Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Trochę mi zajęło wgryzanie się w tę kolczastą płytę. Ostatecznie jednak, gdy "scaliłem rozproszoną wiedzę", to ukazały się nareszcie wszystkie "przerażające perspektywy". Jef Whitehead wrócił do całkiem przedwiecznej formy. Nie będę was zadręczać opowieściami o grzechu i występkach typa, bo o tym traktuje każda pierwsza recenzja, poza tym o zawirowanych losach chłopaka z okładki Skate Or Die powstawały już filmy. W kontekście eonów ważne jest to, że po kilku średniej jakości nagrywkach, a zaliczam do nich dwa ostatnie albumy pod tym MONIKEREM, Scar Sighted znów oferuje skrzydlate rozpasanie Tentacles Of Whorror przesycone dodatkowo niepokojącą atmosferą znaną z Lurker Of Chalice. Jest to ten rodzaj kalifornijskiego blacku, który Wrest sam pomógł ukonstytuować na Verräter, lecz z nieco mniej niewyraźnym brzmieniem (Billy Anderson i Sanford Parker). Black żywiący się kontrastem, przemykający gdzieś w ostrym słońcu i rozłożony w plamach ambientowego cienia. Sporo powiedziano przy okazji o demonach: osobistych i tych z głębin czeluści. Rzeczywiście trudno przejść do porządku DZIENNEGO nad tym lovecraftiańskim skrzywieniem. Houellebecq nieźle uchwycił zanurzenie Lovecrafta w dźwięku – te wszystkie mlaskania, charkoty, rzężenia, które doprowadzały jego prozę na skraj onomatopeicznego obłędu. To ten sam pierwiastek. Skrzek, krzyk, szelest, naśladowanie i zwielokrotnienie echa w korytarzach starożytnych piramid. –W.Kowalski
Spełniło się marzenie tych, którzy na ostatnim pożegnalnym koncercie Afro Kolektywu skandowali "wypierdalaj". Afrojax w swoim zapowiadanym wcześniej przez nas solowym rapowym projekcie jest ohydny, wkurwiony i nie przebiera w słowach. Na prostym, chałupniczym bicie ciśnie opowieści o kolejnych panach z kolejnego Providenta i koniec – dla twardogłowych oldskulów wróciły czasy Pilśniowej. Reszta też siedzi zadowolona i gotowa, by głosować na Afrojaxa na prezydenta, bo tak umiejętnie podana frustracja zmusza do ripitowania. Syndrom sztokholmski? Pewnie tak. –R.Gawroński
Takie kolabo już na papierze rozmiękcza kolana wszystkich patrzących naprzód melomanów. Wspólna, koncepcyjnie obracająca się po temacie zwariowanej prędkości życia EP-ka obu panów ma ukazać się na dniach pod kuratelą Pelican Fly, a tymczasem mamy tu drugi po krętym jak droga na Passo dello Stelvio "Rush Hour" singiel ją promujący. Tym razem norwesko-francuski team wziął sobie za zadanie wskrzeszenie ducha 2stepu i robi to w sposób spektakularny, przeplatając pozornie prostą konstrukcję takimi pozostawiającymi wielki pytajnik nad głową, rozchybotanymi breakami, jak ten na wysokości 3:17. Na EP-ce ma być również utwór zatytułowany "Hyperspeed". Strach się bać. –W.Chełmecki
O dupa, ale ten Lindstrøm zamiata. No i wow, to już trzy lata od nudnego Six Cups Of Rebels, czas pędzi jak pojebany. Ciągle mam z tyłu głowy ten ciążący na dorobku Norwega zawód miłosny. Było po drodze na szczęście klika rehabilitacji i niby nie mam powodów by się droczyć. Z ostatnich, to kilka miesięcy temu zrobił dziewczynom z Say Lou Lou “Games For Girls”, najlepszy, w zasadzie jedyny warty uwagi ich kawałek. Mimo wszystko się podroczę, chcę krzyczeć "wincyj!!!", bo gdy wchodzi pianino na wysokości 6:08 to trzęsie mi się łza na rzęsie i chciałbym jedynego w swoim rodzaju disco tego typa w większej, longplejowej dawce. –M.Hantke
Jeśli byłbym złośliwy, mógłbym sprowadzić zjawisko Lower Dens do "tych dwóch typów i jednej typiary od "Brians"" i nie popełniłbym w tym momencie aż tak znaczącego faux pas. Jednak nie jestem złośliwcem i szczerze cenię sobie podejmowane przez Janę Hunter próby tworzenia narkotycznej syntezy shoegazu z post-punkiem, które, gdyby nie braki stricte materiałowe, mogłyby być naprawdę intrygujące. Na wysokości "To Die In L.A." Jana odrzuca nadmiar środków odurzających i kieruje się w stronę światła, przywołując nawet skojarzenia z Metronomy (hehe), co mogło by być całkiem fajnym pomysłem, ale znów materiałowo to strzał w środek (lecz nie tarczy, a porcysowej skali). Niby mamy tutaj chwytliwy chorus i fajne sythowe pasaże w końcówce, jednak nie do końca mnie to wszystko przekonuje. Mimo to nie skreślam nadchodzącego lada dzień wydawnictwa, mając nadzieję, że będzie ono czymś więcej niż ten piątkowy singiel. –M.Lewandowski
Postawmy sprawę jasno - nigdy tak naprawdę nie byłem, nie jestem i chyba już nie zostanę fanem Liturgy. Ot, bezbarwny, sprawnie wpisujący się w nowofalową konwencję black metalu projekt z wokalistą bucem, któremu wydaje się, że pozjadał wszystkie rozumy. Dlatego wiadomość o nadchodzącej płycie, a później odsłuch pierwszego singla nie wzbudziły we mnie zbyt wielkich emocji, bilans zysków i strat pozostał ten sam. W sumie problem pojawia się już na samym początku, ponieważ ciężko powiedzieć, dla kogo oni właściwie to nagrali... Ortodoksyjni glaniuszkowce będą z rozpaczą narzekać na glitchowe wpływy, głęboką inspirację elektroniką i pedalski wokal, za to fani Deafheaven w przydługich grzywkach i rurkach zafascynowani możliwościami, jakie może przynieść dzisiaj gra estetyką metalu, mogą ponarzekać sobie na wątpliwą jakość kompozycji i takie bezsensowne rozwiązania, jak np. wprowadzenie syntetycznych smyczków, które prowadzą donikąd. Obawiam się, że krążące jeszcze gdzieniegdzie legendy o doskonałym występie na OFFie w 2011 i nadludzkiej pracy perkusisty tegoż dnia w połączeniu ze zbliżającą się premierą The Ark Work to może być za mało, żeby zawojować nasz kraj na dłużej niż kilka dni, ale bardzo chciałbym się mylić. –A.Konieczka
Hardkorowość zespołu poznasz po jego problemach. Klasyczny dwudziestoletni duet Lighting Bolt po sześciu latach przerwy powraca z albumem nagranym po prostu w normalnym studiu i bardzo tym się stresuje. Taki ruch nazwali aktem desperacji, bo materiał nagrany garażowo brzmiał zbyt podobnie do poprzednich płyt. "The Metal East" pokazuje, że nie ma co się spinać o jakikolwiek ułamek możliwie zatraconego brudu Lightning Bolt. Teraz robią sobie przerwy w nagraniach, używają więcej trików w postprodukcji i noszą słuchawki w akustycznie przystosowanym pomieszczeniu, ale nadal jest to pierwotna muzyka wynikająca "ciągle z tych samych ograniczeń". I bardzo dobrze! –R.Gawroński
Gdy przy okazji wzmianki o poprzedniej EP-ce Andy’ego Smitha zachęcałem do obserwowania jego poczynań, nie spodziewałem się, że profity będą tak duże. Nowa propozycja londyńczyka pod banderą Greco-Roman ukazuje go wymykającego się wiecznym porównaniom do Disclosure i zawieszonego faktycznie "into the everywhere", z symptomatyczną dla siebie nerwowością wplatającego do house’owych struktur liczne elementy z peryferiów rozmaitych gatunków – od hiperpobudliwych jungle’owych pętelek po zamglone ambientowe tła. Centralnym punktem wydawnictwa jest nagrany z Deptford Gothem na wokalu "Square 1", zachwycający przede wszystkim świetnym, automatycznie wrzynającym się do głowy refrenem i będący najjaśniejszym punktem EP-ki, choć polecam przesłuchać ją w całości. Za gęstą, deep-house'ową ścianą dźwięku Smith przemycił bowiem mnóstwo pstrokatych, chwytliwych motywików i ogromne zasoby ciepła. Co ciekawe, w wywiadach zapowiada, że w najbliższych miesiącach ma zamiar nieco wyszczuplić swoje nagrania i skupić się na znacznie bardziej wymagających, minimalistycznych formach. Przy tekstualnym bogactwie Into The Everywhere oznacza to zwrot o sto osiemdziesiąt stopni; z ciekawością czekam więc na rozwój wydarzeń. -W.Chełmecki
Kanadyjski producent i DJ Ryan Hemsworth powołał do życia swój netlabel Secret Songs już dobrych kilka miesięcy temu, ale wciąż brakowało mu dużego nie–singlowego debiutu. Puszczona w eter i udostępniona do nieodpłatnego pobrania EP–ka autorstwa Leno Lovecrafta zdaje się perfekcyjnie wypełniać tę lukę. Platinum Planet wciąż nadaje na tych samych częstotliwościach, na jakich grały poprzednie extended playe nowozelandczyka, czyli raz jeszcze maluje taneczną muzykę elektroniczną wykorzystując całą paletę najcieplejszych jej barw. Emocje w High Definition oraz holograficzne wodospady konstruuje sięgając po pitchowane na j–popowy wzór wokalizy (pozdro Manicure Records, szkoda, że idziecie w bubblegum bass), chiptune’owy pop, a momentami nawet skandynawskie przestrzenne disco. Słuchajcie tych cukierków na PC, oglądajcie w 1080p. –W.Tyczka
Aż prosiło się o to, aby tych dwóch szajbusów zgrało się przy jakimś wałku. Skończyło się tak, jak skończyć się miało: Alizzz w swoim stylu wdarł się pod ścięgna emanującego Underworldową siłą openera EP-ki I Love You i bezpardonowo sprał go po nerach. Lido nie za bardzo mógł się wybronić, bo tak potężną, a zarazem precyzyjną serię nu-trapowych ciosów niełatwo jest odeprzeć, nie mówiąc już oddaniu czy skutecznym kontrataku. Ale pamiętajmy, że w ciele okładanego narwańca płynie norweska krew, więc gość tak tego nie zostawi i pewnie już myśli o zemście. To kiedy rewanż, Lido? –T.Skowyra