Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
No i takie akcje to ja lubię: 17 minut, sama treść, codzienna dawka skompresowanego gitarowego oranka. Palm pochodzą z Filadelfii i robią wszystko, by wodzić słuchaczy za nos. Z gąszczu Shadow Expert niby nietrudno wyhaczyć tropy Waszych ulubionych zespołów: kontrolowany chaos Deerhoof, metaliczne wtręty PIL, popowo nastawione zawijasy D-Planu, ekscentryzm w typie Gang Gang Dance czy wczesnego AnCo. Jest jednak w dezorientującej tkance tej mini-płytki jakaś świeżość, kolektywnie wyczarowana z kompletnego bezładu harmonia, którą ciężko uchwycić w jakiekolwiek ramy, a od której jednocześnie trudno się oderwać. Może to eterycznie zdublowane wokale, może szarpane cięcia gitar, a może mnogość groove’ów, ale słucham już z dziesiąty raz i dalej mi się nie nudzi – w dzisiejszych czasach niełatwo o lepszą rekomendację. –W.Chełmecki
Autor mojego mojego ulubionego fragmentu w polskim rapie A.D. 2017 ostatnio nie zwalnia, i w ilości publikowanych tracków zaczyna konkurować już chyba tylko z LSO. Nie dziwi więc, że zeszłoroczna EP-ka przeszła trochę niezauważona.
Pikers na Regresie prezentuje się jako melodyjny TRAPISTA po linii Frostiego (hipnotyczno-kodeinowy highlight "Wybucham Powoli"), architekt elastycznego flow ("Jebać Trill") z niewymuszoną, intuicyjną nawijką na całkiem sensownych bitach (dziwacznie post-g-funkowe "Nie Znaczysz Nic"). Czyli w sumie nic nowego w tym temacie i absolutnie nie jest to tour de force tego rapera. Nie przeczę też, że przy tej ilości materiału można by dokonać nieco lepszej selekcji, ale mimo paru nierówności, warto poświęcić chwilę. Choćby dla subtelnego pojazdu na Taco. –J. Bugdol
Wakacje się kończą i powoli wydawniczy sezon zacznie się rozkręcać. Jedną z rzeczy na jaką niespodziewanie czekam jest nowy album Palomy Faith. A to za sprawą nowe singla "Crybaby", w którym udało się zawszeć sporo przebojowych pierwiastków. Najwięcej znalazło się w napędzanym disco-vibe'em refrenie, ale mostek również robi swoje i staje się dobrze dobranym, brakującym elementem całości. Oczywiście taka stylistyka nie jest czymś nowym w śpiewniku Palomy, ale wydaje mi się, że niezbyt często udaje jej się trafić z tak nośnym songiem. A to zapowiada ciekawe rzeczy – The Architect ukazuj się już w listopadzie i może zaskoczyć wielu słuchaczy. Mam taką nadzieję. –T.Skowyra
Jakiś, nie tak mały, czas temu napisałem krótką piłkę o innym utworze Pezeta, "Nie Zobaczysz Łez", który tak długo wisiał jedynie na Tidalu, że zdążyłem o tekście zapomnieć i nigdy nie ukazał on światła dziennego. A mimo mieszanych uczuć, moja reakcja była pozytywna, szczególnie w kontekście "Pragniesz". Niegdyś najlepszy raper w kraju, dziś przykry frustrat i chodząca reklama. Normalna, poprzednia reklama Sprite'a – spoko, nie mam nic przeciwko. Ale odcinanie kuponów od Dziś W Moim Mieście z Małolatem, nagrywanie tak oklepanego, nudnego, pozbawionego energii i jakiejkolwiek zajawki kawałka na lichym bicie Aurea nieudolnie próbującego naśladować bardziej pogodną twarz grime'u i rymowanie "fajki/lajki" jest po prostu smutne. Piszę to z pewną dozą wstydu, ale: bracia Kaplińscy – teraz to wy jesteście pragnienie. –A.Barszczak
Karkołomnym, niemożliwym wręcz zadaniem byłoby zliczyć wszystkie follow-upy do Scarface, jakie wykluł dorobek światowego hip-hopu. Zawrotna kariera Tony'ego Montany stała się źródłem inspiracji dla rzeszy nieopierzonych, chwytających za majka hustlerów rozsianych po całych Stanach, ale młody Gi z Detroit już całkiem poleciał z tematem po bandzie: w zeszłym roku było Sosa Dreamz, teraz Payface z karykaturalnie przedrukowaną okładką i wejściem samplem z zamykającego dzieło De Palmy Morodera. Na szczęście ta monotematyczność zupełnie nie przekłada się na tkankę samego mixtape'u: znajdziecie tu mrugnięcia okiem do west-coastowych korzeni, ciepłe wibracje balladowego r&b, ale i taktownie wtłoczone w g-funkowe schematy echa kodeinowego trapu. Payface nie jest może tak spójne (czytaj: bezczelnie słoneczne) jak zeszłoroczne kolabo z Cardo Got Wings, ale broni się właściwie od każdej strony (flow, hooki, plamiaste podkłady), choć i tak mam cichą nadzieję, że to tylko przedsmak właśnie przed drugą odsłoną Big Bossin.–W.Chełmecki
Paramore wreszcie zrozumieli, że fruzie wolą poptymistów i już w chwili premiery fenomenalnego "Hard Times" stało się jasne, że tym razem w zlepku "pop-punk" będzie jeszcze więcej popu. Po przetasowaniu składu amerykański zespół uszczknął sobie coś z szarpanego, nowofalowego pulsu, wzbogacił paletę brzmień i ruszył z syntezatorowo-gitarowym prądem The 1975, nie tracąc przy tym nastoletnich fluidów. After Laughter to album, na którym Paramore całkowicie odświeżyli swoją formułę i spróbowali sił w energetycznym, popowym miszmaszu, osiągając nad wyraz dobre efekty: chwytliwe refreny, dopracowane aranżacje i ocean melodyjnego basu – takie przemiany na Porcys lubimy. –W.Chełmecki
Hajp wokół debiutu Playboi'a wyrósł w dużej mierze przez płytę Kendricka, która ukazała się tego samego dnia. Co myślimy o nowym wydawnictwie Mesjasza powinniście dowiedzieć się już niedługo, pozostańmy jednak przy ostatnim nabytku ekipy A$Apów. To, co rzuca się w ucho od razu, to fantastyczna robota producentów. Słowo: każdy podkład tutaj jest przynajmniej bardzo dobry, a w dużej mierze autentycznie zachwycający. W większości poruszają się w cloudowej estetyce, ale posiadają swój indywidualny rys: wejście gitary w "Location", robotyczność "wokeuplikethis*", flecik (na czasie) w "NO.9" to tylko przykłady. Czemu więc taka ocena mimo pewnego entuzjazmu z mojej strony? Gospodarz. W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko Cartiemu, "leci" całkiem przyzwoicie, nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że ta płyta to zmarnowany potencjał. Brakuje mu charakterystyczności, pomysłu, czegoś co by sprawiło, że miałbym większą ochotę tego słuchać. Całość momentalnie zlewa mi się w jedną całość. Zjadają go zresztą zaproszeni goście, Uzi czy Rocky. Pamiętacie jak z buta wjechał debiutancki mixtejp tego ostatniego? No właśnie. Playboy Roku? Nie tym razem. –A.Barszczak
Cztery lata to dużo. Na tyle dużo, żeby się zestarzeć, przegapić rewolucję albo zapomnieć o tęsknocie za weteranami młodości. Phoenix to było moje Real Estate lat 00's i pozostał mi do nich pewien nieusuwalny sentyment z czasów nastoletnich. "Czas zapierdala", inni bohaterowie epoki, Strokes, skutecznie uciekli w synthowe konstrukcje i Francuzi dokonali podobnego manewru, stopniowo, z albumu na album żegnając się z resztkami gitarowości (która od początku była raczej tłem). "J-Boy" to synth-pop typowy dla byłych "indie popowców z gitarami" – nieco szorstki, ale wciąż melodyjny, bardziej new romantic/new wave niż prostolinijnie popowy. Szkoda, że płaskie, bezbarwne zwrotki psują efekt całości, kontrastując z całkiem zgrabnym, inkrustowanym synthowymi motywami refrenem. Pozostaje spory niedosyt, bo bardzo chciałem żeby się udało, a udało się połowicznie. Oby Ti Amo było lepsze. –J.Bugdol
Poznaliśmy już sporo numerów ze wspólnego mixtape’u Young Igiego i Pikersa, i choć ten pierwszy pokazał się w nich znacznie powyżej oczekiwań zaledwie obiecującego newcomera, to mimo wszystko ten drugi stanowi tu faktyczny środek ciężkości. Elbląski raper ma aparycję rasowego trupa, a jego stary wygląda jak Liroy, ale jak czasem zajebie zwrotę, to autentycznie nie ma co zbierać – jeśli czytają to tacy, którzy mają cierpliwość śledzić jego fanpage, to dobrze wiedzą, o czym mówię. "Pilot" to póki co najlepszy kawałek duetu, w którym Igi z fantazją snuje się po bicie, zręcznie lawirując między śpiewem a rapem, a Pikers puentą (patrz 2:12) zjada całą tegoroczną rapgrę i udowadnia swoje ponadprzeciętne wyczucie frazy. Co tu dużo mówić: panowie, mówię do Was Słońce i czekam na ten mixtape. –W.Chełmecki
Well, easy easy, jak śpiewał kiedyś pewien nieprzypadkowo wspomniany już w pierwszym zdaniu rudzielec. Z tym że Cosmo Pyke – przeciwnie do Archy’ego Marshalla – nie sprawia wrażenia, jakby w wieku 18 lat przeżywał katusze wieku średniego, a raczej jeździ na rowerze i cieszy się życiem. Wąs diabelski, chord anielski, rzekłby klasyk: to ten sam typ smoothiastej, krystalicznej, jazzowo niemal prowadzonej gitarki co u King Krule, ale podany w anturażu słonecznego przedmieścia i czekoladowych dredów. Urzeka rozmarzony, chwytliwy refren, intryguje zawiły przebieg kompozycji i tak sobie myślę, że warto chłopaka obserwować. –W.Chełmecki