Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Nie wiem, czy to bardziej organiczny industrial, czy raczej oniryczny ambient, ale jednego jestem pewien – z czymś tak gatunkowo niejednoznacznym, a jednocześnie intrygującym, mam zaszczyt obcować zdecydowanie za rzadko. Największą wartością tego projektu jest fakt, że napisanie o nim choćby kilku sensownych zdań graniczy z cudem. Tomasz Mreńca balansuje bowiem na granicy niezrozumiałej abstrakcji, która niczym najbardziej eksperymentalna literatura, stanowi prawdziwe wyzwanie nawet dla zaprawionego w awangardowych bojach odbiorcy. Opowiadane przez twórcę historie wychodzą poza ogólnie przyjęte schematy, zarówno muzyki popularnej, jak i niszowej. Tam, gdzie teoretycznie powinny stopniować napięcie, uspokajają nasze nerwy, zaś gdy spodziewamy się odrobiny beztroski, atakują zmysły ze zdwojoną siłą. Peak zadaje dziesiątki pytań bez odpowiedzi, ale ich treść jest na tyle fascynująca, że nawet brak rozwiązań nie przeszkadza w osiągnięciu satysfakcji podczas obcowania z albumem. –Ł.Krajnik

Zastanawiacie się czasem, co porabia nasza ulubiona Australijka? Przygotowuje się do wydania nowego longplaya (Golden ukaże się na początku kwietnia) i wypuszcza kolejne single. W marcu przyszedł czas na "Stop Me from Falling" i co tu dużo kryć: nie za takie piosenki pokochaliśmy Kylie tu na Porcys. Zamiast dance'owego niszczyciela z uzależniającym refrenem dostajemy bazujący na gitarze country, ckliwy stadionowy zamulacz bez treści. I właściwie jestem bezradny, bo nijak nie potrafię wybronić tego numeru – po prostu aż żal słuchać. Dlatego też z przerażeniem czekam na nową płytę (wcześniejsza zapowiedź, "Dancing", to podobny poziom...). Więc jak? "Wszystko będzie dobrze"? "Nadzieja umiera ostatnia"? "Los się musi odmienić"? Fajnie by było, ale jakoś wątpię. –T.Skowyra
Wydanie najnowszego albumu Macieja Obary w ECM to "stylistycznie" decyzja wręcz oczywista. Nie mogło być inaczej, muzyka kwartetu ma w sobie te wszystkie charakterystyczne elementy jakie cechuje – dość mglista, ale jednak pomocna – etykietka ecm-jazzu. Filmowa fraza bliska Stańce ("Ula"), impresjonistyczne, czasem wręcz popowe ("Sleepwalker"), czasem zahaczające o XX-wieczną poważkę pasaże ("Echoes") Dominika Wani (tutaj na myśl przychodzi kolejny reprezentant ECM – Marcin Wasilewski) przypominają nocne noir-soundtracki Suspended Night, Lontano, a w żywszych fragmentach wczesne albumy Jana Garbarka. Obara nie daje jednak powodów do oskarżania go o uczniowskie kopiowanie czy też zbytnie zapatrzenie w mistrzów i to chyba największy atut tego albumu. –J.Bugdol
Całkiem niedawno pisałem o drugiej płytce dvsn, to teraz czas na kolejnych reprezentantów OVO Sound. Majid Jordan kojarzyli mi się dotąd z tworem mieszczącym się między mocno wybrykami The Weeknd (w tym ze zbliżonym do Jacko wokalem) i oczywiście trochę intymnym, trochę smutnym wajbem Drake'a (najlepiej w wydaniu z "Hold On, We're Going Home", co przez wzgląd na featuring nie może dziwić), ale przez wzgląd na wytwórnię i ziomowanie się z Drizzym raczej dziwić nie może (hehe). Przy The Space Between moje skojarzenia nadal wędrują w podobnym kierunku, ale wydaje mi się, że tym razem Majid i Jordan jakoś konkretniej biorą sprawy w swoje ręce i proponowane przez nich synth-pop-r&b nieco bardziej trafia z hookami. Najlepszy przykład to stroboskopowy banger "Body Talk" (o którym będzie jeszcze wspominał DJ Carpigiani w swojej poptymistycznej liście przebojów – oczywiście gorąco polecam), ale "Phases" czy "Gave Your Love Away" też nieźle "jadą". Co prawda kilka numerów z tego LP traktuję bardziej w kategorii muzyki tła, ale mimo wszystko są to przyjemne songi, więc jednak rekomenduję całość i nawet zaczynam całkiem na serio kibicować temu duetowi. A co. –T.Skowyra
Jeżeli pseudonim MC Silk wam nic nie mówi, to już spieszę z pomocą: to jest właśnie ten typ odpowiedzialny za klip, w którym biega po świecie i rapuje w siedmiu językach udając przy tym Eminema. Ba! Robi to prawdopodobnie lepiej niż najlepszy biało-czarny raper na świecie, o czym informują nas najbardziej lajkowane komentarze na Youtube ("Eminem płakał jak oglądał", "Mało kto by potrafił tak utrzeć nosa Eminemowi" i takie tam). Jakiekolwiek insynuacje tego typu uważam za nadużycia i to takie powalone, chociaż właściwie jestem sobie w stanie wyobrazić cieplutkie uczucie, które rodzi się w serduszkach tych wszystkich lajkujących ludzi – dokładnie wiecie o kim mówię. MC Silk nowym kawałkiem wzbija się na wyżyny pretensjonalności, tworząc kiczowatą, dosyć rozpaczliwą pseudo-inteligentną ocenę gatunku ludzkiego w XXI w., robiąc przy okazji coś w stylu tribute to Stanisław Lem. Wersy typu "Choć zawsze jest właśnie teraz, teraz nie będzie już nigdy, zawsze" albo "Chcesz powiedzieć, że w środku umierasz? Wykup baner z gołą babą." wywołują we mnie mieszankę litość i trwogi, co według Arystotelesa jest parą odczuć świadczącą o jednoznacznej tragedii. Chciałam na koniec dodać jedno dobre zdanie i posłużyć się słowami klasyka, że to "chujowa zwrota zajebana pod dobry bit", no ale niestety. –A.Kiszka
Przed przesłuchaniem Ophiuchus proponuję przez chwilę poudawać przed sobą brak możliwości dopływu powietrza, zainscenizować nieprzyjmowanie tlenu, ażeby słuchając, absolutnie wykorzystać spektrum możliwości cyrkulacji swojego własnego oddechu, bo oto Matthewdavid's Mindflight powołuje do życia meteoryty, które co prawda nie spadają na głowę, ale trwają w zawieszeniu tuż nad twoim czołem oferując przy okazji czterdziestominutową sekwencję space ambientu, który wymaga wzmożonego spokoju fizjologicznego. Warstwowe struktury dźwięku, specyficzna – medytacyjna atmosfera i klejąca przestrzeń to przyjemność dla koneserów slow elektroniki, ludzi lubiących jeździć windami lub takich, których uspokaja widok kolorowych rybek w akwarium. Jeśli należycie do którejś z tych grup – serdecznie polecam. –A.Kiszka
Jest prostacki, w złym guście, głupi, durny, zidiociały, a toczona samoświadoma beka z kiczowatej estetyki Movie Makera i VHS-ów z pierwszej komunii razi swoją przesadną topornością. O prymitywnych progresjach i o szafowaniu najprostszymi motywami, które wprost szantażują słuchacza tanim patosem nie muszę wspominać. Jednym słowem: osobista czołówka tracków roku, gdzie wspomnienie Pikersa na żelazku będzie siedziało w pamięci silniej niż flashbacki z czasów ewakuującego się Sajgonu. Ale jak to? Anakin, świetne epki, nawijki i uznane featy… Luz, w końcu wybór takiej estetyki, oprócz bycia spójną z dotychczasową retard-rapową linią MFC, dość szybko staje się zrozumiały biorąc pod uwagę dziesiątkowe posty Pikersa i to że ostatecznie chłopaki wspólnie wychowali się na WWW stronie, na internetowo-memowym floodzie, a nie na farmazonie, w idealny sposób ucieleśniając cały ściek czegoś, co w normatywnej koniunkturze utożsamiane jest z niefajnością, w tym perkusyjnym przejściu, mogącym na swój kiczowaty sposób symbolizować ten świetny wałek. –M.Kołaczyk
Trzeci longplay Mount Kimbie jest wyraźnym, acz nienachalnym zaproszeniem na manowce post-dubstepu, z jakiego do tej pory znany jest kolektyw. Jesteśmy zaproszeni w miejsce, w którym angielski duet na naszych uszach ewoluuje z początkowych koncepcji swojej twórczości, obecnych na dwóch poprzednich albumach. IDM przekształca się w emocjonalne IM i choć nie jest już tak tanecznie (a bardziej eksperymentalnie), można momentami, bez zbędnego skrępowania, potupać sobie nogą do tego dziwnego, garażowego synth-popu. Spodziewane, elektroniczne linie melodyczne przeplatają się z żywymi instrumentami, a szczególnym aspektem albumu są featuringi na jakie zdecydowali się Dominic Maker i Kai Campos. James Blake, który pojawia się na LP dwa razy – w wieńczącym album "How We Got By" i singlowym "We Go Home Together", nadaje ogólnemu klimatowi płyty swój esencjonalny charakter; King Krule w "Blue Train Lines" brzmi jakby był w swoim charakterystycznym, szaleńczo-twórczym amoku, a "You Look Certain (I'm Not Sure)", które współtworzy Andrea Balency, jest fantastycznym echem wczesnego Stereolab. Love What Survives jest próbą wyjścia poza nawias muzyki, którą da się opisać w liczbach skończonych – Mount Kimbie szuka i znajduje, ja jestem kupiona i rozsiadam się na tych kosmicznych manowcach. –A.Kiszka
Miguelowi jak na razie szło w kratkę. Przynajmniej tak to wygląda z mojej perspektywy słuchacza: imho czasem udało mu się nagrać coś naprawdę interesującego (tak było, z chyba lekko zapomnianym dziś singlem "Adorn"), a innym razem zadowolił się dość przewidywalnym graniem, (longplay Wildheart jakoś nigdy nie zdobył mojej sympatii). Ale akurat singlem "Told You So" gość znowu rozbudza moją ciekawość, a to za sprawą kanciastego, "gumowego" r&b, w którym skryła się partia gitary przechwycona jakby od Alana Palomo pod płaszczem Neon Indian. Ale przede wszystkim Miguelowi udało się sklecić coś chwytliwego, a tym samym przyciągnąć uwagę całkiem niegłupim refrenem. Teraz tylko podtrzymaj ten feeling ziom i wtedy z przyjemnością posłucham sobie twojej nowej płytki. Umowa stoi? Okaże się w grudniu. –T.Skowyra
Migosi KUJĄ ŻELAZO PÓKI GORĄCE, więc jeszcze w tym roku zapowiedzieli follow-up i równocześnie drugą część brawurowego instant klasyka Culture. "MotorSport", pierwszy oficjalny singiel promujący płytę, dość jasno daje do zrozumienia, że Culture 2 nie będzie żadną stylistyczną rewolucją czy zmianą, a raczej "logiczną kontynuacją" kursu obranego na poprzednim LP. Czyli "more of the same", a to akurat całkowicie mi pasuje. Nagrany wspólnie z Cardi B ("trapowa Selena" i wschodzącą gwiazda sceny, z którą Offset zaręczył się niedawno podczas koncertu, zakończyła swój performance przywołaniem "Gasoliny") i Nicki Minaj (która swoją nawijką trochę odskoczyła gospodarzom i Cardi – zwłaszcza pod koniec, gdy jest rozpędzona jak bolid Formuły 1) track to typowy dla Migosów strumień vocal-hooków i festiwal giętkiego rapu płynący po cykającym bicie, który wyszedł spod konsolety Murda Beatza. Pozostaje tylko utrzymać formę, unikać wypełniaczy i znowu przywitamy się z kolejnym LP tria na liście roku. –T.Skowyra