Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Clairo to mieszkająca w Bostonie dziewiętnastolatka, która lubi od czasu do czasu nagrywać malutkie lo-fi popowe jamy (automat perkusyjny i klawisze w prostym programie do produkcji muzyki), które potem wrzuca na swojego SoundClouda. I pewnie mało kto dowiedziałby się o tej małolacie, gdyby nie "Pretty Girl" – piosenka, do której Clairo zrobiła "teledysk" w stylu karaoke, stała się jej pierwszym hitem (w końcu prawie 3 miliony odsłon to ładna liczba). Podejrzewam, że pokochano ją za niewinność i naturalność, która wręcz emanuje od dziewczyny. Ale ja pragnę na moment zatrzymać się przy samym kawałku: słodkie klawisze i bit maszyna w połączeniu z kiepskim soundem przywodzi na myśl Ariela Pinka i jego kolesi, ale Clairo ma też całkiem niezłe wyczucie melodii, więc nie zdziwcie się, jak po przesłuchaniu jej singla cały czas będziecie nucić refren i śpiewać w myślach: "I could be a pretty girl / I'll wear a skirt for you". Mnie już dawno to dopadło. –T.Skowyra
Corbin Smidzik ma mniej więcej tyle samo lat, ile Marco Asensio, Ousmane Dembele oraz Gabriel Jesus, natomiast sytuacja związana z jego debiutanckim długograjem wprawia mnie trochę w zakłopotanie, gdyż zupełnie się nie spodziewałem, że tak młody koleś jest w stanie nagrać debiut o tak znacznym potencjale. W każdym razie, Corbin to żaden no-name, ponieważ od kilku lat pracował na fejm i kasę pod takimi pseudonimami, jak chociażby Lil Spook oraz Spooky Black oraz w duecie z Bobby Raps. Zresztą w latach 2013-2015 jego utwory zdążyły wykręcić parę milionów odsłon w różnych serwisach rozpowszechniających muzykę, więc można mówić o pewnym sukcesie, zwłaszcza, że Smidzik uczęszczał wówczas do wczesnej licbazy. No nic, na Mourn nie ma już rapsów, za to jest, nazwijmy to, emo-noir-r&b i z mojej perspektywy ten wymyślony naprędce termin pozwala ułożyć sobie w głowie pewien obraz Mourn. Zaręczam, że na debiucie Smidzika nie jest aż tak żałobnie, jak na płytach Lisy Germano czy Red House Painters, ale odpowiadający za tę płytę pod kątem produkcji D33J oraz Shlohmo dwoją się i troją, żeby utrzymać całość w minimalistycznym, wysuszonym i nieco neurotycznym anturażu. Wielu krytyków na Mourn sugeruje spotkanie Young Leana z Kingiem Krule, natomiast dla mnie Corbin na Mourn brzmi niczym zrezygnowany Better Person, w dodatku mający tendencję do emocjonalnego "strzępienia ryja" na wzór śpiewaków z post-hardcore'owych kapel. I tak zupełnie szczerze: mój podziw budzi bardziej przepracowanie pewnej stylistyki, którą ciężko jest zestawić z czymkolwiek (vide chociażby debiut How To Dress Well) niż stricte muzyczna jakość materiału. Na przyszłość oczekiwałbym więcej kompozycyjnej nieprzewidywalności i "wielkiego hooka", choć trzeba przyznać, że "Giving Up", "Revenge Song" oraz "Ice Boy" to znakomite numery. Tak czy owak, stawiam dość wyraźny plus. –J.Marczuk
Charli to zakochana w 90sowym r&b songwriterka i singerka, która do tej pory była kojarzona z pisaniem numerów dla k-popowych wykonawców (np. Red Velvet czy Girls' Generation, a to duże nazwy w k-popowej grze). Nadszedł jednak czas na stworzenie czegoś własnego i wraz z mocno zaprawionymi w bojach przy pisaniu numerów dla wykonawców z Korei ludzmi: Danielem 'Obi' Kleinem (z duńskiego producenckiego teamu Deekay) oraz Andreasem Öbergiem (szwedzkim gitarzystą jazzowym), Charli wysmażyła swój pierwszy numer. I co tu dużo pisać: o takie r&b walczę – jest tu coś z Aaliayh, jest tu dużo z feelingu Amerie (Rick Harrison to jeden z ulubionych producentów Charli) i chodzi zarówno o pyszny, cudownie rozmiękczający podkład jak i wokalny performance. Już od pierwszego wejścia synthu wiadomo, że refren będzie siedział w głowie, a całość będzie ripitowana bez końca. Poza tym słuchanie "Love Like You" jest jak wehikuł czasu, który pozwala przenieść się do poprzedniej muzycznej dekady i pozwala oddychać całym wspaniałym r&b nagranym w tamtym czasie. Dlatego czekam na więcej, Charli. Dużo, dużo więcej. –T.Skowyra
Chino Amobi to artysta, którego skromny dorobek balansuje gdzieś na pograniczu ciekawych możliwości i niewykorzystanych szans. Nie inaczej jest w przypadku PARADISO. Adept post-industrialnej sztuki układania dźwięków, po raz kolejny wymyśla sobie całkiem ciekawy koncept, ale realizuje go trochę po łebkach. Cyberpunkowa wiwisekcja współczesnego świata opiera się na recyklingu kilku mocnych pomysłów, pozbawionych odpowiedniej puenty. Narracyjna stagnacja tego futurystycznego spektaklu, każe nerwowo spoglądać na zegarek, mniej więcej w połowie drugiego aktu. Serwowany przez Chino, technologiczny horror show, traci moc oddziaływania również przez nachalnie wtrącany spoken word i gościnne kontrybucje wokalne. Dosłowność zaangażowanej, ulicznej filozofii pasuje do abstrakcyjnych, noise'owych kolaży jak pięść do nosa. Członek kolektywu NON znów obiecuje więcej, niż jest w stanie dać. Jeśli Amerykanin zawiedzie mnie po raz trzeci, to już nie będę miał skrupułów przed wykreśleniem jego nazwiska z mojej listy dobrze zapowiadających się młodych talentów. –Ł.Krajnik
No i mamy kolejny dowód na to, że twórczość Clamsa Casino najlepiej sprawdza się właśnie w formie czysto instrumentalnej. Eteryczne brzmienia fundowane przez najmodniejszego producenta 2011 roku lśnią pełnym blaskiem wtedy, gdy nie zagłuszają ich zwrotki łapczywie przeżuwających scenerię MCs. Osamotnione podkłady hipnotyzują swoim sennym tempem i wkraczają w mistyczne rejony abstrakcji, stanowiące przeciwwagę dla dosłowności typowego, soundcloudowego hip-hopu. Autor 32 Levels to już nie tylko zdolny pasjonat, a profesjonalista z krwi i kości. Ta niegdyś pół-amatorska zabawa w cloud rap doprowadziła do wyników, których nie da się traktować z przymrużeniem oka. Szacun, Clams! –Ł.Krajnik
Gdy w grudniu widziałem Cigarettes After Sex na żywo, to gdzieś pomiędzy smutkiem nieobecności i używanym rozchwianiem doszedłem do wniosku, że jednak czekam na tę płytę. Cóż, nie wyszło tak, jak chciałem. Mistrzowie tumblr-core'u po uroczej EP-ce z 2012 roku nie do końca sprostali oczekiwaniom i wypuścili na świat płytę, na której praktycznie wszystkie utwory brzmią jak odrzuty z sesji: nuda, odcinanie kuponów, powtarzalność, opróżniony aszynbecher. Emocjonalny szantaż, na który zazwyczaj się nabieram, tym razem nuży każdą przeciągniętą frazą, każdym wolno wybitym akordem i każdym naiwnym wersem, a mieszanka slow-core'u i dream-popu już nie urzeka kawiarnianym romantyzmem. Wydaje się wręcz, że przeznaczeniem tego wydawnictwa jest muzyka tła. Reasumując: palenie jest przyczyną zawałów serca i impotencji, zawiedzione oczekiwania często skutkują złamanym sercem. Dlatego lepiej rzuć/porzuć, ewentualnie skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą. –P.Wycisło
Dobrego power-popu nigdy nie za wiele. Tym bardziej jeśli wymyka się power-chordsowym schematom i najntisowym tropom indie-rocka, nieśmiało zerkając w stronę math i sophisti. Stąd już tylko krok do progresywnego popu. Charly Bliss mogłoby być kolejnym MELODYJNYM indie bandem, który serwowałby zaledwie przyjemne hooki, ale dzięki umiejętnemu komplikowaniu aranżacji i harmonii, osiąga swój mały kompromis między bezpretensjonalną przebojowością a "skromnym wyrafinowaniem". Przesłodzone twee wokale, wielkie refreny i wspaniała sekcja wystarczają by grać jak, hmm... Deerhoof w wersji pop-rockowej i ja oczywiście to kupuję. –J.Bugdol
Z Miley nigdy nic nie wiadomo – czasem wypuszcza tracki niewyróżniające się zbytnio na tle mainstreamu, kiedy indziej zaskakuje popową psychodelią (casus Miley Cyrus & Her Dead Petz). Tym razem werdykt pozostaje otwarty. Zaskakująca letniość "Malibu" – dosłownie i w przenośni – ma w sobie pewien potencjał, niestety nie do końca wykorzystany. Podkład zamiast ewoluować, wybuchając gęstym, funkującym dance-popem (jakbym sobie życzył), rozmywa się w powtarzaniu kilku NIERUCHAWYCH, gitarowych segmentów. Zwłaszcza refrenowi brakuje większej wyrazistości na tle reszty – stoi w kłopotliwym rozkroku między balladowością a bangerowym potencjałem, ale doceniam chociażby motyw na 1:09-1:15 (math-rock, hehe), powtarzany jeszcze później kilka razy. Szkoda, "że tak się to wszystko potoczyło", ale nie bądźmy pesymistami – wierzę, że "Malibu" to zapowiedź bardziej dobrego niż złego. –J.Bugdol
Kara-Lis Coverdale to Kanadyjka komponująca modern-klasykę obłożoną najróżniejszymi elektronicznymi przypisami. Działa w muzycznej niszy wypuszczając limitowane wydawnictwa, nic więc dziwnego, że nie bryluje w mediach i nie cieszy się popularnością. Ale moim zdaniem warto przyjrzeć się dokładniej jej ostatniej kompozycji. Grafts to nagrana dla Boomkat, ponad dwudziestominutowa mikro-suita mieszcząca w sobie kilka segmentów zespolonych w spójną całość. Brzmi to jak obszerne promo solidnego longplaya, ale w ciągu tych 20 minut postawiono wyłącznie na treść. I tak Kara-Lis zmieściła w jednym naczyniu praktyki Ovala, chłodną proto-elektronikę z przedziału Else Marie Pade, ozdobiony ślicznymi ornamentami minimalizm à la Glass, siateczkowe podmuchy Maxa Richtera czy wreszcie wyciszający ambient zapewniający ukojenie w finale. We wszystkich fragmenty da się wyczuć czuwającą kompozytorkę, której udało się stworzyć coś nie tylko formalnie inteligentnego, ale zwyczajnie urokliwego. –T.Skowyra
"Thinking" to druga z miniaturek, będących odrzutami z nadchodzącego albumu Louisa Cole'a, które autor postanowił mimo wszystko udostępnić słuchaczom. Śmiało można tu mówić o drobnym post scriptum do "Weird Part Of The Night", bo to ten sam typ prog-synth-chiptune-funku (w tym miejscu sam zainteresowany szeroko się uśmiecha), co tam. Mechaniczny rytm i charakterystyczne, "rwane" syntezatorowe akordy stały się znakiem firmowym Cole'a i z mojej strony nie pozostaje nic innego, jak tylko pochwalić i zadeklarować, że im więcej takich strzałów, tym lepiej. Dla ludzkości, w sensie. –W.Chełmecki