Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Takie numery zdecydowanie lubimy, lubimy taki songwriting. Thom Gillies dał sobie spokój z sympatycznym Tops i wraz z June Moon, koleżanką odpowiedzialną za eteryczny projekt Forever, wziął się za wyrafinowane jamowanie w duchu Teen Inc., Ariela Pinka, Maca DeMarco czy Prefab Sprout. Wszystko w oszczędnym, intymno-nocnym anturażu akustyka rozświetlonym pod koniec lekkimi podmuchami fletu. Mam nadzieję, że "Sydney, The List Go On" to prognostyk przed czymś naprawdę dużym (pamiętacie jak było z Roman a Clef?). Zadatki są, talent też, potrzeby jest im tylko czas, cierpliwość i pieniądze. Dlatego bez wahania sprawdźcie Exit Someone i dołączcie do wciąż elitarnej grupki ich fanów. Już za moment to może się naprawdę opłacić. –T.Skowyra
Niespodziewanie zeszłoroczna EP-ka Alexandra Goryacheva stała się dla mnie jedną z najbardziej przyjemnych i dających mi najwięcej bezpośredniej radochy porcji muzyki, z jaką ostatnio obcowałem. Tamte kawałki z jednej strony były niesamowicie maksymalistyczne, ale opierały się jednak na klarownych, pioruńsko zaraźliwym motywach, które pokochałem. W takiej sytuacji nie dziwne, że na następne wydawnictwo Osiemset Trzynastki czekałem z dużymi nadziejami. W końcu przyszło Body Race i co? No, tak jakby to już nie to. Dostajemy znowu trzy indeksy, brakuje im jednak oddechu i jakiegoś nieskwaszonego uśmiechu. To nieznośnie przesłodzona i agresywna wariacja na temat PC Music - całość jest głośna, narzucająca się, a jednocześnie niezbyt nośna i chwytliwa (na pewno nie w takim stopniu, jak XOXO EP). Nie zrozumcie mnie źle – dalej jest to bardzo dobra muzyka warta obczajenia. Kciuk nie wędruje do góry głównie z rozczarowania. Też lubię Adventure Time, ale 813 stać na więcej. -A.Barszczak
Tak jest, to ta cnotliwa niewiasta z pękającego w szwach od intelektualnego napięcia reality show Ekipa z Warszawy. Jakby komuś dalej nic się nie kojarzyło — to ta od Trybsona. Więcej już nie potrafię pomóc, bo sam w zasadzie trafiłem na ten kawałek przez główną stronę YouTube'a. No cóż, kliknąłem, bo taki już jestem, choć dobrze wiedziałem kto zacz. Ale okej, słucham, wchodzi wymęczony saksofonowy motyw, a zaraz potem dresiarski beat wraz z Elizą. Taki polski "Problem" Ariany Grande, tylko znacznie bardziej cebulowy, nadający się idealnie do wielkomiejskiego klubu odwiedzanego przez chłopaków odzianych w ortalion i niewylewające za kołnierz dziewczyny z ordynarnym makijażem. I uwierz Elizko, że gdy tak sobie myślę o tej muzycznej próbie, automatycznie "wmawiam sobie, że jesteś chujowa", itp., ale jednak okazuje się, że to wcale nie taki fatalny song. Może podrasowany chórkami refren do zjawiskowych nie należy, to jednak nie można powiedzieć, że nie zostaje w pamięci. Serio, czemu wszystkie te nachalnie promowane polskie produkty (i nie chodzi mi wyłącznie o muzykę stricte komercyjną) nie mają przynajmniej takich chorusów? "Ale to nie o tym, nie o tym, nie o tym była mowa", więc wróćmy jeszcze do saksofonu, bo pod tym topornym motywem da się znowu odnaleźć fajne pady klawiszy. A gdy wchodzi funkowa gitara, najlepiej słyszalna tak gdzieś na wysokości 2:30, to robi się już całkiem ciekawie, rzekłbym, że nawet synergia się wkrada. Także chcąc nie chcą, muszę sprawiedliwie przyznać, że na uzależnienie nie ma szans, ale i tak blondyna się wybroniła. –T.Skowyra
Popyt na marzycielskie pitu-pitu zdaje się w równym stopniu tłumaczyć hype wokół Sharon Van Etten, jak i popularność takich artystek jak Lana Del Rey albo Marissa Nadler. Co ciekawe, u każdej z nich oniryczna otoczka skrywa zupełnie inne intencje. Marissę interesuje tworzenie baśniowych, eskapistycznych pejzaży, Lana zajawia się szeroko pojętą popkulturą, Sharon zaś w dalszym ciągu konfesyjnie opowiada o swoich doświadczeniach. Are We There to moim zdaniem odrobinę lepsze wydawnictwo od Tramp z 2012 roku, bo mimo że nie ma na nim perełki na miarę "Magic Chord", to trafia się kilka naprawdę fajnych melodii, jak choćby w "Taking Chances" lub "Break Me". Amerykanka z iście melodramatyczną narracją i właściwym sobie dream-popowym rozmemłaniem eksploruje tu rozmaite folkowe czy tam folk-rockowe tropy, jednak dosyć szybko następuje zmęczenie materiału, dlatego nie sądzę, żebym do tego krążka wracał. Znajoma zapytana za co lubi Are We There odpowiedziała, że za jej odstresowujące, terapeutyczne właściwości. Chcecie terapii na płycie z 2014 roku? Puśćcie sobie Bermuda Waterfalls Seana Nicholasa Savage'a. –W.Chełmecki
Eden xo (wcześniej podobno Jessie and the Toy Boys) zwraca się do sierot po Kylie. Starsza koleżanka, chociaż powoli wypada z ekstraklasy, ma jednak na swojej nowej płycie świetny utwór "Sexy Love", a "Too Cool To Dance" jest na podobną modłę. W tej chwili ma kilka tysięcy odsłon, ale już za chwilę może być ich mnóstwo. Po pierwsze – za Jessie i tym kawałkiem stoją Ron Fair (boss A&R w Virgin, gość podobno słynie z rozkręcania karier) i Fred Falke (to już któraś jego próba w popie i na razie najbardziej przebojowa). Po drugie – podobno pojawiała się już w roli supportu Brit. Po trzecie – obczajcie ten refren. Może to nie będzie drugie "Call Me Maybe", ale potencjał na hit końcówki 2014 ma ogromny. Zdecydowanie "na ripicie". -K.Babacz
Na razie jedyne, co mi wiadomo o Et$u, to że moje młodsze kuzynostwo ma ją w znajomych, co przyprawia mnie o ból głowy starzejącego się młodego mężczyzny. Nie mam pojęcia, czy będzie polską Kreayshawn, polską Kitty, polską Iggy Azaleą czy też zaproponuje coś zupełnie innego, ale chyba warto na nią zerkać, co? Bo jeśli jeszcze trochę się otrzaska, to może być już za późno na jakiekolwiek familiarne określenia. -K.Michalak
Widać, że podczas swojej podróży do państw Dalekiego Wchodu Erlend nie spotkał się z Meg, Perfume oraz Tricot. Nuda panie. I po kiego grzyba było zamykać The Whitest Boy Alive? –J.Marczuk