Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Na to, że najnowszy singielek duetu w ogóle mnie nie grzeje ma wpływ kilka równoległych czynników: prosty i całkiem przyjemny, jadący na sukcesie "Lean On" world bicik poprzecinany jest irytującymi, wulgaryzującymi wstawkami, Aluna brzmi jakby bardzo nie chciała mieć z tym kawałkiem nic wspólnego, a do tego całość jest zritardyzowana obecnością Popcaana – jednego z największych pitchforkowych nieporozumień ostatnich lat. Do tragedii nie doszło, ale jak na autorów Body Music to stanowczo, stanowczo za mało. -W.Chełmecki
Wiadomo jak to jest z AnCo – z nimi może być źle, ale bez nich jeszcze gorzej. Przy tym powiedzmy krótko – dzisiaj od chłopaków nie oczekuje się już ambicji do przesuwania granic współczesnego popu, zresztą twierdzą tak nawet sami zainteresowani i coraz częściej sięgają po znacznie prostsze niż znamy z ich dotychczasowej linii programowej rozwiązania. "FloriDada" nie odsłania niczego nowego, prędzej sytuuje całość między dwiema ostatnimi płytami – ot barwna zawiesina starych sztuczek, przecieta obdarzony beachboysowymi frazami, najbardziej wyrozniajacym się z tej stawki mostkiem. Nie spodziewam się płyty roku, ale fajnie, że są; po prostu, tak zwyczajnie. –R.Marek
Mam słabość do blondwłosej Norweżki i w zasadzie zawsze wyczekuję na jej każdy kolejny singiel czy EP-kę. Przy okazji Endless Vacation, z okładką kojarzącą się z eurodancem i wykonawczyniami pokroju Sandry nie było inaczej, choć zapowiadające całość dwa single zupełnie nie spełniły moich oczekiwać. "Cara Mia", to piosenka tak bardzo nijaka, nieposiadająca niczego, za co uwielbiam Annie: bezbarwny, letni song kojarzący mi się z przezroczystym remiksem kawałka "I Follow Rivers" Lykke Li popełnionym przez The Magician. Jeszcze słabszy okazał się "Dadaday", gdzie skradzioną melodię z "La Isla Bonita" wdrożono w niezbyt wyszukany, tandetny, obskurny beat. Sytuację ratują dwa ostatnie songi: pełen melancholii, podkreślony urokiem Annie "Out Of Reach" i napędzany 90sowym feelingiem, dance'owy "WorkX2", ostatecznie przywracając mi wiarę w potencjał mojej ulubienicy. Na kolejnym wydawnictwie (może czas już na LP?) nie chcę już wpadek, tylko same trafienia. Ok, Annie? –T.Skowyra
Czym właściwie jest nagrany przez Ryana Adamsa cover album całego 1989 Taylor Swift? Świadectwem zagubienia starzejącego się muzyka, który kiedyś tworzył przyjemne, post-Nebraskowe pitu-pitu, a dziś nie potrafi dostroić się do panujących warunków? Próbą pozyskania złaknionej autentyczności publiki Wychowanego na Trójce? Prztyczkiem w nos odnoszącej sukcesy, lecz otoczonej armią sidemanów, Taylor Swift, a może przeciwnie – hołdem dla lubianego albumu będącego skutkiem jej odważnych decyzji? Czymkolwiek by nie był, na pewno nie jest czymś, na co warto poświęcać czas. Autor powołuje się na inspirację The Smiths i ja niespecjalniewiem, co ma na myśli – może gitka w "Wildest Dreams" mogłaby wyjść spod ręki Marra w alternatywnym świecie, w którym Marr jest mniej kreatywnym gitarzystą, ale całe to gadanie zakrawa na gruby nietakt. W dodatku co ciekawsze piosenki Swift zostają tu sprowadzone do poziomu płaskich, ckliwych balladek: zapomnijcie o trademarkowym drivie "Shake It Off" czy wciągającej narracji "Clean". Nie polecam, chyba że jarają Was popkulturowe rozkminki przy kominku. -W.Chełmecki
Z każdym kolejnym wydawnictwem muzyka Autre Ne Veut przybierała coraz to bardziej "ucyfrowionych" barw. Cała brzmieniowa transformacja będąca oczywistym wynikiem śledzenia panujących w najbardziej współczesnym pbr&b trendów, swój punkt kulminacyjny i zarazem upust przebojowości miała gdzieś na wysokości uwielbianego przez nas "Play By Play". Dzisiejszy ANV to zaledwie kalka przeszłych osiągnięć. Owszem, mamy tutaj parę wartych odnotowania momentów: całkiem dobry start, kilka poprawnie napisanych, niemal audiofilsko wypieszczonych od strony produkcyjnej utworów, ale na nasze nieszczęście niewiele później zderzają się one się z nazbyt elektroniczną pop-papką. Przeprowadzka z Software do Downtown Records zaowocowała spłaszczeniem i "zmainstreamizowaniem" artystycznej wizji projektowanej przez niego na poprzednich albumach. Trochę taki casus następnego How To Dress Wella złapanego w pętli czasu bez wszystkich swoich DIY atrybutów. Jak głosi sam tytuł, momentami jest tu niezwykle "przezroczyście". –W.Tyczka
Jeszcze na początku roku chwaliłem Arkę za jego Sheep, a ten zdążył już wydać kontynuację w postaci tego cuda. Zapowiedział następcę zeszłorocznego Xen, który ma zwać się Mutant i ukazać się "late fall" tego roku. No cóż, dużo słuchałem jego muzyki, zarówno tej solowej, jak i efektów współpracy z artystkami takimi jak FKA Twigs czy Björk, i bardzo cenię sobie jego twórczość, jednak na tym etapie odczuwam już przesyt. Jego sound jest charakterystyczny, to prawda, ale przez stosowanie po raz n-ty tych samych patentów jego największe zalety – odmienność i eksperymentalność – znikają. "Soichiro", tak samo, jak poprzednie "Vanity", brzmi strasznie wtórnie i niezbyt ciekawie. Oczywiście nie odbieram im jakości, ale no cholera, Alejandro, nie tak się umawialiśmy. –A.Barszczak
Jak na "moje ucho", pochodzący z Murmańska kolo wydaje się być rosyjskim Fortem Romeau czy Leonem Vynehallem. Z tym że: przy Music For The Uninvited nie ma srania po krzakach, to za wysoka półka. Ale niewątpliwie AL-90 plasuje się w podobnym stylistycznym przedziale, gotując całkiem syty wywar o smaku outsider house'u czy tape house. Na razie wypuścił to mały label Fuselab, ale z takim materiałem można było uderzać do 1080p, bo to "ich granie". Sami sprawdźcie, jak "mglistą", "nocną", "smolistą" (trop Buriala nieunikniony), a jednocześnie jak relaksującą muzykę, zawiera sofomor CODE-915913. Początek snuje się może nieco bez polotu, tonąc w klimatycznej zawiesinie, ale za chwilę wszystko się rozkręca. Już od "Experienced Girl", gdzie odzywają się wokal-sample uduszone w lo-fi-dance'owym sosie, po czym wątek kontynuuje "Melancholia Staroy Pornozvezdy", doprawiony żałosnymi smyczkami, a następnie duszny ambient-house "Vectornaya Eyforia". I w zasadzie producentowi nie brakuje pomysłów aż do końca, bo "Samoudovletvoris' Suka", "Pandora 9.0", "913" czy "Ona Hochet Eshe", to tracki nie dość że z własną tożsamością, to jeszcze misternie uzupełniają cały nakreślony tok. Oczywiście, mam świadomość, że techno czy house wciąż "wciera niemiecką maść", ale może czasem warto sprawdzić, co wyrabia się na wschodzie, bo tam też są w temacie. −T.Skowyra
Czasy są dzikie. Niesławna skandalistka, satanistka i muza Donatana nagrywa rapsy. Czy to nie brzmi jak pułapka? Ale ej, ej, posłuchaj. Ten idiotycznie głupi tekst położony zdradzieckim autotune’em na generycznym bicie niejakiego Jankes Plane Machine’a doprawionym jednym z najgorszych dropów, jakie słyszałem, w praktyce okazuje się niesamowicie zaraźliwym czymś. Jeżeli istnieje jeszcze coś takiego jak guilty pleasure, to nie wiem, czy jest lepszy przykład tego zjawiska. "Schowajcie swoje lęki" i bawcie się dobrze. Dzień dobry, szczęść Boże. –A.Barszczak
Całe to szaleństwo z PC Music trwa. A od momentu pojawienia się "Hey QT" wszystko znowu się pozmieniało, bo oto ta przedziwna "muzyka internetu" zaczęła domagać się obecności w mainstreamie. Mieliśmy już SOPHIE produkującego Madonnę, a chwilę temu reklamującego wraz z Liz Samsunga, więc to wszystko się powoli nakręca. Tymczasem gdzieś na SoundCloudach już czają się kolejni producenci z marzeniami o wskoczeniu do głównego strumienia, posiłkujący się tą samą estetyką. Takim gościem jest Alfie Casanova, który postanowił zsamplować FKA twigs i przykleić jej idom PC Music, a dodatkowo w to wszystko władować house'ową stabilizację. I to faktycznie działa, bo da się wyczuć szczyptę nowości w pomału kostniejący format oficyny A.G. Cooka. Dla chętnych jest jeszcze trochę przekombinowany kawałek "Natural", ale też można sprawdzić. −T.Skowyra
Typ ukrywający się pod aliasem Astronomyy w zeszłym roku zdążył nagrać nawet przyzwoitą EP-kę, a w momencie, gdy czytacie te słowa, premierę ma jego drugie wydawnictwo zatytułowane When I With You (EP), z którego na szczególną uwagę zasługuje indeks trzeci z fajnym loopem klawiszy i refrenem, którym raczej nie pogardziliby kolesie z Rye czy Her. Nic wielkiego, ale jako niezobowiązująca rzecz – całkiem przyjemne. –M. Lewandowski