Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Preoccupations (były Viet Cong) w posępnym post-punkowym klimacie wydaje swoje pierwsze/drugie self-titled. Nowa nazwa, stara twarz, jakość i muzyka prawie taka sama. Pierwsze skrzypce gra jak zwykle brud przesterowanych gitar wymieszany z neurotyczno-depresyjną ekspresją. Pod powierzchnią, całość szczelnie wypełniona zostaje okołonoise'ową i eksperymentalną strukturą, która silnie scalona z klasycznie brzmiącymi utworami, skutecznie potęguje gęstą atmosferę zaszczucia i izolacji. Wysoce skondensowana faktura, może czasami burzyć czytelność utworów, a wspomniana fuzja momentami wpada w chaos, tworząc na gruncie jednego utworu schizoidalne rozdarcie na niezależne od siebie ścieżki, ale czy poetyka takiego dysonansu nie jest tym czego od gości oczekiwaliśmy? O dziwo najbardziej przystępnie wypada tu trzyczęściowy, epicki jak na standardy gatunku, 11 minutowy "Memory", czy też bardzo przyjazne jednominutowe miniaturki, jednak z czasem bledną w konfrontacji z ciekawszymi wychodzącymi poza ramy konwencji, pozostałymi płytowymi kawałkami. Po przebiciu się i przyjęciu drugiego strzału ponownego przesłuchania, z ułożoną już na spokojniej całością, Preoccupations wymiata i zmusza, gdy da mu się szansę, do stałej kilkugodzinnej repetycji (KP to KP – ale ostatecznie 6.8). −M.Kołaczyk
Zainteresowanych rysem historycznym rosyjskiego bandu odsyłam do liczącej już ponad rok recenzji debiutanckiego LP – Everything Else Matters. Dla wszystkich innych, zaznajomionych z estetyką i wizją Pinkshinyultrablast, mam prosty komunikat: to kategorycznie NIE JEST płyta dla diehardów ortodoksyjnego shoegaze'u. Za dużo tu zabawy z rytmem (vide "Kiddy Pool Dreams"), mniej tu eterycznego podśpiewywania à la Cocteau Twins, bo Lyubov Soloveva momentami tonie pod podkładem rodem z CHVRCHΞS uderzających w melanż z opitymi przesłodzonym ponczem Purity Ring (patrz: "Initial" przeobrażające się w jeden z kompozycyjnych highlightów albumu – "Glow Vastly"; charakterystyczne "wielotorówki"). Oprócz tego skomasowany atak gitarowych ścian ustępuje niejednokrotnie kiczowatemu "przeelktronizowaniu" poszczególnych fragmentów. Istna profanacja, jakiś chory brokatowy twór, który zdefiniowałbym jako "glow-gaze-pop". Kurwa, dlaczego tyle tutaj perki "na wierzchu"? Podsumowując: 6.8, tańczę i czekam na więcej. –W.Tyczka
Antoni Maiovvi to brytyjski producent, którego dorobek cechuje eightisowa nostalgia, ukształtowana przez zauroczenie syntezatorowymi ścieżkami dźwiękowymi kultowych horrorów klasy "B". Konsekwencja w doborze inspiracji została jednak nieco złamana na jego najnowszym albumie. Pod tajemniczym szyldem Pleasure Model, kryje się coś znacznie bardziej intrygującego niż okołocarpenterowskie pastisze. Dostajemy bowiem płytę będącą brzmieniową reprezentacją technologicznego chłodu XXI wieku. Znajdujące się tu kompozycje wypełnione są metalicznymi dźwiękami, które w obrazowy sposób szkicują wizję cyberpunkowej dyskoteki. Syntetyczne twarze androidów połyskują na tle stroboskopowego blasku, a ich nienaturalnie poruszające się sylwetki drżą do rytmu pulsującego, industrialnego akompaniamentu. Obsesyjna repetycja w hipnotyzujący sposób atakuje zmysły, zaś unoszący się nad całością beznamiętny ton, świetnie pasuje do antyutopijnej wizji mechanicznego świata przyszłości. Idealna propozycja na wieczór poświęcony pielęgnowaniu swojego uzależnienia od internetu. –Ł.Krajnik
Nowy album PJ Harvey powstawał w specjalnie skonstruowanym studiu umożliwiającym publice podglądanie zespołu podczas pracy nad materiałem. Nawet fajny pomysł, pytanie tylko, czy przyniesie zadowalający efekt. Angielka udostępniła już pierwsze fragmenty The Hope Six Demolition Project: "The Wheel" oraz "The Community Of Hope", które jakoś nie zapowiadają wielkich zmian w kierunku obranym na nudnawym Let England Shake. Kilka dni temu pojawił się trzeci utwór zapowiadający longplaya. I tym razem robi się już trochę zabawnie, bo "The Orange Monkey" brzmi jak przyśpiewka pomagająca zabić czas starym marynarzom odbywającym potwornie długi rejs. Dlatego jeśli zdecydujecie się posłuchać, to polecam uzbroić się w odrobinę rumu – wtedy z pewnością lepiej wejdzie. –T.Skowyra
Ciekawa (heh) okładka, utwory zatytułowane literami alfabetu i w dodatku chyba najambitniejsze solowe dzieło. Prins Thomas mógłby zagrać w Grze O Tron starszego brata Jona Snowa, ale cieszę się, że ten sympatyczny Norweg nie tylko swoją aparycją potrafi zaskarbić sobie moją uwagę. Kompletnie straciłem go z radaru zaraz po wypuszczeniu solowego debiutu, ale wspomnienia są na tyle dobre (szczególnie biorąc uwagę rewelacyjne kolaboracje z Hansem-Peterem Lindstromem z naciskiem na wydane w 2009 roku II), że siłą rzeczy zwróciłem uwagę na Principe Del Norte, zwłaszcza że wspomniany już ziom Thomasa, a mianowicie Hans-Peter, zaskoczył nas już w tym roku kapitalnym utworem "Closing Shot".
Norweskiej elektroniki nigdy mało, nie ma o czym mówić. Prins Thomas w pierwszej części odstawia na bok nu-disco, dyskoteki i inne takie drążąc w nieco bardziej eksperymentalnych, nazwijmy to kosmiczno-progresywnych rejonach. Potwierdza jednak formę, klasę i nieszablonową wyobraźnię. "A1" to próba rozczytania na nowo muzyki krautrockowych tuzów z Ashrą oraz Clusterem na czele, natomiast syntetyczny "A2" mógłby stanąć w szranki z czymkolwiek z The Inheritors Holdena i uwierzcie mi lub nie, ale nie stałby na przegranej pozycji. Niemieckie inspiracje dominują przez całą płytę, niezależnie od tego, czy weźmiecie mrugającą do Can, wspaniale rozwijającą się impresję "B" czy zatopione w new-age’owym transie "C". Wspomnienia z klubowej przeszłości odżywają jednak w "E" - house’owej, budzącej skojarzenia z produkcjami Johna Talabota kompozycji, ale jest tego więcej. Weźmy chociażby "F", gdzie czarowne plecionki w duchu Pantha du Prince kłaniają się w pas lub najbardziej berlińskie w zestawie "H". To oczywiście truizm z mojej strony, jednak jest to naprawdę fajne uczucie, że podczas słuchania najnowszego dzieła Norwega właściwie się nie nudziłem, a momentami wręcz zachwycałem. I to w dodatku przez ponad półtorej godziny. Szacun. –J.Marczuk
Pamiętacie jeszcze taki zespół jak Global Communication? Tak, to właśnie ich legendarne dziełko zatytułowane 76:14 wylądowało na 94. miejscu w ramach naszego płytowego podsumowania lat 1990-1999 w muzyce. W 2016 roku Mark Pritchard – połówka legendarnej formacji nie bawi się już w ambient-techno, lecz stawia na subtelną folktronikę przywodzącą na myśl dokonania Four Teta oraz świetne Ambivalence Avenue autorstwa Brytyjczyka Bibio (zwróćcie uwagę chociażby na samplowane dźwięki fletu).
Zdecydowanie, sznyt w duchu Warp (zresztą album Pritcharda ukaże się w maju w tej zacnej oficynie) daje mocno po oczach, jednak prawdopodobnie nie zajawiłbym się tak mocno tym kawałkiem, gdyby nie gościnny udział Thoma Yorke’a. O wokalu Thoma nie mam zamiaru dłużej pisać, bo wiadomo jak on działa, jednak sądzę, że lider Radiohead nie powstydziłby się takiej produkcji na swoich solowych albumach, ale i na dwóch ostatnich krążkach Radiogłowych. Możliwe, że na swoich solowych wydawnictwach Thom również podłubie mocniej w folktronice? A może tak właśnie będzie brzmiał nowy album Radiohead? Tego nie wiem, ale póki co mariaż Pritcharda i Yorke’a to całkiem niezły substytut w kontekście czekania na nowy album zespołu z Oxfordu. –J.Marczuk
Hendrik Weber zdradzał w wywiadach, że nowa płyta zrealizowana pod aliasem Pantha Du Prince będzie mocno "człowiecza" w porównania z poprzednimi dokonaniami artysty ("I wanted to cut through the digital dust that surrounds us"). Singiel promujący The Triad zdaje się potwierdzać tę tezę. Jaśniejsze, silnie taneczne oblicze minimalu Niemca z okresu współpracy z The Bell Laboratory spotyka tu kojące partie rozmytego wokalu Scotta Mou. Pierwsza tak ciepła i błoga zima w dorobku artysty, a zarazem strzał w dziesiątkę jeśli chodzi o dobór promującego nadchodzące wydawnictwo utworu. Mamy na co czekać! –W.Tyczka
Primal Scream promują swój nowy album Chaosmosis, który ukazać ma się już w marcu tego roku, singlem z gościnnym udziałem Sky Ferreiry. Zestawienie bandu dowodzonego przez ponad pięćdziesięcioletniego Gillespiego z młodą artystką nie okazuje się jednak zbyt przekonujące i nie chodzi tu jedynie o różnicę paru pokoleń. Wokalny dialog w zwrotce wypada mocno przeciętnie, a przez wysunięcie go na pierwszy plan, męczy jeszcze bardziej. Kawałek wyciąga nośny refren, w którym nawarstwiają się całkiem zgrabne basowo/synthowe motywy, na tle których wokaliści w końcu przypominają sobie, że śpiewają tu razem i zaczynają brzmieć wyraziście. Na koniec dostajemy jeszcze krótką gitarową solówkę i wyciszenie z wyeksponowanym akustykiem. Na przestrzeni tych niespełna czterech minut dzieje się więc sporo, ale niestety nie zawsze dzieje się dobrze. –S.Kuczok
Maria Peszek postanowiła za jednym zamachem zabrać głos w dyskusji na temat uchodźców i ustosunkować się do ostatnich przetasowań na polskiej scenie politycznej. Najpierw tłumaczy dzieciom, że "inny nie znaczy gorszy lub zły" następnie dokonuje fascynującego odkrycia – "nic nie jest takim, jakim się wydaje" a w puencie jak zwykle obrywa się POLSKIM KATOLOM. Jest to pierwszy singiel zapowiadający zbliżającą się wielkimi krokami nową płytę artystki Karabin i jeśli wierzyć zapowiedziom z youtube'owego kanału Marii ma to być KOLEJNY KONCEPT ALBUM (!!), "jedenaście piosenek o wolności, nienawiści i prawie do bycia innym". Właściwie ten kawałek wydaje się być esencją nadchodzącego krążka, mamy tu wszystkie wyżej opisane składniki. Czuję się więc zwolniony z wątpliwej przyjemności odpalania Karabinu. –S.Kuczok
Paweł Milewski − połówka duetu Twilite przesiadł się z folkującego indie popu na rzecz bardziej elektronicznych, intymnych, sypialnianych brzmień. I fajnie, bo choć takie granie nie jest wzorcem oryginalności rodem z Sevres (konotacji i podobieństw z hołubionymi przez nas artystami mógłbym wypisać sporo, ale po co), to wciąż w naszym kraju występuje w, nazwijmy to, niedostatecznym stopniu. Nie ma o czym mówić, Milewski robi to dobrze. Podoba mi się ukuty na podobieństwo najlepszych numerów Inc. szkielet rytmiczny tego utworu, podoba mi się pełna wyczucia i oszczędna produkcja autorstwa Phantoma i Michała Kupicza (swoją drogą co za skład) i wreszcie najbardziej podoba mi się refren, gdzie nienachalna wokaliza Pawła świetnie współgra z przetworzoną gitarą elektryczną i migającymi gdzieś na trzecim planie samplowanymi głosami. Dobrze zrobionego bedroom popu flirtującego z r&b nigdy dość. EP-ka od figurującego pod pseudonimem Better Person Adama Byczkowskiego już niedługo, ale projektem Pasts na ten moment jaram się w przynajmniej równym stopniu. Czekamy na więcej! −J.Marczuk