Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Można by tu przywołać jakąś standardową okołojesienną kliszę: album jak znalazł na jesienną chandrę – obudzi was do życia, pobudzi i wyciągnie za fraki ukryte pożądanie. Jednak pomimo że te wszystkie klisze są prawdą, to jednak szablonowość jest taką łatką, którą do Mythos raczej trudno przylepić. Mamy tu taki splot house'u z r&b, koło którego tegoroczne wypociny AlunaGeorge i How To Dress Well nawet nie leżały. Hooki z "Can't Hang On" powodują burzę zmysłów w szklance soku z owoców tropikalnych, a te z "Chasing Tides" – wyśpiewane przez Younga, są jak cisza przed burzą albo jak kompres po gorączce sobotniej nocy. –A. Kania
Powiedzmy to sobie otwarcie: nowy maxi singiel Buriala, który "omyłkowo" wyciekł w trakcie trwania jednej z magazynowych wyprzedaży w sklepie płytowym, związanej z obchodami Black Friday w Toronto, nie zachwyca. Trzecia próba odejścia od formuły regularnego burial-stepu plasuje się gdzieś pomiędzy obrzydliwą bassową kolaboracją z Zombiem (swoją drogą jakim cudem dwóch tak doskonałych antropologów kulturowych mających naprawdę dużą wiedzę o mid-najntisowych rave'owych trendach popełniło tak szkaradne "Sweetz"?), a znośnym dialogiem z Toddem Edwardsem (szybsze "Temple Sleeper" z chałupniczym proto-d'n'b i powykręcanymi brejkami). Ambientowe "Young Death", zbudowane z przestrzennego loopu poddawanego tylko delikatnym mikrozmianom i firmowych dla Bevana zdehumanizowanych wokalnych sampli, brzmi zaledwie jak pozbawione "wobble'owania" Truant / Rough Sleeper. Z kolei synthowa wycieczka zatytułowana "Nightmarket" mieści w sobie tyle różnych nieokreślonych wizji tej kompozycji, że bardziej przypomina wyrwany z rąk artysty notes pełen chaotycznych zapisków, map mentalnych i zredagowanych w dziwny sposób przepisów "na hit". Na sam koniec dodam jeszcze, że piszę to z perspektywy gościa, który w Burialu widzi więcej, niż późnonocne powroty do domu pierwszą linią metra z słuchawkami na uszach i wzrokiem wlepionym w tunelową czerń. –W.Tyczka
Ze świecą szukać drugiej metalowej kapeli, która posiadałby taki środowiskowy street credit pomimo tylko trzech EP-ek na swoim koncie i wciąż mocno undergroundowego statusu. Szwajcarski Bölzer zasłynął tym, że tchnął zupełnie nowego ducha w najnudniejszy odłam ciężkiej muzyki gitarowej – death metal. Gatunek tak skostniały, niezajmujący i wtórny, że od biedy nawet techniczne koniobijstwo podstarzałych thrashowców wydaje się być ciekawszym towarzystwem na sobotni wieczór. Stąd wielkie chapeau bas dla duetu, który mimo genre'owej nieprzystępności i progresywnego podejścia do ograniczonej materii, wieścią o swoim debiutanckim długogrającym materiale potrafił zelektryzować nawet najbardziej konserwatywnych sceptyków z metalhammerowym mindsetem uchowanych na treściach ze świętej pamięci Brutal Landu. Jednak czy obdarty z kontekstów Bölzer sprostał wyzwaniu i wraz z Hero dołączył do wąskiego grona zespołów klasycznych w po-metalu? I tak, i nie. Z jednej strony wszyscy spodziewali się pędzącego sczerniałego death metalu z wachlarzem wwiercających się w głowę przebojowych riffów, jak to miało miejsce na krótkogrającej Aurze, a z drugiej każdy doskonale zdawał sobie sprawę, że odcinanie kuponów i granie "tego samego inaczej" może skutkować twórczym zapętleniem, którego doskonałym przykładem jawi się najnowsza dyskografia Megadeth.
Szwajcarzy wybrali opcję bodaj najbezpieczniejszą i dla ich kieszeni najekonomiczniejszą – postawili na sprawność przesuwających się po gryfie palców KzR-a, ale jednocześnie bogato suplementowali swoje kompozycje eterycznymi death doomowymi rozwiązaniami budującymi przez zmienność tempa (a jakżeby inaczej) przaśne quasi-post-rockowe suity. Ponadto dużo tu "białego śpiewu" na modłę "mastodonowskiego" pop-metalu, co mając w pamięci "lo-firystyczne" black'owe zakusy wokalisty drużyny, brzmi dość egzotycznie, by nie powiedzieć groteskowo-patetycznie (vide ostatnie hymniczne frazy w zamykającym album " Atropos"). W ogólnym rozrachunku przystępny i zachowawczy Bölzer jednak wygrywa. Nie wiadomo tylko, czy aby nie dlatego, że próżno na death metalowej scenie szukać jakiejkolwiek świadomej konkurencji, bo drugiego gamechangera pokroju Aury to oni z całą pewnością dzisiaj nie nagrali. –W.Tyczka
Waxing Romantic towarzyszyło mi przez dłuższy czas jako soundtrack wiosny 2015. Było to luzackie, DeMarcowskie w swojej filozofii granie, w sam raz na cieplejsze dni, choć w swojej prostocie niepozbawione sophisti-momentów i barok-popowych ambicji. Tegoroczne wydawnictwo po części kontynuuje ten kurs. Większą rolę pełnią synthy, pojawia się też trochę zabaw z lo-fi, lekką psychodelią à la Mild High Club, ale niestety kawałki są nieco mniej wyraziste niż na Waxing Romantic. Bretzer to jednak wciąż typowy piosenkowicz-beatlesowiec, co zresztą słychać wyraźne w "The Snooter" parafrazującym w zwrotce "And I Love Her". Choć jego kawałki czasem posługują się kliszami, a na przestrzeni jednego tracka mogę się jednocześnie zanudzić i wkręcić, to ogólnie Bitter Suites trzyma równy poziom. Bretzer nie przeskoczył tym albumem Waxing Romantic, ale klasyczna popowa nośność której hołduje udowadnia, że ma trochę atutów, które ciężko zlekceważyć, zwłaszcza w perspektywie następnych wydawnictw. –J.Bugdol
Nowy singiel Bruno Marsa to żaden tombak kupiony na targowym stoisku, a prawdziwe 24-karatowe złoto legitymowane certyfikatem “przydatności parkietowej”. Choć tym razem przy produkcji nie brał udziału Mark Ronson, utwór koresponduje z tym, co dwa lata temu prezentowano na “Uptown Funk”, chociaż mniej tu oczywistych odniesień do nazwisk Rodgers, Clinton, czy White. Teraz zdecydowanie mocniej postawiono na odkurzony klawiszowy synth-pop, który równie dobrze mógł wyjść spod palców Alana Palomo. Gdyby Mars z każdym członkiem swojego gangu mieli reprezentować literę alfabetu, nie otrzymalibyśmy zbyt dużego pola do popisu przy układaniu wyrazów, bo każdy z nich to Alfa, a “24K Magic” sprawia, że nawet grając w makao na Kurniku czuję się jak poważny zawodnik w kasynie hotelu Bellagio. Oby tylko nadchodzący longplay utrzymał ten poziom. –A.Kasprzycki
Magister Jarosław "Bisz" Jaruszewski, specjalista od ironii i tekstów zawiłych znowu nie daje odetchnąć miłośnikom "rapu ambitnego". Jego najnowsza propozycja – "Potlacz!" (jeśli nie wiecie co to znaczy, Biszu z przyjemnością wytłumaczy wam to za pomocą początkowej planszy) zabiera nas w urojony w świat, w którym pojęcie pretensjonalności nie występuje, a estetyka jest postawiona na głowie. O czym opowiada? Posłużę się opisem kawałka: "najnowszy utwór dość wyraźnie pokazuje wszystkim, co duet myśli o współczesnym materializmie", ale uwaga, to nie wszystko! Ponieważ jak chcą to nazwać promotorzy, robi to w "niemalże piosenkowej formie". Rozumiem, że rzeczona piosenkowość ma objawić się szantowym, przyprawiającym mnie o ból brzucha i wypędzającym z mojego układu pokarmowego gromadzone przez laty tasiemce. Opinia fanów jest jednak jednogłośna: "Kiedyś nawiązania do Hessego, teraz Kundera, miło słyszeć tyle dobrego, mądrego rapu! I ten teledysk – DOBRA SZTUKA". Nigdy nie spodziewałem się, że mesoizacja Bisza przyprawi mnie o takie dreszcze, ale powiedzcie – nie marzy wam się "wspólny kawałek Bisza i Brodki"? –A.Barszczak
Najnowszą płytę Barrotta najczęściej opisuje się podkreślając jej balearyczność. Zgoda, ale na Sketches From An Island 2 pojawiają się też motywy bliskowschodnie, indyjskie (sitar w "Der Stern, Der Nie Vergeht"), perkusjonalia naśladujące gamelany i wszystkie te wątki rodem z world-music, potrafią funkcjonować obok siebie. Brytyjczyk zafundował nam, wzorem pionierów exotiki, pewien rodzaj ersatzu – czystą fantazję wakacji, gdzieś w nieistniejącej "reszcie świata". Formą, w której wszystkie te elementy się spotykają, jest właśnie balearyczne, chilloutowe downtempo – leniwe brunche, zwiedzanie wyspy, relaks nad morzem i ogólnie panująca beztroska. Płytę otwiera zahaczające o lounge "Brunch With Suki". "Over A Dieter`s Place" snuje się przy akompaniamencie gamelanów/marimby, potraktowanych w minimalistyczny, reichowski sposób. "Distant Storms At Sea" przewodzi gitara jamująca w skali arabskiej. W "Der Stern, Der Nie Vergeht", downtempo-relaks powoli przemienia się w kolejną egzotyczną podróż. Do tego mamy jeszcze piano-ambient "Forgotten Island" przypominający nagrywki Akiry Kosemury. Kończące płytę "One Slow Thought" mogłoby towarzyszyć czekaniu na wschód słońca w Café Del Mar gdzieś w latach 90-tych. Sketches From An Island 2 to kawał solidnego chillu w pakiecie ze zwiedzaniem. No i czego chcieć więcej? –J.Bugdol
Najwyższa pora na powrót Danny'ego, zbyt wielu epigonów freakowatego stylu życia bez powodzenia starało się zapełnić po nim lukę. Oczywiście Old nie wyszło aż tak dawno, a sam Brown nie zniknął całkowicie z radarów, dając raz lepsze, raz gorsze gościnne występy, ale nigdzie nie brzmi tak dobrze, jak na swoim. W końcu doczekaliśmy się – po świetnym "When It Rain", zapowiada kolejnego longplaya o wdzięcznym tytule Atrocity Exhibition (hmm) i atakuje nas kolejnym singlem. "Pneumonia" stylistycznie kontynuuje drogę wyznaczoną przez poprzednika. Chory podkład Evian Christa, nerwowa atmosfera i bezzębny szaman na mikrofonie – czego więcej potrzeba do szczęścia? A czy cały album udźwignie pokładane w nim nadzieję? Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, dowiemy się już pod koniec września. Swoją drogą – rzekome inspiracje? Raekwon, wczesna Björk, Joy Division, Talking Heads, Toxicity(?!). Czekam jak na mało co w tym roku. –A.Barszczak
Jesteśmy już grubo w drugiej połowie maja, a dalej nigdzie nie widać zapowiedzianej na ten miesiąc EP-ki BOYBOYA. Zaostrzają się za to nasze apetyty na to wydawnictwo, bo jakiś czas temu artysta do dwóch wcześniej zaprezentowanych utworów dorzucił trzeci. Koleś poszerza w "Vices" wachlarz swoich trików i przy okazji potwierdza spory talent songwriterski. Najpierw czaruje przy pomocy handclapów i uroczej klawiszowej melodyjki, która następuje po najbardziej wyczillowanym z jego dotychczasowych refrenów, a pod koniec niespodziewanie, gwałtownie wyprowadza nas z tej strefy komfortu. A, no i do tego robi to wszystko z palcem w nosie, hehe. –S.Kuczok
To bardzo ładnie ze strony Moniki Brodki, że ciągle się rozwija, poszerza horyzonty, podróżuje po świecie, głaszcze małe meksykańskie dzieci po głowach. Bardzo ładnie, że wzrusza ją to, że gdzieś na drugim końcu globu śmierć nie jest niczym przykrym (tak, odkryła Amerykę sześć wieków po Kolumbie). Ale co z tego? "Santa Muerte" to kawałek bez jakiegokolwiek wyrazu, tu nie ma totalnie na czym zawiesić ucha. W "Horses" był jeszcze jakiś refren, który jednak zapadał w pamięć. Plumkająca, balladkowa gitara, stopa w rytmie latino, pomieszanie z poplątaniem. I teraz już nie ma najmniejszych wątpliwości, że na Clashes nie będzie niczego poza logami zachwyconych patronów medialnych. –A.Kania