Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Monumentalne lodowce, zamglone doliny i hektolitry pijackich łez, niewylanych ze względu na twardą, antyalkoholową politykę: Towards Language to przykład tak zwanej "muzyki z duszą". Gdzieś na przecięciu jazzu i ambientu, Arve Henriksen nagrał skąpaną w noirowych kontrastach odę do norweskiej melancholii. Członek Supersilent rozdzielił tu swoją wrażliwość po równo między posępne motywy ukochanego instrumentu i wzniosłe, a jednocześnie wiejące zimną pustką pejzaże wypełniające tło. Cierpliwie konstruowane narracje w stylu "Groundswell" czy "Hibernal" wprowadzają w repetycyjny trans i wywołują stan nawet nie tyle zachwytu, co niemego, otępiałego szacunku – uczucia znajomego zapewne dla każdego, kto choć raz postawił stopę na słynnej Trolltundze, wchłaniając pierwotną niesamowitość otaczających widoków. To dzikie, statyczne piękno, w którym zdecydowanie warto się na chwilę zatracić. –W.Chełmecki
Choć Haim zawsze był solidnym zespołem, to po odsłuchu ostatnich trzech singli muszę przyznać, że chyba szykuje się nam album znacznie lepszy niż debiut Days Are Gone. Choć "Little Of Your Love" na pierwszy rzut ucha jest niezbyt wyróżniającym się popowym rzemiosłem, to jednak warto dać mu szansę, bo po paru odsłuchach zdradza całkiem duży potencjał – zwłaszcza w sferze produkcji. Ilość detali, które przewijają się przez cały numer, czyli choćby zabawy synthowymi fakturami, uroczo wkomponowany country-motyw jako udany przykład dekontekstualizacji, ogólne bogactwo w aranżacji sprawiają, że chce się ten utwór ripitować odkrywając nowe szczegóły. Jeśli miałbym rzucić jakimś porównaniem, to pop o podobnych ambicjach w tym roku z zaskoczenia dostarczyło również Paramore i jestem pewien, że oba zespoły wzbogacą poptymistyczne podsumowanie roku na Porcys o nieco inne pierwiastki. –J.Bugdol
Dobra ziomy, bo ja tu się zgłosiłem ze dwa miesiące temu, że zrecenzuję trzecie elpe Homeshake’a, no i kurwa zmuliłem. Kto miał poznać ten poznał, myślę, ale też z drugiej strony to jest nie fair wobec tych, którzy faktycznie używają internetu tylko do Porcysa. To na wolno specjalnie dla Was krótka piłka! Fani Maca DeMarco kojarzą Petera Sagara, zrelaksowanego gitarzystę jego live-bandu z okresu do 2014 roku. Miał chłop dość życia w trasie i przeniósł wysiłki na swoje solowe projekty, które zresztą postanowił też zunifikować pod jednym stałym szyldem. Tak Homeshake wydał pod koniec lutego trzeci pełnowymiarowy album. Co tu mamy na tym Fresh Air? Hipnagogiczne r&b dla introwertyków o przeciętnych celach w życiu. Też dla miłośników eightiesowo-ninetiesowych składowych brzmienia, Seana Nicholasa Savage’a i palenia weedu. Enjoy. –M.Hantke
Kolektywne, redakcyjne podkochiwanie się w Wilburnie zawsze wydawało mi się na swój sposób nie tylko urocze, ale i zabawne. No bo, umówmy się, gdzie takiemu panu-od-monolitów Future do singlowej swobody i wyrazistości Thuggera? Jeffery już od dobrych trzech mixtape'ów rzuca same trójki, a posłuchawszy S/T, to już w ogóle wypadałoby urządzić jakiś wirtualny ostracyzm wszystkich tych, którzy podważają status czarnego Bowiego. A rys dwudziestopięcioletniego reprezentanta Atlanty przywołuję dlatego, że "Heatstroke" to w istocie trochę takie one man show (:-(), gdzie "king of the jungle, tycoon" w stu procentach leci na wajbie z naszego 7.6. Umówmy się więc, że chórki i refren Grande i Pharrella to tylko filler dla najlepszego rapowania i najśmieszniejszych metafor oraz porównań tej dekady. Produkcyjnie? Bez wątpienia najlepszy utwór na Random Access Memories. –W.Tyczka
Najprościej byłoby napisać, że Hyper Flux to rzecz dla miłośników hiperaktywności i powykręcanego IDM-u. Nie oddaje to jednak różnorodności tej płyty, splatającej wątki autechre'owskiej spuścizny i nadszarpniętego footworkowym nerwem, rozpadającego się techno z subtelnie wplecionym dźwiękiem najróżniejszych, często całkowicie autorskich instrumentów, które Hervè Atsè Corti pożyczył od swojego ojca-konstruktora. "Esotic Energy" mógłby nagrać Tim Hecker po usłyszeniu Motion Graphics; "Lly Spirals" bliżej klimatom Aphexa; "Multicone" to z kolei miękki, elektroakustyczny ambient, doskonale obrazujący wyraźny na krążku, kolorystyczny kontrast na przecięciu cyfrowych i tradycyjnych środków wyrazu. Hyper Flux raczej nie zagraża pozycji Instant Broadcast w hierarchii dyskografii Włocha, ale to wciąż świetny album, któremu błędem byłoby nie dać szansy. –W.Chełmecki
Nasi znajomi z Hoops witają mnie na swoim spotify'owym profilu wiadomością przy "Rules": "New single form our debut LP, Routines". A więc ekipa pogrążona w pinkowym popie przymierza się do wydania albumu, a na zachętę serwuje właśnie "Rules" – krótki, treściwy, gitarowy lo-fi pop z chwytliwością Rosenberga czy Elbrechta, który prędzej czy później zamieszka w waszych sercach (kwestia ripitów). Bo jeśli ktoś potrafi zmieścić tyle drobnych hooków i to w przeciągu zaledwie dwóch minut (pierwsza melodia riffu, wejście violensowego refrenu i końcówka z chillwave'ową euforią gitary), to naprawdę trudno nie docenić. Ja cenię i szanuję, a na longplaya (który wyjdzie w maju) czekam z niemałą niecierpliwością. –T.Skowyra
Na For Those Of You Who Have Never (And Also Those Who Have) Brian Leeds zabrał nas na odrealnioną wycieczkę-pułapkę poza czasem, natomiast QTT4 to kontemplacja siarczystego mrozu Arktyki, który przy głębszej refleksji staje się metaforą nieskończonego kosmosu. No cóż, temat w ambientowej branży już dobrze rozklepany i wypróbowany, ale jak można zauważyć, Huerco nie stara się być wizjonerem, tylko zwyczajnie zależy mu na wartościowej muzyce. Dlatego też przy tym półgodzinnym nagraniu można stracić poczucie przestrzeni: po zamknięciu oczu nastąpi teleportacja do najmroźniejszych miejsc planety, w których najlepiej rozmyśla się o nieograniczonym wszechświecie. A więc kończę pisanie, bo palce za chwile przymarzną mi do klawiatuuuuuuuuuuuuuuuuuuu. –T.Skowyra
Kiedy Steve Hauschildt, po nieudanym albumie Just To Feel Anything, żegnał się ze starającym się jeszcze bardziej wsiąknąć w gatunkowy klimat analogowej elektroniki późnych lat sześćdziesiątych zespołem Emeralds, to wydawało się, że chęć rozpoczęcia solowej, progresywno-syntezatorowej działalności mija się z celem. No bo skoro trzech łebskich chłopaków z Cleveland nie potrafiło zupełnie płynnie przejść z drone'ów i sczerniałego ambientu do czystych postmodernistycznych eksperymentów z rockistyczną manierą, to dlaczego jeden z nich miałby temu zadaniu sprostać? Na szczęście wyobrażenie o artyście zderzone z rzeczywistością okazało się zupełnie różne. Trochę biję się w pierś (i powinniśmy wszyscy), bowiem nie napisaliśmy ani słowa o znakomitych post-krautowych ambientach z zeszłorocznego Where All Is Fled Steve'a, a powinniśmy, gdyż Strands z wyróżniającym się tytułowym singlem – uwspółcześnionym wajbie kosmische musik złotej dekady lat siedemdziesiątych – stanowi coś na kształt wolnej kontynuacji myśli podjętej w ramach poprzedniego krążka. To pasaże przede wszystkim absorbujące w skutek momentami quasi-idmowych rozwiązań zaprezentowanych w retro-stylistyce, czyli coś stojącego w zupełnej opozycji do wybitnie-żadnego-background-ambientu, którym naszpikowany jest dzisiejszy Bandcamp. –W.Tyczka
Koen Holtkamp – połówka zakotwiczonego w stajni Thrill Jockey duetu Mountains – nagrał dwuczęściowy, elektro-akustyczny kolaż, rozkoszną popową suitę zaklętą w eksperymentalną formę. Pierwsza część Voice Model jest gęsta i przytulna, niezwykle harmonijna, subtelnie podszyta mądrością indyjskich rag; druga natomiast zdecydowanie bardziej chaotyczna, nadgryziona robotyczną neurozą i zwieńczona statycznymi, zadłużonymi u Fullertona Whitmana medytacjami. W teorii obu można słuchać osobno, ja jednak sugerowałbym zachować porządek zaproponowany przez autora: te dwie zbalansowane, komplementarne scenki stanowią bowiem swoiste yin i yang paraleli życia, jaką Holtkamp zdołał utkać w tym kwiecistym, nieco ponad trzydziestominutowym wydawnictwie. Voice Model to treściwa, szalenie wciągająca płyta dla każdego, kto ceni sobie twory ambientopodobne w przystępniejszym ujęciu. –W.Chełmecki
Problem z norweską artystką polega na tym, że jej prowokującemu wokalnemu performence'owi nie wtóruje zwykle równie angażująca warstwa muzyczna. Jenny przynajmniej od trzech długograjów utrzymuje stały poziom swojej poezji zaangażowanej, ale jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że te teksty sprawdziły by się lepiej na papierze (a Hval ma przecież na koncie próby literackie), niż w towarzystwie średniej jakości akompaniamentów. Trzeba jednak zwrócić uwagę na spory progres, który Norweżka notuje mniej więcej od Innocence Is Kinky. Jej koncert dyszeń jest o wiele bardziej treściwy w dopracowanym, krótkim "In The Red", niż w dziesięciominutowym closerze Apocalypse, Girl, "Conceptual Romance" rozpływa się w refrenowych harmoniach, a w przedostatnim "Secret Touch" Hval na tle motoryczno-synthowego bitu, ujmuje wokalną interpretacją. To niestety wciąż za mało, żeby porcysowy kciuk uniósł się trochę wyżej. –S.Kuczok