Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Nie ma ani jednego powodu, dla którego "Can’t You See" nie miałoby zostać jednym z hitów lata. Dla tańczących mamy niepowstrzymany, ale niepozbawiony odpowiedniej dozy wdzięku groove. Dla siedzących w domu mamy dopracowaną, satysfakcjonującą mnogością detali produkcję i błyskotliwy, pełny autoironii tekst, który przy odrobinie kreatywności można by ująć w fajny teledysk. Dla wszystkich – nośny refren z soczystym hookiem przy słowach "I’m In love with my own reflection". To jak – będzie przebój? Mogę na ciebie liczyć, świecie? –P.Ejsmont
Wypowiadając się na temat Shury, stoję na przegranej pozycji, bo jakiś czas temu w słynnej SMS-owej rubryce pewnego portalu zostało już wszystko powiedziane w kwestii muzyki Aleksandry Denton ("Shurałbym na parkiecie", "Shura butami"...). Co ja mogę? No nieźle sobie dziewczyna radzi, ładnie kładzie wokal na wydelikacone nu-disco tło, tylko trochę nie potrafię się zbyt przywiązać do "White Light" (a słyszycie tam w drugiej części "Reckonera"?). Mogę tylko skończyć tę piłkę jeszcze jednym cytatem, za to idealnie trafiającym w sendo: "Szura, przyjemnie szura, ale nic z tego nie wynika". –T.Skowyra
Tak o płycie piszą jej autorzy: "metaphorical narrative of the life of a girl who ages slow as mountains". W rzeczywistości: czterdziestominutowy festiwal repetycyjnego minimalizmu, rozkładające się na dęciakach i skrzypcach dziedzictwo Arvo Pärta. Colin Stetson nie ima się projektów wątpliwej jakości już od ponad siedmiu lat, kiedy to ukazał światu pierwszą część świetnej trylogii New History Warfare, a Sarah Neufeld (związana z Arcade Fire) od pewnego czasu żyje z neopoważką w takiej symbiozie, że to prostu nie miało prawa nie wypalić. Never Were The Way She Was nagrano "na raz", w trakcie jednej sesji i zdecydowanie warto polecić ten krążek tym, którzy ubóstwiają nie nazbyt skomplikowaną, urzekającą nastrojowością polirytmię. –W.Tyczka
Niedzielny poranek na facebooku przywitał mnie zalewem niezrozumiałych dla mnie dyskusji – jakieś mistrzostwa w siatkówkę były czy coś? Szybko ogarnąłem, o co naprawdę chodzi i z pewną podejrzliwością (wypadłem z eurowizyjnego obiegu mniej więcej wtedy, gdy Polskę miał reprezentować Danzel) zacząłem odpalać polecane kawałki. Zamiast przaśnego gówna napotkałem na kilka nowocześnie brzmiących numerów, wśród których obok "Rhythm Inside" Loïca Notteta najlepiej prezentował się utwór Aminaty Savadogo. "Love Injected" zbudowane jest na zasadzie wyraźnego kontrastu między oszczędnym podkładem w zwrotce i podniosłym refrenem, w którym łotewska twigs może się popisać umiejętnościami wokalnymi. Pozytywne wrażenia zaburza jedynie męcząca wokaliza kończąca piosenkę. Pasuje ona pewnie do specyfiki konkursu, ale nic nie poradzę na to, że tego typu zaśpiewy strasznie mnie drażnią. Mimo to czuję się mile zaskoczony i kto wie, może za rok zasiądę przed telewizorem i powysyłam smsy na swojego faworyta. –P.Ejsmont
Prawdę mówiąc, to chyba nie ogarniałem Skepty wcześniej. Niestety, bo obok "Oh My", "Shutdown" pretenduje do miana najbardziej katowanego przeze mnie kawałka tego roku. Nie wiem, może nie najlepszego, nie takiego, przy którym doznaję najbardziej, ale jak to jedzie, to o matko. Na bicie celnie trafiającym w punkt pomiędzy prostacki, a wydumany kładzie takie wersy, jak moje ulubione "You say you're Muslim, you say you're Rasta / Say you don't eat pork, don't eat pussy / Liar, you're just a actor". Idealna semi-dresiarska przebieżka do wszystkiego. Skepta, Konnichiwa w gronie moich ulubieńców. –A.Barszczak
“We’re just so pretty.” Niby gdzie (może poza mostkiem). Kobieta fatalna i Brit-borg chwalą się tu, jakby Hancocka za nogi złapały, ale przechwałek starcza im na dwie pętle i wspomniany mostek. W zasadzie to nie wierzę ani jednej, ani drugiej, nie wierzę również w podkład, którego zresztą nie sposób przeanalizować na zimno, bo jest stale zagłuszany przez to wokalne wariactwo. Co tu dużo mówić, nieśmiesznie i słabo raczej (no może z wyjątkiem mostka, który i tak lepiej by wyszedł na szlabanie na mikrofon Australijki). –K.Pytel
Na drugim albumie Henry Laufer zupełnie odstawił zmiażdżony hip-hop i r’n’b, a zaserwował więcej IDM’owych monumentów w post-rockowych barwach, wyrywając poniekąd korzeń, który pozwala mu czerpać siły witalne. Delikatne ciepło pierwszego albumu zupełnie zastygło. Kalifornijczyk z początku emocjonuje się jak M83 na Dead Cities…, potem nieco odpuszcza i coraz częściej koncentruje się na smażeniu jungle’owych bitów, kreując przy tym atmosferę zmierzającą gdzieś w kierunku BoC czy The Future Sound Of London. Smog nad Vapor City. Napisać, że robi to porządnie, to za mało. Ale pomimo tego, że TEORETYCZNIE powinienem lubić ten album i doceniam znaczną jego część, nie potrafię przywiązać się tu do czegoś na dłużej. Co zrobić. Shlohmo przesadził też trochę z długością płyty, jednak mimo wszystko to bardzo solidna robota i warto się zapoznać z jej efektami. –K. Pytel
Squarepusher w formie, zresztą, jak wszystkie legendy szeroko pojętego IDM-u. Nie będę oczywiście porównywał czternastej propozycji wydawniczej Anglika z powrotami Aphexa oraz Boards of Canada, ale w kontekście inspirowanej footworkiem EP-ki Mouse on Mars zatytułowanej Spezmodia oraz ostatniego albumu Autechre Damogen Furies Jenkinsona nie stoi na straconej pozycji. Przestrzenny opener ”Stor Eiglass” czaruje swoją melodyjnością, w kalkulacjach takiego ”Kortenzjaz” nie można się połapać, natomiast rozwarstwiony, glitchowy kolaż "Baltang Ort” może rywalizować z niektórymi momentami z Syro. Warto sprawdzić również pozostałe tracki, bo moim zdaniem gościowi należy się za to dziełko atencja! -J.Marczuk
Dacie wiarę, że od wydania ostatniego albumu Scuby, wyznaczającego wówczas granice transowej zajawki, minęły już trzy lata? Użyję tu kliszy: gdyby muzykę porównać do depresji dwubiegunowej, to okresem manii zdecydowanie byłby ekstatyczny materiał na Personality, a epizodem depresyjnym właśnie czwarty LP Paula Rose’a — gorączkowa Claustrophobia. Scuba przyznał, że ma za sobą ciężki rok, stąd też nie dziwi album poszukujący solidnych środków wyrazu, stawiający na najbardziej trwałe, odporne na sezonowe mody, filary muzyki elektronicznej — techno i nieśmiertelny idm. Claustrophobia zdaje się dominować podgatunki, w których się porusza, przez większość albumu jest jednak pasjonującą refleksją na temat techno spod znaku Kenny’ego Larkina i Richiego Hawtina, wzbogaconą o idm-owe pejzaże w duchu Tangerine Dream i trip hopu oraz trademarkowy reverb.
Wymowne "All I Think About Is Death" udanie przywraca do życia formuły napoczęte na Triangulation, natomiast przywodzące na myśl Incunabule i dobrego starego Aphexa Twina, szlachetnie wyprodukowane, dynamiczne, nieco obłąkane i po prostu pięknie melodycznie repetycje w "Drift" to najlepsze cztery i pół minuty w dotychczasowym katalogu Scuby. –I.Czekirda
"Nie mów za dużo, bo inaczej wiatr zawieje" – od dzieciaka słysząc to stare hawajskie przysłowie, Kody Nielson postanawia obrać nieco inny kierunek i stać się w swojej muzyce bardziej oszczędny niż jego brat Ruban, którego znakiem rozpoznawczym jest Unknown Mortal Orchestra. Ba, staje się dużo bardziej lapidarny od siebie samego sprzed trzech lat, kiedy jako Opossom wypuścił całkiem nieźle przyjęty album Electric Hawaii. Silicon ma być ostentacyjną kalumnią rzuconą w stronę popu. Ale jeśli oznacza to tyle, co ciekawe zmiany akordów na tle niefrasobliwej linii basu, która jest tak bardzo funky, to zero żalu. Wręcz przeciwnie, zredukowanie twórczości o zbędną melancholię i zorientowanie się na pozaziemskie brzmienia z podróży do przyszłości, sprawia, że "Don’t want to go out on a Saturday night" to czysta przekora. Całe szczęście można ich posłuchać nie tylko w Wellington. –M.Riegel