Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Kirby (znamienna ksywa Dementia) nie od dziś ma obsesję na punkcie tego jak funkcjonuje niedoskonała pamięć i stara się przełożyć tę wizję na język ambientu. Everywhere At The End Of Time podobnie jak poprzednie albumy eksploruje m.in. stare gramofonowe nagrania z lat 20. i 30. Sample są zapętlane, zamazywane, pierwotne piosenki wymykają się spod kontroli, gdzieś gubią się wokale, nie wiadomo w końcu czy to prawdziwa, czy może zmanipulowana nostalgia człowieka chorego na Alzheimera, który być może przeżywał swoją młodość przy muzyce Layton & Johnston.
Bardzo łatwo uległem złudnej nostalgii Everywhere At The End Of Time. Album świetnie wpasowuje się w długie jesienne wieczory, ale niestety nie wnosi raczej nic nowego do dorobku The Caretaker. To skromna kontynuacja i w większości powielenie pomysłów An Empty Bliss Beyond This World. Póki co wygląda na to, że konwencja przyjęta przez Kirby'ego jest dosyć ograniczona i kurczowe trzymanie się jej może skutkować nagrywaniem ciekawej, ale wciąż tej samej płyty. –J.Bugdol
Na facebookowym profilu grupy Crying dowiecie się, że grają "bubblegum cyberpunk / shred pop / easy metal" i to w pewnym sensie oddaje, co Amerykanie robią na swoim debiutanckim longplayu. A konkretniej – naciągają bańkę ram gatunkowych do granic możliwości. Power pop, chiptune, dream pop, wstawki z jakiegoś chorego proga, metalowe szarże, ejtisy, najntisy, tu jest wszystko, aż głupio wymieniać. Jednocześnie Beyond The Fleeting Gales to płyta wściekle popowa, gdzie wszystkie stylistyczne misz-masze podporządkowane są głębokiemu przywiązaniu do melodii. Wyobraźcie sobie chwytliwy mix J-popu, Marnie Stern, Fleetwood Mac circa Tango i We Versus The Shark, wyobraźcie sobie kilka innych egzotycznych połączeń. Jest spora szansa, że na tej płycie to usłyszycie. –W.Chełmecki
26 września minęło dokładnie 10 lat od wydania debiutanckiego pełnoprawnego albumu The Changes, do którego nieprzerwanie wracam, ze szczególnym naciskiem na znakomite dawkowanie łomotu w “Her You And I”, oraz “When I Wake” – jedna z moich definicji kapitalnego, zwiewnego strunowego popu. Niekoniecznie z okazji jubileuszu, ale panowie z Chicago wydali właśnie całkiem udany świeży materiał, w którym jednak brak takiej wyrazistości jak na Today Is Tonight. Nie umieszczę na pudełku naklejki “all killers, no fillers”, jednak wciąż uważam, że na płycie są udane momenty. “Aurora” w duchu The Sea and Cake, “Leo” przypomina mi grzeczniejsze Je Suis France, a tytułowe “Closer Than You Know” to idealna ballada dla wrażliwych mężczyzn w grubych swetrach. Szkoda, że chociaż w jednym numerze zespół z Darrenem Spitzerem na czele nie zaszalał, wycinając na gitarach coś nieokrzesanego w duchu Pavementu, a przecież mogli czerpać inspiracje z samego źródła, bo na trasach koncertowych wspomagali kiedyś Stephena Malkmusa. –A.Kasprzycki
Nowy numer Cloud Nothings leży dokładnie pomiędzy ich nieskomplikowanym gitarowym popem sprzed ponad pięciu wiosen, a najmroczniejszą dotąd w ich dyskografii produkcją – Here And Nowhere Else. Klucz dobierania singli pozostał niezmienny – Dylan Baldi stawia na refrenową anaforyczność haseł rzucanych ponad stopniowo intensyfikującym się gitarowo-perkusyjnym podkładem. Reasumując: chłopcy z Cleveland zdjęli stopy z pedałów, odbili od metaliczności overdrive'u nadającego (na spółkę z nadpobudliwymi bębnami Gerycza) ich ostatnim produkcjom "core'owego" charakteru, ale poza niuansami natury technicznej, wciąż pozostali wierni songwritingowi, który na stałe wprowadził ich do mainstreamu (począwszy od Attack On Memory). Amerykanie w ujęciu popowym na pewno nie rozczarowują i na chwilę obecną, znając jedynie "Modern Act", śmiało można powiedzieć, że miłość bądź nienawiść do najnowszego produktu pozostaje jedynie kwestią preferencji – albo lubi się Dylana bez charakterystycznej chrypki i harmonicznych, albo wracamy do krążka sprzed dwóch lat. –W.Tyczka
Nowe otwarcie Crystal Castles nie wypada zbyt przekonująco. Gdy dwa lata temu Alice Glass w niezbyt przyjemnych okolicznościach opuszczała formację, Ethan Kath robił wszystko, żeby umniejszyć jej rolę w projekcie. Na najnowszym albumie grupy Kath dwoi się i troi, by po raz kolejny udowodnić bez kogo tak naprawdę CC nie istnieje. Na dobry początek sampluje żeński chór coverujący ten numer, serio, a dalej parokrotnie próbuje rzucić cloudowo-trapowym podkładem. Raz przynosi to lepszy skutek, jak w "Chloroform", który lepiej sprawdziłby się z nawijką jakiegoś newschoolowego MC, raz gorszy, jak w przypadku topornego "Sadist". Wśród paru nieznośnych, electro-pixies'owych ataków w stylu "Fleece" czy obowiązkowym, bezsensownym noise-rzygu "Teach Her How To Hunt", o dziwo udało się przemycić parę niebrzydkich fragmentów ze wspomnianym "Chloroform" i rave'owym "Enth" na czele. Odejście Glass nic więc nie zmieniło, CC dalej dostarczają przeciętnych krążków z rzadkimi przebłyskami świadomości. –S.Kuczok
Warto łatać dziury w naszym archiwum, szczególnie jeśli ktoś dzięki temu będzie miał okazję poznać Imperial – jeden z najciekawszych tegorocznych rap-albumów. Denzel Curry, prawdopodobnie najbardziej kompletny raper z tegorocznych freshmanów, mimo młodego wieku nie jest już nowicjuszem. Ex-członek Raider Klan na koncie ma już mnóstwo muzyki, ale dopiero tegoroczny pełnoprawny album w pełni realizuje jego potencjał.
Imperial rozbija się o arcyciekawe zestawienie niezwykle uroczych, melodyjnych i delikatnych (estetyka "cloud" się kłania) podkładów z żądnym krwi MC na mikrofonie. Od cudownego "ULT" (jeden z ulubionych rapowych singli roku), przez niemal równie dobre "Pure Enough" (od 1:47 vs. Jay Rock w "Money Trees"), nawet po nieco inne "If Tomorrow's Not Here" album płynie niebezpiecznie bezproblemowo, a dzięki odpowiedniej selekcji ani przez moment nie utyka na mieliznach. Jeśli jeszcze go nie sprawdziliście, to radzę to zmienić jak najszybciej. "Came up in this game now my idols is my rivals". Ciekawe, co na to Bedoes? –A.Barszczak
Teraz, gdy muzyka popularna stała się platformą do głoszenia wyższych idei, Elysia Crampton czuje się jak ryba w wodzie. Z godną podziwu gracją żongluje odniesieniami do patriotyzmu, rasizmu i seksualności. Nie są to jednak głęboko przemyślane manifesty, a raczej krzykliwe hasła przemaglowane przez wrażliwość widza MTV. Ideologiczny chaos podkreśla intertekstualność utworów, będących pynchonowskim zlepkiem wszystkich skarbów popkultury. Niestety, post-postmodernizm nie wypada zbyt dobrze jako narzędzie propagujące społeczną rewolucję. Być może w tym szaleństwie jest jakaś metoda, ale ja jej nie dostrzegam. –Ł.Krajnik
"Ten singiel zdecydowanie zdradza potencjał na płytę ważną w kontekście grudniowych podsumowań roku" – pisałem na początku sierpnia przy okazji bardziej szczegółowego spojrzenia na promującą krążek In Summer piosenkę "Love's Refrain" autorstwa Ledesmy i na moje szczęście nie było to stwierdzenie użyte na wyrost, bo Jefre swoim ostatnim wydawnictwem potwierdził, że to jego krótkograjka będzie na ustach wszystkich chcących rzetelnie podsumować rok 2016 w eksperymentalnej muzyce elektronicznej. I choć bezwarunkowo zakochaliśmy się w inkarnacji Fennesza z Endless Summer wymieszanej z ciepłym noisem i psychodelicznym popem zrealizowanym w konwencji lo-fi, i najpewniej (podświadomie) oczekiwaliśmy od pozostałych czterech indeksów podobnego dialogu pełnych kolorytu pasaży z chropowatym, kakofonicznym backgroundem, to nawet nieco inna linia programowa (więcej kaset) obrana przez JCL porywa.
Delikatny początek "Little Dear Isle" – warmdrone, nagrania terenowe; dźwięk ptaków i liści, stanowi kontrast dla zmaksymalizowanej końcówki "Love's Refrain", a ponadto, w obrębie wciąż tej samej kompozycji, pięknie nakreśla dysproporcję pomiędzy poziomem natężenia dźwięku w pierwszej, a ostatniej minucie nagrania. Tytułowy track to już wycieczka przez niematerialny świat Ledesmy - entourage słodko-gorzki, wstęp do najbardziej zachowawczej propozycji, siedmiominutowej, statycznej kobyły "Blue Nudes (I-IV)". Oprócz utworu #1, na In Summer najbardziej błyszczy ulokowane na samym końcu tracklisty preludium, czyli pytyjska wariacja na psa, pianinową frazę (pozdro Yōran, pozdro Montparnasse) i cyfrowy hałas. Dronoambientonoise renesansu i jedna z ciekawszych TAKICH POZYCJI w tej dekadzie. –W.Tyczka
Gwizada Clamsa Casino zgasła niemal tak szybko jak zabłysła. Człowiek instytucja, jeszcze kilka lat temu najgorętszy beatmaker, człowiek współodpowiedzialny za sukces Lila B czy A$AP Rocky'ego, ojciec chrzestny całego cloud rapu po wielu latach wydaje w końcu pełnoprawny album. I co? Lipa. 32 Levels to tak zwany album producencki – jeden człowiek odpowiedzialny za warstwę muzyczną i tabun towarzyszących mu gości. Ani trochę nie zaskoczyło mnie, że dwa najlepsze kawałki, jedyne naprawdę mocne strzały w zestawie, w gościnnych występach prezentują nam wspomnianego już wcześniej Pretty Flacko oraz Vince'a Staplesa, którego Summertime '06 dało nadzieję prawdziwy powrót Clamsa do formy ("Norf Norf" anyone?). Żeby nie było nieporozumień – reszta nie jest jakoś specjalnie zła (no może poza "Ghost In A Kiss"), ale dosyć miałka i nudna, często brzmiąca jak jakiś niezbyt porywający naśladowca producenta z New Jersey. Rzecz tylko dla najbardziej oddanych fanów – choć oni poczują się rozczarowani, cała reszta może sobie odpuścić album i sprawdzić tylko "All Nite", wraz z jego ślicznym teledyskiem. –A.Barszczak
Czy kolesie z Culture Culture (głupia nazwa) czytają Porcys? Toro Y Moi, Washed Out, Neon Indian, Baxter, Ice Choir, Prefab Sprout, Scritti Politti, Pet Shop Boys, Panda People, Tigercity, Friendly Fires, Changes, Diogenes Club – takie nazwy chodzą po głowie, gdy słucha się ich drugiej w karierze EP-ki JX-3Please. Wywodzący się z Atlanty band w przeciągu pięciu tracków zyskał u mnie spoooore propsy, bo właściwie żaden z kawałków nie jest słaby, a nawet jest tak dobrze, że trudno wybrać najlepszy z nich. Mamy tu skąpany w chillwave'owym sosie, zgrabny synth-pop z całą gwardią catchy melodyjek, stadionowych refrenów i nieźle wykombinowanych mostków.
Dlatego na zachętę zarzucę moim top 3, bo i tak trzeba posłuchać całość (dla mnie chyba jednak lista roku): 3) stąpający po krokach poczynionych przez Greene'a w "Feel It All Around", doprawiony wirującymi synthami "RGB" 2) będący na tropie new-popu Scritti Politti, sensacyjne przecięty schodkowym mostkiem "Ashton Kutcher, Come Back" 1) od pierwszego akordu "1138" wiadomo, że w sercu Culture Culture jest naprawdę dużo miejsca dla Paddy'ego, no i jaka wyjebana eskalacja w mostku pod koniec! –T.Skowyra