a zagraniczni recenzenci rozpływają się nad jego zawartością emocjonalną. Wydaje mi się jednak, że mają na myśli inne uczucia niż wywołane u mnie znużenie. Nie przekonują mnie też próby zastąpienia Amy Winehouse, jakie Jazmine podejmuje przy okazji "Stupid Girl". Z ciekawostek warto wspomnieć o samplującej "The Greatest Hit" Annie piosence "Stanley". Nieźle funkcjonuje jako funkująca, wyraźnie odmienna od reszty wałków propozycja, ale atrakcyjna stylistyka nie jest w stanie zamaskować nijakości kompozycyjnej.
Trzecia płyta Jazmine Sullivan to kawał porządnego R&B i fani tego gatunku na pewno znajdą na niej coś dla siebie. Brak jakiegoś jednego konkretnego wymiatacza i kilka wyraźnie słabszych numerów sprawiają jednak, że trudno mi nie odczuwać lekkiego niedosytu. –P.Ejsmont
Brawa dla Krakusów za to electro o gładkim brzmieniu. Na delikatnych klubowych pulsach i minimalistycznie powtarzanych tematach snute są nocne dumania w duchu lirycznego Junior Boys albo the Knife. Zespołowi zdarza się też spojrzeć w kierunku klimatów electro- popowych ("Bones"), ale w moim odczuciu powinni raczej kierować wzrok w mrok, bo im ciemniej, tym efektowniej im to wychodzi (szczególne wyrazy uznania za wersję radiową "In A Swoon", chociaż ambientowy pejzaż "Ecce Puer" też nie jest zły). –M.Zagroba
Nigdy jakoś nie miałem nic do gościa i nadal nie mam, mimo że jako MC jest raczej słaby niż przeciętny i ta jego słabość (a także słabość Czizza) zdecydowała o tym, że ciekawy skądinąd muzycznie Thinkadelic nigdy nie porwał ani tłumów, ani nawet nie był brany pod uwagę w żadnych historycznych zestawieniach hip-hopowych, mimo że nominalnie jako jedni z pierwszych i nielicznych ogarniali jazz-rap i pokrewne. I niedawno koleś powrócił, złapał Donatana za pięty, dostał budżet na wypasione teledyski z celebrytkami i "idzie po swoje" (hajsiwo) melodyjnym rapem ze śpiewanymi wstawkami, kierowanym do "szerokiego słuchacza" (czyli mieszczańskiego grubasa). O ile singiel "Piję Życie Do Dna" był całkiem chwytliwy, o tyle w "Cyklu" za dużo kiczu i uduchowienia w podkładzie się wkrada przy mega-nudnej nawijce a la Ostry na zwolnionych obrotach. –M.Zagroba
Gdyby w zwrotkach podrasować nieco bity i dopieścić melodię z początku tracka, to moglibyśmy zawędrować jakieś dziesięć lat w przeszłość, kiedy triumfy święciły przeboje crunk-r&b. Maksymalistyczne “Body Cry” jest jednak nieodrodnym dzieckiem swoich czasów. Panowie Morgan Then i Fletcher Ehlers odnoszą się tu z sukcesem od syntezatorowych pochodów rodem z CMYK oraz kompozytorskiego przepychu Obey City (chociaż technicznie nie jest to utwór z rubryki, którą reprezentują wspomniani producenci, bo wyrasta raczej na gruncie amerykańskiego południa), a tę gorączkę współbrzmień i pokomplikowanych rytmów dodatkowo roznieca wspierający ich wokalnie Father Dude. Nawet jeśli ferowana euforyczność refrenu przyćmiewa intro i mostek, to w ciągu trzech i pół minuty dzieje się tu dużo dobrego i miejmy nadzieję, że wkrótce u pomysłowych Slumberjack dziać się będzie jeszcze więcej. –K.Pytel
Nie będziemy tutaj dyskutować o dotychczasowych poczynaniach tego sympatycznego dziewiętnastolatka, ale wspomnijmy tylko, że Shamir to kameleon potrafiący wcielić się w dance-popową divę z lat dziewięćdziesiątych, równie łatwo, co w kanadyjską gwiazdę country-folku. Na “On The Regular”, piosence skrojonej jak żadna z jego tegorocznej EP-ki, staje zaś w szranki z Azealią Banks z czasów, gdy ta zdobywała popularność swoim “212”. Ale nie o pojedynki tutaj chodzi, bo Shamir to równy gość, który w swej najbardziej tanecznej odsłonie z iście angielską gościnnością zaprasza wszystkich na parkiet, zupełnie przypadkowo wskazując Mice Levi, za jakie numery mógłbym ją polubić. -K.Pytel
Po prawie dziesięcioletniej przerwie mój ulubiony żeński band wraca na barykady indie rocka. "Bury Our Friends" nie przynosi rewolucji (kto by się jej zresztą spodziewał), ale jest zgrabnie poprowadzonym, rzetelnym trackiem na miarę, powiedzmy, numerów z The Woods (do wymiataczy z One Beat jeszcze trochę brakuje). Tęskniłem za tą fuzją gitarowej agresji, która swój szczytowy moment osiąga w wybuchającym, hitowym refrenie. Ach, no i jest przecież Corin i jej wokal! Oby płyta tria była odczarowaniem wszystkich grajków z zapaści, w której znajdują się obecnie gitary. -J.Marczuk
O, tego nie znałem. Włosi pozazdrościli nam księdza rapera i odpowiadają siostrą zakonną w świecie popu. Ominęło mnie to zjawisko "urszulanki o mocnym głosie", ale tu wyrok byłby taki sam bez względu na osobę wykonawcy. Jeśli ktoś myśli, że zaśpiewanie piosenki o ruchaniu w nowy sposób sprawia, że przestaje ona być piosenką o ruchaniu, to mogę się tylko uśmiechnąć. Dick, dick, dick, dick, dick. -K.Bartosiak
Mark Kozelek ma do War On Drugs kilka głębokich pytań: "Czy mlaszczycie pytonga? Czy hapiecie dzide?" Artysta nie może strząsnąć melancholii, ale czy przynajmniej strząsną mu teraz chłopaki? Następca "Richard Ramirez Died Today Of Natural Causes" lirycznie porusza się co prawda w nieco innych rejonach, ale nie da się ukryć, że Kozelek nadal tka tu historię z wątków codziennego życia i popkulturowych symboli - strzępy zwyczajnych sytuacji, okruchy dnia, szczerość niedokończonych rozmów. Kawałek raczej nie pasuje do zapowiadanej na listopad płyty z kolędami, ale gdyby dotyczył choćby kłótni początkującego artysty z kiepskim zespołem War On Drugs, który zakłócił jego pierwszy występ w miasteczkowym barze gdzieś w Ohio, to od biedy można by go wydać jako bonus do Benji. Niestety jednak jest to tylko wyraz podsycanej wyjątkowo finezyjnym chamstwem andropauzy u artysty, który ostatnio ma widocznie muchy w nosie. W ogóle absurd sytuacji, w której zaczyna prześladować cię własny muzyczny idol. Chłopaki pewnie modlą się każdego ranka, żeby tylko nie stało się nic gorszego. O nieee, on chce napisać o tym piosenkę. Ojej, zrobił to. Kozelek nieubłagany, katuje jak Katon, zwęszył młodą krew i prędko nie spocznie. "You wanna go?!" – pyta nastroszony z plakatu w pokoju. "Siorbcie pisiora!" – wtóruje mu z półki egzemplarz Down Colorful Hill. Nawet zabawne jak się o tym pomyśli, ale też weź się już od nich odpierdol. –W.Kowalski