Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Słucham, podoba mi się, ale wciąż jestem trochę zawiedziony. Wyszli Coś Zjeść jest jak zapowiadające album "Nie Jestem Raperem" – ma świetną produkcję, energię, flow i linijki okraszone fajnymi panczami, ale w tym wszystkim nie pojawiają się porywające refreny. Jest tutaj wszystko oprócz tej chwytliwości: atmosfera pierwszych albumów Kanye, dobrze dobrani goście i doskonale dozowany luz. Jednak te wszystkie dobre wrażenia ściga ciągle myśl, że w charyzmie Rasa i umiejętnościach Menta słychać potencjał do zrobienia klasyka melanży na następne pięć lat, a wydali oni po prostu bardzo dobrą płytę. I to trochę wkurza. –R.Gawroński
Zrozummy się źle. Czuję się trochę jak Pierce Hawthorne na studenckiej imprezie przebrany za Beastmastera, ale ten właściwie debiut Ranger to jakiś piracki VHS z osiedlowej wypożyczalni, gdzie od początku przez japońskie bajki przebija nagrane wcześniej porno. Albo jak skatowana kaseta przegrana od kumpla, co tak się starła, że Dave Mustaine gra tu nagle jakiś atomowy speed metal, rozbijając stare Passaty na drodze gniewu. Jaram się każdą przebitką tych staroci, każdym thrash-trash łomotem w stylu niemieckich dewiacji, a przy maidenowskich wykończeniach "Defcon 1" czy "Black Circle" nawet dziewiczo się rumienię. Dziwnym nie jest. –W.Kowalski
No i całkiem fajny singiel jej wyszedł. Nigdy nie oczekiwałem od Rihanny niczego wielkiego, może dlatego całkiem podoba mi się zapowiedź nowego krążka, którego producentem wykonawczym ma niby być Kanye. Zobaczymy, co ten buc zdziała z Riri, ale na razie "Bitch Better Have My Money" brzmi jak drink powstały ze zmieszania The Pinkprint i Bangerz, tylko nieco rozcieńczony. Ale ja lubię i album Miley, i album Nicki, więc może nie delektuję się tym trackiem, ale wchodzi mi nawet nieźle (końcówka też). Zalecam pić do dna, zwłaszcza jeśli płacił ktoś inny. –T.Skowyra
Takich wydawnictw właśnie teraz najbardziej potrzebujemy: kompletnie oderwanych od zasiedzenia w Warszawie i dokumentujących projekty zbyt mało opisane. Na drugim składaku Jakuba Knery spotykają się ze sobą weterani (Mikołaj Trzaska, Arszyn), artyści działający już dość długo, ale jeszcze bez odznaczeń (Miegoń) oraz stosunkowo świeże projekty (Trupa Trupa). Dzięki temu łapiemy obraz niesamowicie frapującej i różnorodnej sceny pełnej naprawdę świetnych rozkminiaczy na każdym poziomie doświadczenia. Interesujesz się polską muzyką? Obczaj. –R.Gawroński
Przewrotność historii życia dwójki braci pokazuje, że jeśli naprawdę się chce, to jednak można. Swego czasu ponoć bezdomni próbujący wedrzeć się do szerszej świadomości za pomocą filmików wrzucanych na YT, dziś autorzy kilku totalnie nośnych hiciorów, które bez problemu jesteś w stanie z miejsca zanucić ty, ty i ty. Najsilniejszą bronią debiutu Sremmurdów są naturalnie bity – większość utworów została wyprodukowana przez takiego jednego kolesia o ksywce Mike WiLL Made-It, a że Mike słabych bitów nie ma w zwyczaju dawać, ba, na tym etapie żadnym faux pas nie będzie mówienie w jego kontekście o podium w klasyfikacji mainstreamowych producentów obecnej dekady, to i tutaj nie było opcji, żeby zawiódł. Poza singlowymi pozycjami (jeżeli ktoś jakimś cudem nie słyszał, to niech pod żadnym pozorem nie odpala "No Type" – obrzydliwie zaraźliwe ścierwo z ósemkowym refrenem) na szczególną uwagę zasługują jeszcze: ostatni indeks, czyli beztrosko kretyńskie "Safe Sex Pay Checks" oraz rapowana quasi-ballada w postaci "This Could Be Us". Naprawdę ciężko przewidzieć, jak potoczy się dalsza kariera tego duetu, jedno jest jednak jasne – choć "SremmLife" nie będzie okupować końcoworocznych rankingów, to z pewnością stanowi bardzo ciekawą zapowiedź dalszych poczynań chłopaków. –R.Marek
Field recordings, drone, noise, a w pewnym momencie nawet quasi–industrialne techno urwane tak nagle, jak niespodziewanie wkradło się pomiędzy kolejne silnie przesterowane dźwiękowe strofy – założenia Association For The Advancement Of Creative Musicians zrealizowane. Trzeci z dwunastu tomów COIN COIN zapowiedzianych przez charyzmatyczną, okupującą na stałe małą łódkę w Sheepshead Bay Matanę Roberts, to jej dotychczas najbardziej awangardowe i najbardziej odjazzowione dzieło. Artystka począwszy od pierwszej części stopniowo pomniejsza towarzyszący jej ensemble. Mendel muzyków z czasem zredukowała do liczby pięciu, tworząc tym samym kameralny chamberowy kwintet, by finalnie River Run Thee zarejestrować w studio zupełnie w pojedynkę. Tak oto wielotorowe nagrania głosu, które niejednokrotnie dodawane były w czasie rzeczywistym w trakcie obróbki materiału, korespondując z silnie przetworzonymi, hipnotycznymi saksofonowymi wyimkami konstruują elektroniczno–akustyczne tło dla kwestii w tym projekcie najistotniejszej – kolejnej przedłożonej słuchaczowi intymnej afro-amerykańskiej opowieści. –W.Tyczka
Być może do reszty ogłupiałem, ale totalnie kupuję wszystko to, do czego w tym roku łapska przyłożył Popek. Jeżeli ktokolwiek w ciągu minionych dwunastu miesięcy zasłużył na tytuł na naszego czołowego krajowego rapera, to bezapelacyjnie właśnie Paweł Rak. Ja wiem, że Oskar, że PRO8L3M, że mamy do czynienia z najlepszym pod względem skillsów ulicznikiem w historii i mixtape’em, który praktycznie z miejsca zadomowił się w rodzimym hall of fame, ale wskażcie mi drugiego takiego prymitywa cechującego się takim eklektyzmem. Monster 2 potwierdził znakomite ucho do bitów, śpiewany refren w "I Am Calm" już pod koniec lutego zaanektował podium w tej kategorii, a remiksowanie hitów sprzed dwóch dekad okazało się strzałem w dziesiątkę. Dodajmy do tego pierwszy poważny amerykański featuring na naszym podwórku – Game’a w "Connect" i apeluję byśmy w końcu zaczęli traktować Monstera w nieco innych, mniej błazeńskich kategoriach. Zwłaszcza, że dziś wieczór tańcować będziemy do godnej ukoronowania dotychczasowych osiągnięć Popka – syntetycznej, hedonistycznej (jak zwykle) petardy "La Da Da Dee Da Da Da Da" będącej swobodnym "coverem" parkietowego hitu, szlagieru niemieckiego eurodance’u autorstwa La Bouche. Kawałka, który zmusza do skierowania pierwszych z mojej strony pochlebnych słów pod adresem Roberta M, bo zaledwie jednym podkładem potrafił zrehabilitować się za 25 niemrawych indeksów zrealizowanych we współpracy z Janem Borysewiczem w ramach płyty Bal Maturalny. Także mam nadzieję, że nikt już nie płacze po zaniechanych singlowych końcówkach roku z duetem Laik/BobAir i śmiało, pod rękę z Królem Albanii, wchodzi w nadchodzący 2015. –W.Tyczka
Nie jestem specjalnym fanem fali neo-funku, która od jakiegoś czasu zbiera żniwa w mainstreaowych mediach. Hity Robina Thicke'a, Daft Punk, Bruno Marsa czy Pharrella to w najlepszym wypadku sympatyczne rozweselacze, w których funkowe mięso zostało rozebrane do czystego groove'u, a zatem choć bujają na imprezie albo w samochodzie, to nie za bardzo przechodzą próbę uważnego słuchania w zaciszu domowym.
Zamysł stojący za “Uptown Funk” był chyba zupełnie inny - to piosenka vintage, która również nie wnosi do historii muzyki popularnej niczego odkrywczego, ale za to składa rzetelny hołd czasom minionym. Posłuchajcie tylko tego intro - to początki hip-hopu. Linia basu operuje figurami jakby żywcem wyjętymi z Chic, klawisze nasuwają na myśl złote lata Minneapolis sound oraz R&B lat 80., natomiast dęciaki z refrenu to jakby stary trik Tower of Power albo Kool And The Gang. Super, ja jestem kupiony, a dla mniej zajawionych tradycyjnym soundem zostaje zawsze współcześnie brzmiący, narastający pre-chorus, który nie będzie odstawać w radiu. –K.Michalak
Gdzieś tak w 2012, longplay Roniki mógł być jedną z najciekawszych albumowych propozycji roku. Dziś, po przesłuchaniu debiutanckiego krążka, blondwłosa starletka nie wydaje się tak ekscytującym zjawiskiem. Owszem, kilka znanych wcześniej singli wypada tu całkiem dobrze ("Forget Yourself" czy "Wiyoo" wciąż bronią się jako sprawnie zrealizowany synth-pop w kolorystyce wczesnej Madonny), jednak większość Selectadisc to zwyczajnie toporny, męczący i dłużący się (chwilami niemiłosiernie) album. Brzmi to tak, jakby dziewczyna chciała zaśpiewać hiper chwytliwy hit, ale jakoś jej to nie wychodzi (choćby "Paper Scissors Stone" odzwierciedla ten stan). Zaczyna się jakiś motyw, a potem całość zwalnia i przychodzi nuda. A wszystko to wina dość lichych kompozycji, których nie da się naprawić obfitującą w vintage'owe klawisze i disco-patenty produkcją. Sorawa, ale o "Shell Shocked" czy "Believe It" zapominam 10 sekund po wybrzmieniu tracka, a przy irytującym "Earthrise" czy "Rough n' Soothe" ziewam jak Neil Tennant na okładce Actually. Pomijam takie PRZEBOJE, jak kuriozalny "Video Collection" albo przezroczyste "Clock" (mdli mnie od tych zmian akordów...), bo nie chcę się dłużej pastwić. Można było chociaż skrócić ten krążek i dodać "Marathon" albo "Automatic" i byłoby lepiej, choć to i tak nie zmieniłoby jakości całego materiału. Tak czy inaczej, wielkiej tragedii nie ma, ale porażających refrenów na Selectadisc też nie uświadczymy. A o to przede wszystkim chodzi w popie, right? -T.Skowyra
Taylor Swift to bardzo sympatyczna dziewczyna, która już kilka razy pokazała swój potencjał, ale jakoś do tej pory nie udało się jej go w pełni rozwinąć. Mocne hooki przeplatane kompozycyjnymi mieliznami, brak szczęścia do wizjonerskich produkcji, w efekcie zawsze środek skali. Ale David Rees udowadnia, że mogłoby być inaczej - "T4oube" albo "We Are Never Ever Getting Girl/Boygether" nie tracą nic z radiowości oryginałów, a zaczynają przy tym brzmieć niczym futurystyczne produkcje z PC Music, zaś "Twengerbibbytwo" ze swoim post-ironicznym sznytem z pewnością dałby radę podbić parkiety w hipsterskich lokalach. Spojrzenie na ten mashupowy eksperyment z drugiej strony jest równie ciekawe - oto okazuje się, że Aphex Twin wcale nie jest taki wymagający i trudno przyswajalny, jak go malują, a w jego szaleństwach drzemie ekstremalnie zażerający pop. Oby więcej tak odkrywczych zestawień! -K,Michalak