Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Od początków istnienia Odd Future, Domo Genesis zawsze był Zeppo Marxem tej grupy. Na tle wręcz karykaturalnie przerysowanych osobowości swoich kompanów, jawił się jako postać znacznie bardziej stonowana. Podczas porównań z komiksową krzykliwością dokonań rówieśników, jego twórczość była dość często odbierana jako mało ekscytująca. Jednak teraz, gdy słynny hip-hopowy konglomerat się rozpadł, okazało się, że siła Domo leży w konsekwencji. Ten 25-letni raper to bardziej rzemieślnik niż artysta z prawdziwego zdarzenia. Przez lata nauki poznał wszystkie podstawy swojego fachu i dopracował je do warsztatowej perfekcji. Na Genesis ten profesjonalizm widoczny jest w zgrabnie napisanych numerach opartych na ciepłych, neo-soulowych dźwiękach. Wśród nich, swobodnie dryfujący wokal Domo, w bezpretensjonalny sposób opowiada o swoich marzeniach, zwycięstwach i porażkach.
Oczywiście, że jest to wszystko bardzo przewidywalne, ale ta banalność sprawia, że w utworach, które znalazły się na tym albumie jest coś niesłychanie uroczego. Wszyscy wiemy, że Genesis nie jest w stanie dać światu kolejnego Goblina czy Earla. Natomiast możemy być prawie pewni, że żadna jego płyta nie zawiedzie tak mocno jak Cherry Bomb. Należy chwalić tych, którzy nie boją się artystycznej brawury, jednak trzeba też pamiętać o pracowitych wyrobnikach. Ich metodyczność objawia się w wydawaniu porządnych albumów prezentujących stały, równy poziom. –Ł.Krajnik
"Dangerous Woman" całkiem słusznie porównuje się do "Earned It" Weeknda z soundtracku do 50 Twarzy Greya, przy czym trzeba zaznaczyć, że jest to kawałek znacznie lepszy od mdłych, tesfaye’owskich ścieków. Co prawda ani postać, ani timbre Grande ni krzty nie pasuje mi do tak rozbuchanych, celujących w bondostwo soul-rockowych hymnów, ale też nie można powiedzieć, by tęsknota za cukierkowym refrenem "Love Me Harder" przyćmiewała rzemieślniczą sprawność utworu. Pytanie tylko, czy to jednorazowy, uzasadniony marketingowo strzał, czy może cała płyta taka będzie, na co wskazywałby fakt, że "Dangerous Woman" stanowi jej utwór tytułowy – osobiście życzyłbym sobie stonowania zapędów. –W.Chełmecki
Na horyzoncie właśnie pojawili się kolejni zawodnicy czerpiący z bezdennej retro-studni lat osiemdziesiątych. Duet z Nowego Jorku ma już co prawda na koncie kilka numerów, a nawet EP-kę, ale chyba najlepszym jak dotąd momentem w ich krótkiej karierze jest wypuszczony ostatnio "Already Love". Od razu skojarzył mi się z nowymi numerami typiarzy z 1975, a to już wystarcza. Szczerze mówiąc numer spokojne mógłby znaleźć się na ich wydanym niedawno sofomorze, bo produkcyjnie jest olśniewająco, refren fantastyczny i wielokrotnego użytku, a i kompozycyjnie dzieją się pyszne rzeczy (fragmencik na 2:20). A więc żadne ok, żadne fine, żadne good, tylko bez gadania great. –T.Skowyra
Doooobra tam, nie ma co udawać, "Focus" jest semi-plagiatem "Problem", nawet jeśli Ariana próbuje odwrócić uwagę kosmiczną kreacją. Jestem jednak zdania, że pomimo ewidentnych podobieństw (konstrukcja utworu, refren, sposób śpiewania, dęciaki) nowy kawałek panny Grande może funkcjonować na innych warunkach: autorytarny beat zastąpiły imprezowe handclapy, syntezatorowy mostek ucieka nieco od formuły r&b bangera, a Srazalea nie zatruwa atmosfery swoją obecnością. Jeśli Ilya z Martinem mają zjadać swój ogon w tak efektowny sposób, to ja nie mam zamiaru narzekać. Był Problem, jest Focus, czekam na Liroya. -W.Chełmecki
Singlowa promocja zbliżającego się Art Angles to istna sinusoida. Claire Boucher najpierw mami nas jednym z najlepszych nagrań bieżącego roku ("REALiTI"), kompletnie niespodziewanym soundem sprzed kilkunastu lat (kto gra tak w 2015?), by chwilę później rozczarować przeciętną do bólu propozycją osadzenia aliasu Grimes w ryzach hook-based mainstream popu ("Flesh Without Blood"). I już zupełnie nie wiem, co o tej całej stylistycznej wolcie myśleć. A tu na horyzoncie jeszcze jedno, stokroć ciekawsze wcielenie – produkcyjnie skrojone w sam raz pod M.I.A. "SCREAM". Treściwa wypowiedź zbudowana z rzężącego gitarowego riffu, brazylijskich bębnów i rozproszonych, stanowiących osnowę utworu, bojowych krzyków frapuje może nie ze względu na swoją konstrukcję, a raczej z powodu orientalnego featuringu. Udzielająca się na tracku tajwańska raperka Aristophanes kradnie show. Za diabła nie wiem o czym nawija, ale jej performance jest na tyle elektryzujący, że w końcu zaglądam na jej SoundCloud, a tam szok i niedowierzanie – maksymalny eklektyzm! Mieszkanka Tajpej mimo, że leci jak chce po podkładach żywcem wyrwanych z katalogu Manicure Records, to nie ma absolutnie żadnego problemu by chwilę później wcielić się w industrialne, azjatyckie Dälek. W to mi graj. –W.Tyczka
Zwrotka drugiego tegorocznego singla Ellie Goulding nie przekonuje – składający się głównie z oszczędnego bitu i delikatnie, ale bardzo przyjemnie pocinającej gitarki podkład mógłby aspirować do bycia czymś więcej niż wypełniaczem sekund, gdyby dać go wokalistce obdarzonej jakąkolwiek charyzmą i wyrazistością. Wobec jej braku, trzeba czekać na refren, w którym Ellie nie jest już tak samotna, a doborowe towarzystwo zapewniają Max Martin, Savan Kotecha i Ilya Salmanzadeh. Doświadczeni producenci sprawiają wrażenie, jakby od niechcenia wypuszczali kolejne hity – tutaj do osiągnięcia sukcesu wystarczy im opakowanie wielokrotnie powtarzanego "Why I got you on my mind" pulsującymi synthami i synkopującymi, trapowymi bębnami. Żeby nie było nudno, podczas stanowiącego kulminację i zapętlającego refren doskonałego finału panowie kontrapunktują główny hook, nakładając wers "You think you know somebody" na zapowiadającą go wcześniej instrumentalną linię melodyczną. Wojtek porównał "On My Mind" do "SuperLove". Jakościowo odczuwam mimo wszystko sporą różnicę, ale podobieństwa są zauważalne – zakończenie obu kawałków nie pozwala odetchnąć z wrażenia, jednocześnie prosząc o zaaplikowanie kolejnej dawki refrenu. –P.Ejsmont
Trochę szkoda, że Grum zupełnie rozmienił się na drobne, bo przecież takie kawałki jak "Can't Shake This Feeling" czy jeden z moich ulubionych singli obecnej dekady, "Turn It Up", pokazywały, że gość potrafi robić świetny pop. "Trudno, co robić". Ale całkiem niedawno natknąłem się na song, w którym mocno pobrzmiewa vibe ostatniego wymienionego przeze mnie utworu Szkota. Australijski duet GL sklecił tak pyszny, przesiąknięty ejtisowym musem i czarem nagrań wczesnej Madonny, klawiszowy cukiereczek "Number One", że dzień bez kilku jego ripitów uważam za trochę stracony. Nie wiem, czy poznam w tym roku równie przebojowe synth-popowe piosenki (może Annie coś będzie wiedziała, ale zapowiadające EP-kę tracki "Ciao Mia" i "Dadaday", są zwyczajnie bezbarwne), choć i tak już ten jeden numer duetu z antypodów sprawił mi dużo radości. –T.Skowyra.
</p
Sprawdźmy, czy najnowszy singiel Kanadyjczyka Jeremy’ego Glenna posiada cechy kluczowe, aby dostać się na moją ekskluzywną, wakacyjną playlistę nu-disco. Budujące napięcie, pulsujące zwrotki? Są. Wyrazisty, skutecznie rozładowujący to napięcie refren? Jest. Lśniący, przyozdobiony jakimś chwytliwym samplem bit? Jest. Niezobowiązująca lekkość brzmienia? Jest. Basen, szorty i plażowa dyskoteka w plecionym kapeluszu? Są. Gratulacje, panie "LIV", został pan przyjęty. –W.Chełmecki
Sporo się działo ostatnio dookoła młodego Amerykanina. W tamtym roku rewelacyjne, bardzo przeoczone The God Complex, później wzięcie pod skrzydła przez samego Ricka Rubina, a teraz podbicie stawki obecnością na liście Freshmenów XXL. Coraz częstsze docenianie takich raperów jak GoldLink pozwala przypuszczać, że trend łączenia klubowej kultury z rapową nawijką przybiera powoli coraz wyraźniejsze kontury, a ja właśnie tego chłopaka z pełną premedytacją namaszczam na papieża tej zajebistej estetyki, wyrażając jednocześnie nadzieje na to, że zbliżające się wielkimi krokami LP z powodzeniem będzie mogło aspirować do obecności we współczesnym kanonie płyt. "Dance On Me", jak sama nazwa wskazuje, posiada wszelkie atuty ku temu, by zamiatać wypełniony po brzegi dancefloor. Charakterystyczna, ekspresowo tnąca perka, neo-soulowy feeling i 22-latek, który jak nikt inny obecnie potrafi łączyć przeszłość z teraźniejszością. My już mamy nowego Porcys-darling, a wy? –R.Marek
Drogi Morganie, długo kazałeś nam na siebie czekać, ale nie będę ukrywał, że warto było. Dwa kawałki z nie byle jakim gościem to zawsze coś! Ze strony współzałożyciela Metro Area nie ma tutaj żadnej wolty stylistycznej, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Znów mamy do czynienia z intensywnymi kaskadami synthów i powykręcanymi biciwami odwołującymi się zarówno do r&b i house’u, jak i do minimal techno, ale nowojorczyk scala to (jak zwykle) z taką klasą, że słuchanie "Calling Card” i "Mezzanine” (oraz ich dubowych odsłon) jest wielką przyjemnością. A Jessy Lanza? No cóż, jej Pull My Hair Back jest zasadniczo bliskie stylistyce Geista, więc chyba nie muszę dodawać, że Kanadyjka poradziła sobie znakomicie. Jeżeli ta EP-ka ma być wprawką do kolejnego Double Night Time, ale tym razem z wokalami Lanzy, to z miejsca jestem kupiony! –J.Marczuk