Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Utrzymana w niepoprawnie marzycielskim, lekko smutnym tonie piosenka uprawiana przez kogoś o takiej nazwie jak Destroyer może kogoś niewtajemniczonego dziwić, jednak dla tego, kto choć raz spotkał się ze specyficznym głosem Bejara taka znaczeniowa sprzeczność pod żadnym względem nie powinna wprawiać w zakłopotanie. "Tinseltown Swimming In Blood" to kawałek dla ludzi, którzy tęsknią za czasami, w których nowo powstający New Order od podstaw budował swoją pozycję bycia cool-przebojowym zespołem z różnicą skupioną wokół wycofania się, pomimo wyraźnie akcentowanej linii basowej, z bardziej tanecznych konotacji w imię melancholijnego oraz spokojnego klimatu (w pełni uderzającego słuchacza w okolicach 41 sekundy). Może trochę boli brak jakiegoś wyraźniejszego punktu kulminacyjnego, mocniejszego, nacechowanego silnymi emocjami refrenu, ale jeśli ktoś nie posiada obsesyjnego nakazu posiadania w każdej słuchanej piosence takich struktur, droga do cieszenia się nowym Destroyerem stoi jak najbardziej otworem. −M.Kołaczyk
Jeśli szukacie w tym roku tanecznej elektroniki z obecnością "ludzkiego" ducha, zwróćcie się do Duńczyka Milána Zaksa. Pod aliasem DJ Sports producent kreuje sugestywną wizję post-klubowej muzyki, w której miejsce znalazły nie tylko aktualne nastroje, ale również sporo wycieczek w przeszłość. Kluczem jest inteligentna fuzja wszystkich czynników: na przykład w "World A" pojawia się Goldie i jego metafizyczna filozofia drum'n'bassu, która przenika footworkowe zakusy, albo "Fertile Crescent" to zwrot ku 90sowemu house'owi pozostający jednak w czasie teraźniejszym. Sporo tu Orbitalowej trajektorii, ambientowej refleksji, ale i rasowego, dancefloorowego grania. Dlatego polecam Waszej uwadze skondensowany zbiór Modern Species, który nie zasługuje na zlekceważenie i pominięcie, bo tak po prawdzie dla mnie to jeden z najlepszych tanecznych materiałów roku. –T.Skowyra
Czyżby Dornik znowu zaczynał zwycięski pochód, którego zwieńczeniem będzie znakomity SOFOMOR? Żadnych informacji o kolejnej płycie nie ma, ale myślę, że nowy numer jest wystarczająco jasnym sygnałem, że szykuje się coś większego. Nagrany wspólnie z Jungle "God Knows" otwiera nowy etap w jego songwriterskiej kronice – podczas gdy debiut prawie w całości pławił się w łagodnych, mleczno-alabastrowych barwach sophisti-popu, nowy kawałek nosi w sobie nieco bardziej różnorodną paletę kolorów. Kilka planów nachodzi na siebie równolegle w odpowiednich momentach: w głębi przewija się chórek, bas stabilizuje całą konstrukcję, syntezatory delikatnie przecinają całą oś, a wokal wprowadza luz i przebojowość. Jest tu coś z groove'ów Curtisa Mayfielda, a od 3:11 pojawia się duch Jacko, czyli Dornik wciąż robi swoje w trochę innym stylu i pozostaje tylko czekać na rozwinięcie pierwszego wątku. –T.Skowyra
Nowy album Deerhoof zatytułowany Mountain Moves ukaże się ósmego września, a promuje go właśnie omawiany utwór. Gdyby nie to, że zeszłoroczny The Magic był kolejnym artystycznym sukcesem kwartetu, specjalnie nie przejąłbym się nadchodzącą premierą, bo "I Will Spit Survive" nie zwiastuje na razie fajerwerków. Jedynym godnym odnotowania faktem jest tu gościnka Jenn Wasner z Wye Oak, reszta to powtórka z rozrywki i jazda na sprawdzonych (przez dwudziestoletnią już karierę zespołu) patentach. To w dalszym ciągu bardzo przyjemne, inteligentne, gitarowe granie, a na wysokości czternastego albumu trudno uniknąć choćby minimalnych przejawów odtwórczości, ale tę czwórkę stać na więcej, o czym mam nadzieję przypomną nam już we wrześniu. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że na nadchodzącym krążku jest jeden numer z Lætitią Sadier! –S.Kuczok
Oto przed wami najbardziej ambientowy nieambientowy album tego roku. Poszczególne piosenki układają się w medytacyjną strukturę, która bardziej działa jako hipnotyzująca całość niż zbiór idiosynkratycznych elementów. Gdy uroczy, niskobudżetowy pop wydobywa się z głośników, wszystko dookoła zamienia się w gigantyczną, kolorową fototapetę. Fundamentem dźwiękowego pejzażu jest oczywiście garażowa technologia, ale talent autora tego projektu ją uszlachetnia. Można się oczywiście przyczepić do braku chwytliwych melodii, ale Matta Mondanile i spółkę zawsze bardziej interesowało montowanie intrygujacej atmosfery, niż ślęczenie nad przebojowymi akordami. –Ł.Krajnik
Nie wiem, czy kogoś interesują jeszcze losy tej kapelki, ale ja tam śledziłem ich nagrywki i mogę zakomunikować, że po mocnym obniżeniu lotów na albumach numer dwa i trzy, Pierce i spółka nagrali płytę najprzyjemniejszą od czasu długogrającego debiutu. Nie żeby jakieś przełomowe rzeczy się tu działy, ale wakacje wkraczają powoli w decydującą fazę, a jeśli przypadkiem brakuje wam paru tracków na urlopową plejkę, to zaraz podsunę parę propozycji. W otwierającym "Mirror" chłopaki coś tam próbują kombinować z rozkładaniem akcentów w zwrotkach, ale to refren z gumowym, skaczącym basem robi kawałek. Czwarty z kolei "Heart Basel" to typowy (przynajmniej w warstwie dźwiękowej) plażowy hymn Drumsów, w rozpędzonym "Your Tenderness" panowie do swojego repertuaru dodają solówkę na saksie, a w zamykającym całość "Abysmal Thoughts" zespół serwuje wielogłosową ucztę z powtarzaną z transowym zacięciem tytułową frazą. Bunkrów nie ma, ale i tak jest w porządku, okołopiątkowe rejony. –S.Kuczok
Urodzona w Londynie, ale mająca albańskie korzenie Dua Lipa już od jakiegoś czasu szykowała się do roli nowej gwiazdy mainstream popu. I rzeczywiście udało jej się uzyskać zamierzony cel już nie tylko dzięki nabijającym miliony wyświetleń singlom, ale całej płycie. Trzeba naprawdę docenić to, że na albumie znalazło się wszystko to, co wabi masy: są przystępne i lekkie songi ("Genesis"), są słoneczne Baleary ("Hotter Than Hell"), pompatyczne ballady ("Garden") czy przyrządzony w delikatnym sosie EDM ("New Rules"). Tu należą się brawa, ale skłamałbym, jeśli napisałbym, że Dua Lipa to popowy album, na jakim zawsze czekam. Niestety w piosenkach nie doszukamy się nawet odrobiny własnego stylu czy pomysłu – schemat to za mało powiedziane. Wyjątkami są przyciągający uwagę "Be The One" i całkiem nośny refren "Lost In Your Light", ale na długograju jest jeszcze 10 innych piosenek. Czyli trochę lipa. –T.Skowyra
DJ Khaled kojarzył mi się raczej z irytującymi, bo przestającymi śmieszyć po kilku chwilach okrzykami, cudowną okładką Major Key, którą chętnie bym powiesił sobie nad łóżkiem oraz byciem kolegą wszystkich. Tym razem udało mu się uciec z tej klatki, którą sam sobie stworzył, bo nie rezygnując z ciągłego celebrowania sukcesu i radowania się z życia, tworzy przy okazji jeden z fajniejszych kawałków, jaki miałem okazję ostatnio usłyszeć. Bieber jako provider hooka wypada sympatycznie, Quavo i Chance nie zawodzą, a obecność Wayne'a przypomina, że Carter V nie ujrzał światła dziennego, co jest właściwie jedynym smutkiem, jaki towarzyszy przy obcowaniu z "I'm The One". Czy będzie to jeden z przebojów tego roku? Tak może się zdarzyć, a ja tymczasem na słońce czekam z jeszcze większym utęsknieniem. –A.Barszczak
Zawsze trochę mnie dziwiła tak ogromna popularność tego diastemicznego grajka. Jasne, to super granie, a koleś jest (póki co) bez wpadki na koncie, ale skąd te rzesze adoratorów? Nie żebym miał temu coś przeciwko – zawsze się raduje, gdy dobra muzyka znajduje odbiorców. Luzackich i bezpretensjonalnych dźwięków nigdy dość, a "On The Level", trzeci już singiel z nadchodzącego This Old Dog utrzymuje tę tendencję. Przełamuje za to dotychczasową, bardziej akustyczną orientację, opierając utwór na rozpływającym się klawiszu, co nadaje mu nieco hauntologicznego klimatu (jaki miało na przykład "Chamber Of Reflection"), z którym Kanadyjczykowi zdecydowanie do twarzy. W efekcie dostajemy najlepszą z tegorocznych piosenek Maca i zapewnienie, że majowy longplay będzie, po raz kolejny, warty uwagi. –A.Barszczak
Lech Poznań ma powody do świętowania − niedawno skończył 95 lat. Piękny wiek. Na tę okoliczność powstała nawet piosenka, ba, hymn, który ma zagrzewać do boju piłkarzy Kolejorza. Autorzy: Michał Wiraszko z Much i Adam Brzozowski ze Snowmana, czyli muzycy i kibice jednocześnie. I wszystko pięknie, jest nawet nawiązanie do słynnego "You'll Never Walk Alone" Liverpoolu. Ale problem w tym, że gdybym usłyszał przed meczem ten zainspirowany najnudniejszym, pozbawionym jakichkolwiek znamion oryginalności, wysilonym patosem The National, Arcade Fire, późnego Interpolu czy innych miernych zespołów, których nawet nie pamiętam i nie chcę pamiętać, to pewnie przy pierwszej lepszej okazji załadowałbym samobója i poczuł się wtedy odrobinę lepiej. Nie będę się dalej znęcać, bo to trochę nie fair. Mogę jedynie na koniec napisać: elo, nie jesteś w naszej drużynie. −T.Skowyra