Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Odłóżmy na bok zeszłoroczny projekt z Toddem Rundgrenem i Emilem Nikolaisenem, bo wraz z "Closing Shot" Lindstrøm wraca gdzieś w okolice 2012, wprost do bardzo udanego w mojej opinii Smalhans. Nowym trackiem Norweg udowadnia, że wciąż jest w formie, a w kategorii rozlazłego syntezatorowego space disco ciągle nie ma sobie równych. Jakichś nowych dróg tutaj nie znajduję, ale nie jest to żadnym problemem, gdy dostaję tak dopieszczoną, rozkoszną kaskadę klawiszy, która mogłaby trwać bez końca. Może to po prostu mam słabość do takiego brzmienia, ale coś mi się wydaje, że koleś jest po prostu kozakiem. –A.Barszczak
Wojtek wyszukał gdzieś ten numer, który z miejsca wparował na moją playlistę i raczej nieprędko z niej zejdzie. Barwa wokalu niejakiego Le Flexa przypomina nico Stevie Wondera (zwłaszcza w bridge'u na 2:58) albo Bena Westbeecha, ale już warstwa instrumentalna, to wypolerowany, sączący się jak dobre wino, klawiszowy pop z francusko-tanecznym zacięciem. I choć wiem, że letni sezon już dawno za nami, a właściwie już za moment dopadnie nas nieunikniona, zimowa aura, ale wrzucając na głośniki "Where I Wanna Be (Tonight)", można poczuć się tak, jakby wciąż był lipiec i jedyne, co warto w tym czasie robić, to relaksować się przy tego rodzaju jointach. –T.Skowyra
Z perspektywy czasu, z całego wstydliwego nurtu szumnie ochrzczonego przez brytyjską prasę mianem New Rock Revolution ([*]), chyba jedynie Strokes obronili się jako tako. Na pewno tego rodzaju stwierdzenia nie można przypisać The Libertines, którym pomysłów (i to cudzych) starczyło jedynie na sympatyczny debiut. Nie bacząc na to, że już w 2004 goście byli mocno przeterminowani, po ponad dekadzie zdecydowali się wrócić po hajs (co mogę przyjąć), i to z singlem równie odrażającym jak ilustrujący go klip (czego już przyjąć nie mogę). ”Gunga Din” (litości...) byłoby całkiem nieinwazyjnym gównem, gdyby nie ten (delikatnie mówiąc) nachalny chorus, za sprawą którego chłopaki mają sporą szanse stać się 'the next big thing' zarówno wśród bywalców angielskich melin jak i tzw. społeczności stadionowej. ”Gunga Din” (no ja was proszę...) ma też znaczny potencjał, by trafić w gusta naszych rodzimych żaków, bo takim wałkiem na pewno nie pogardziliby przedstawiciele polskiej rockerki na czele z Krzysztofem Grabowskim i chłopcami z Lao Che. Narzekaliśmy tutaj na powrót Blur, lecz patrząc przez pryzmat tego gówna, wydaje się on całkiem sensowny –M.Lewandowski
Obszerne archiwum tekstów opisujących twórczość Izy Lach stanowi chyba wystarczający dowód, że poczynania łódzkiej gwiazdki śledzimy od samego początku. Jako że format KP nie jest szczególnie zobowiązujący, z właściwym dla siebie lenistwem teraz do tych tekstów nie wrócę, jednak mogę się założyć, że przynajmniej co drugi zawierał sformułowania w rodzaju: "nadzieja popu", "zapowiedz czegoś wielkiego" itd. Problem w tym, że od singla "Futro", który ciągle jest najznakomitszym osiągnięciem Izy, nic takiego nie nastąpiło, a minęły już przecież cztery lata. "Sąd Ostateczny" to kolejny dobry utwór (ona chyba nie potrafi napisać złego wałka), który pokazuje, że Iza w dalszym ciągu poszukuje rozwinięcia swojego songwriterskiego stylu − mamy tutaj wyraźne nawiązania do Kate Bush, nawet jakieś wycieczki w kierunku muzyki góralskiej w chorusie, ale nieszczególnie chce mi się repetować ten wałek. Nie pomaga też produkcja, tak charakterystyczna dla Lach, że aż zachowawcza (dosyć ograne patenty, może poza tym fragmentem na wysokości 3:00), a w konsekwencji po prostu nudna (pod względem produkcji "Sąd Ostateczny" spokojnie mógłby znaleźć się na Krzyku). Czekam na to, co będzie dalej, choć już bez tej dozy ekscytacji. −M.Lewandowski
Raczej nie mogło się to nie udać. Jessy Lanza w kolejnej w ostatnim czasie kooperacji – tym razem pośród ziomów z Teklife – bardzo daje radę. Spinn i Taso dali się ujarzmić Kanadyjce i powoli, sugerując gdzieniegdzie gangsterski rys, składają wspólnie zaskakująco stonowany track. Wygląda nieco jak wariacja “Gunshotta” T. Stewarta pijąca do Keleli, ale jednak jest wyraźnie powściągliwy i podany po Lanzowemu, w typie “Kathy Lee” czy “Pull My Hair Back”, potwierdzając talent przedstawicieli labelu z Chicago. Może coś więcej od tych trojga? –K.Pytel
Kolejna odsłona współczesnej poszukującej elektroniki w wykonaniu Lotica jest produktem znacznie ciekawszym, niż może się wydawać za pierwszym przesłuchaniem. Szczególnie gdy weźmie się pod uwagę, że otwierający tę EP-kę "Suspension" zwiastuje raczej ciężką muzyczną rzeźnię. Utwory różnią się jednak od siebie dość znacznie mimo koherentnego brzmienia całego wydawnictwa. Moim ulubionym w zestawie pozostaje "Slay" – ciężko zawiesisty, rozpływający się w dźwiękowej magmie kontrowanej industrialnym pierdzeniem twór o trudnej do zdefiniowania atmosferze. Z każdym przesłuchaniem Heterocetera, zamiast nudzić, intryguje coraz bardziej i zyskuje w moich oczach, co jest czymś raczej rzadkim w gatunku, jaki reprezentuje, zwłaszcza że nie ma tu żadnego podparcia w postaci zaraźliwych motywów czy refrenów. Jest to więc spore osiągnięcie, a płytka zasługuje na rekomendację. –A.Barszczak
Trzeba pochwalić Victorię Hesketh za to, że wciąż próbuje zdziałać coś w dance-popie, a nie zajmuje się na przykład jakimś smęceniem. Niestety, trzeba ją też zganić za zupełny brak świeżości, jaki wychodzi na wierzch przy "Better In The Morning" – singlu zapowiadającym jej kolejny longplay, Working Girl. Owszem, miła piosenka, tyle tylko że utkana z tak ogranych patentów, że ciężko nawet wskazywać, o które konkretnie chodzi (dobra, już sam wjazd jak z dziewięćdziesiątych). Poza tym, za wiele się tu nie wydarzyło i gdzieś przy końcu drugiej minuty już nawet się nie nudzę, tylko niecierpliwię. Czyli nie wiem, chyba tylko zagorzali sympatycy Little Boots będą ripitować. Ja prawdopodobnie za jakiś czas zapomnę o tym kawałku, choć jak pisałem wcześniej, to miły utwór. Zwłaszcza gdy puści się go o rannej porze. –T.Skowyra
Komu w głowie sportretowane poniżej bose tańce na słońcu, zapewne zna już kanał Majestic Casual, a kto nie, niech lepiej szybko zalajkuje, bo to właśnie tam jest największa szansa na podchwycenie niezobowiązującego letniaka na odpowiednim poziomie. W "Just Like You" Louis zaczął śpiewać, odszedł nieco od swojego trademarkowego french-house’u i obiera azymut na funkujące, syntezatorowe nu-disco z wyczuwalną nutką księciowskiej ekstrawagancji i basem kojarzącym się z… "Roundabout" zespołu Yes. Mała rzecz, a jak bardzo cieszy. –W.Chełmecki
Polska to taki dziwny kraj, w którym każdy Adaś chciałby być Gombrowiczem. Afrojaxowi udało się to parę razy w karierze, więc poszedł sobie w tym kierunku i wyraźnie pobłądził. Nie, nie rozumiem, dlaczego tak muzykalny człowiek postanowił katować świat irytującymi podkładami na granicy słuchalności. Nie, nie rozumiem, dlaczego tak inteligentny człowiek postanowić katować świat wulgarną, miałką publicystyką. Nie, nie rozumiem, dlaczego szczytem dobrego żartu dla człowieka o tak zjawiskowym poczuciu humoru jest wywrzeszczenie kilku ofensywnych sloganów. Taki Afro to syf. –K.Michalak
Offowe ogłoszenia wywołały tę dziewczynę z drugiego planu mojej pamięci i przypomniały czasy, kiedy społeczność internetowa "dziękowała Berlinowi za wychowanie" debiutującej wówczas na polskim rynku Olivii Anny, twórczyni dzisiaj już chyba znanej i na pewno doświadczonej. Przy tej okazji kliknąłem w nowy klip. Wizerunkowo okolice M.I.A. w złagodzonej wersji z zadatkami na bangerozę przebijającą chyba ostatnie poczynania Brytyjki – są, formuła z grubsza pozostająca w jaskrawym świetle "Tel Aviv" – dalej się zgadza. Popowość, która na pewno nie trafi na anteny krajowych rozgłośni – jak najbardziej. Działaj dalej, Olivio Anno. –K.Pytel