Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Chyba najwyższy czas zapomnieć o smętach z Bloom i docenić to, co ostatnio dzieje się w ekipie z Baltimore. W tle wciąż gdzieś tli się przygaszona, nu-indie balladowość, ale "Dive" prezentuje ten koncept w znacznie ciekawszej formie. O ile "Lemon Glow" badało możliwości nowoczesnej psychodelii spod znaku Tame Impala, to jeśli miałbym jakoś sklasyfikować "Dive", w pierwszej kolejności, trochę prowokacyjnie, wspomniałbym o Spaceman 3 w wersji synthowej i oczywiście o Broadcast. Czyli, jak słychać i widać, wspólnym mianownikiem jest nawiązanie do dream-popu, który przez swoją skromną konstrukcję wywołuje skojarzenia z surową, ale wciąż subtelną i dyskretną psychodelią. Cóż, nie myślałem, że to kiedyś napiszę w kontekście Beach House, ale umieram z ciekawości, jak zaprezentuje się 7 zapowiadane na 11 maja. –J.Bugdol

African Ghost Valley wygrywa swoje dark-ambientowo-drone'owe soundscape'y w smutnym świecie, w którym nie ma już miejsca dla organicznej muzyki Jóhanna Jóhannssona. AKI to, raz jeszcze za wyeksploatowaną już do granic możliwości maksymą, soundtrack do prawdopodobnie nieistniejącego filmu. Sci-fi z grupy first contact movies. Childe Grangier ogrywa przestrzeń z niezwykła dramaturgiczną wprawą. Korzystając z inwentarza znanych i lubianych, szafowanych w obrębie gatunkowej niszy elektroakustycznych wyimków, bawi się w dźwiękonaśladownictwo i muzykę ilustracyjną rodem z alt-hollywoodzkich produkcji. Koło co prawda nie zostało wynalezione na nowo, ale szelest kostiumu astronauty i jego wielkie buciska zatapiające się w cienkiej warstwie księżycowego pyłu brzmią nad wyraz sugestywnie. Bez próby wytworzenia charakterystycznego dla fabuły utworów filmowych i literackich napięcia, najnowsze African Ghost Valley utonęłoby prawdopodobnie w tej samej próżni, do której zabiera nas na osobliwą wycieczkę. A tak, na szczęście, mamy przed sobą całkiem ciekawą dźwiękową historię, do której może nie wraca się z wypiekami na twarzy, ale na pewno prowokuje ona do pracy naszą mniej lub bardziej bujną wyobraźnię. –W.Tyczka

Muszę przyznać, że bardzo ucieszyła mnie wiadomość o powrocie Sade. Owszem, chłodna analiza, wspomnienie nienajlepszego Soldier Of Love, brak Matthewmana i świadomość, że to zespół, który od jakichś 20 lat nie nagrał nic więcej ponad "solidny chleb razowy", nakazywałyby dużą dozę sceptycyzmu. W głowie tliły mi się jednak różne smooth-jazzowe fantazje o kreatywnym nawiązaniu do przeszłości bez silenia się na geriatryczne odwzorowywanie współczesności. Nie da się? To przypomnijcie sobie zaskoczenie, jakim było Two Against Nature w roku 2000.
Cóż, ostatecznie zawód (ogromny) był do przewidzenia. "Flower Of The Universe" to nic innego, jak mierna kopia wszystkich akustyczno-balladowych wątków w twórczości Adu. Nie rozumiem, dlaczego zespół mający tak rozległe harmoniczne horyzonty, zdecydował się na powielanie pomysłów z "Haunt Me", czy gorzej – "Long Hard Road". Tak czy siak, hajs od Disneya będzie się zgadzał. Jedynym pocieszeniem może być to, że głos Sade pozostaje tak samo chłodny, jak kiedyś. –J.Bugdol

Z katalońskiego wybrzeża na światowe pop-salony? Alba Farelo nawet nie próbuje ukrywać, że taki właśnie obrała sobie cel, a środkiem ku temu ma być ociekający blichtrem, wtłoczony w ramy aktualnych trendów dancehall. Na swoim nowym mixtapie Bad Gyal zebrała producencki dream-team (m.in. Jam City, El Guincho czy odpowiedzialny za świetną, zeszłoroczną "Jacarandę" Dubbel Dutch), który pomógł jej w nagraniu wyjątkowo grywalnego gówna, łączącego hedonistyczno-gwiazdorskie zakusy z przyczajonym, introwertycznym błyskiem w oku. Epileptyczna "Candela", rozbrykane "Internationally" czy lekko klasycyzujący "Blink" nie tylko zmuszają do ripitu, ale i zwiastują odważniejsze zagrywki w przyszłości. Oczyma wyobraźni widzę już osadzone na bardziej house'owych bitach kolabo z DJ-em Pythonem, a jeśli na drodze do tego stanąć ma jeszcze kilka takich wydawnictw jak Worldwide Angel, to z miłą chęcią uzbroję się w cierpliwość. −W.Chełmecki

Zastanawiacie się czasem, co porabia nasza ulubiona Australijka? Przygotowuje się do wydania nowego longplaya (Golden ukaże się na początku kwietnia) i wypuszcza kolejne single. W marcu przyszedł czas na "Stop Me from Falling" i co tu dużo kryć: nie za takie piosenki pokochaliśmy Kylie tu na Porcys. Zamiast dance'owego niszczyciela z uzależniającym refrenem dostajemy bazujący na gitarze country, ckliwy stadionowy zamulacz bez treści. I właściwie jestem bezradny, bo nijak nie potrafię wybronić tego numeru – po prostu aż żal słuchać. Dlatego też z przerażeniem czekam na nową płytę (wcześniejsza zapowiedź, "Dancing", to podobny poziom...). Więc jak? "Wszystko będzie dobrze"? "Nadzieja umiera ostatnia"? "Los się musi odmienić"? Fajnie by było, ale jakoś wątpię. –T.Skowyra

Idzie wiosna, a wraz z nią wyłaniają się z domów rozentuzjazmowane emo-dzieciaki, które nie mogą się doczekać się, aby śpiewać o trudnych rozstaniach i swoich przemyśleniach około imprezowych. Remo Drive to świeżaki, ale zarazem twórcy jednego z lepszych longplayów power-popowych minionego roku. "Art School" i "Yer Killin’ Me", swoją niewinnością i genialnymi refrenami skradły mi serce i na stałe zagościły na playlistach. Choć ostatnio musieli pożegnać się z perkusistą, chłopaki nie patrzą się za siebie i idą za ciosem, czego owocem jest wydanie EP-ki dla Epitaph Records (słynnej wytwórni specjalizującej się w szeroko rozumianej muzyce punkowej). Znajdują się na niej trzy króciutkie, nośne utwory, które stanowią encyklopedię gitarowego popu w pigułce. Wszelkie smutki, wzdychania i żale zawarte w tekstach, przykryte są muzycznym lukrem i zgrabnymi melodiami. "Blue Ribbon" brzmi, jakby wzięto utwór ze środkowej fazy Beatlesów, przyśpieszono go, i zaaranżowano w stylu Modern Baseball. Być może nie są to utwory na miarę tych z debiutu, ale nieźle sobie radzą jako osobny twór, i z pewnością mogą zainteresować i przyciągnąć zwolenników tego mniej ambitnego, przyjemniejszego dla ucha emo grania. Nietrudno przewidzieć , że ta EP-ka jest pewnie zapowiedzią jakiegoś większego projektu. Na razie, niech służy ona jako krótka przystawka i niech pomoże łatwiej uwolnić się z zimowej depresji. –A.Kiepuszewski

Have Fun to projekt, który w oczywisty sposób ukazuje esencję twórczości Smerz. Druga EP-ka w dorobku skandynawskiego duetu demonstruje interesujący paradoks wpisany w DNA tego glitchpopowo-industrialnego Frankensteina. Otóż eksperymentalne podejście do czysto popowych struktur, zanurzające pozostałości po ładnych melodiach w ascetycznej, wyspiarskiej elektronice, dekonstruuje podstawowe reguły współczesnego r&b tylko na papierze. Tak naprawdę, dzięki nieortodoksyjnej interpretacji tej estetyki, dziewczęta osiągnęły dość zaskakujący efekt – dzieło usadowione bliżej tradycji, niż niejeden album "konserwatywnych" piewców współczesnych "czarnych rytmów". Ściśle zintegrowana z tą muzyką seksualność jest bowiem w tym przypadku podniesiona o kilka poziomów wyżej, ponieważ osobliwa forma stymuluje dominację erotycznej dosłowności. Oto utwory, które za pomocą nieszablonowych środków, odwołują się do dobrze znanego pojęcia femme fatale, uwodząc mroczną tajemnicą oraz skrywaną za nią pozorowaną obojętnością. Specyficzna struktura kompozycji osiąga szczyt perwersji, poprzez odarcie intymnego spektaklu z jakichkolwiek niedomówień. Podteksty sprzedawane przez gwiazdy notowań Billboardu doczekały się więc bardzo logicznej konkluzji w postaci dotychczas gdzieś przyczajonej, implozji literalnej zmysłowości. –Ł.Krajnik
Styczniowa propozycja od Porches brzmi jak dosadny komentarz na temat aktualnej kondycji szeroko rozumianego popu. Te czternaście prostych piosenek ukrywa w sobie całkiem zmyślny koncept, którego zrozumienie jest kluczem do docenienia starań Aarona Maine'a i spółki. The House kontestuje cynizm oraz ironię, czyli elementy będące od kilku lat fundamentami przedsięwzięć czołowych przedstawicieli gatunku. Za kartę przetargową longplaya można uznać bezpretensjonalną celebrację banalności. Amerykańska formacja przyrządziła bowiem prawdopodobnie najbardziej beztroski elektropopowy koktajl tej dekady. Ich poczucie smaku wykracza poza nokturnalną wrażliwość forsowaną przez gwiazdy alternatywnego r&b. Skąpany w lukrze album to prawdziwy ewenement, szukający artystycznego spełnienia w prozaiczności. Naiwny autotune wokalisty wdzięczy się do nas w towarzystwie ślicznych melodii o wyjątkowo wysokiej zawartości cukru. Z kolei słowa płynące z ust reżysera tego przedstawienia, rozbrajają wręcz dziecięcą niewinnością. Jak się okazuje, czasem potrzeba "tylko" ładnych melodii, żeby zrobić odbiorcy dobrze. –Ł.Krajnik
Follow-up do jednego z najwspanialszych (żeby nie było: według mnie) albumów dekady musiał wiązać się ze sporymi oczekiwaniami. I choć Danielle Gooding znowu przygotowała zestaw 2-stepowych tracków, którym przysłuchuję się ze sporą uwagą, to jednak nie zawładnął mną tak jak More Love. 2 to logiczna kontynuacja dostarczająca kolejną dawkę dance'owych numerów zatulonych w ciepłym kocyku nostalgii, ale tym razem umknął gdzieś element spajający całość – to trudne do zlokalizowania spoiwo łączące wszystko w jeden, fantastycznie pracujący organizm. Niemniej wciąż odprężający opener "So I Run", oddychający 90sami remiks "Give Me Something", UK garage'owy sztos "Love Story" czy piękna 2-stepowa impresja "Desperation" są dość jasnymi komunikatami, mówiącymi, że Flava D cały czas znajduje się w pierwszej lidze parkietowego grania. I na "dzień dzisiejszy" to mi wystarcza. –T.Skowyra
Ostatnimi czasy jesteśmy świadkami nowej fali ekscytujących, młodych punkowych zespołów z Wysp Brytyjskich, które swoim wigorem i niedyplomatyczną postawą zamierzają podbić świat. Wśród tej chmary znajdują się prawdziwe perełki, z czego dwie z nich – Idles i Shame – można było doświadczyć na żywo na zeszłorocznym OFF Festivalu. Aż ciężko stwierdzić, którzy z nich pozamiatali bardziej. Idles w zeszłym roku wydali wyborny debiut naznaczony rewoltą i nieokiełznaną wściekłością, dlatego z niecierpliwością czekałem na to, co ci drudzy będą mieli do powiedzenia. Na szczęście, Songs Of Praise wysłuchałem z wypiekami na twarzy. To, co wyróżnia chłopaków z Shame, to przede wszystkim naprawdę wysoki poziom songwriterski. Bunt buntem, ale kiedy za nim idą zapamiętywalne, nośne refreny i złożone, zróżnicowane pod względem tempa i nastroju utwory, to naprawdę pomaga w przekazie. Roztrzęsione gitary uzupełniają szyderczy i jednocześnie porywający ryk frontmana Charliego Steena, którego parszywa maniera głosu przywołuje na myśl klasyków gatunku. Jego usta wyciągają sylaby z jakimś chorym zachwytem. Każdy wers o konsumpcjonizmie czy konformizmie jest wypluwany z taką siłą, że praktycznie czuć krople uderzające w twarz. Bardzo imponuje mi w jak sposób została rozłożona tracklista tego albumu. Niepokojący opener, artyleria singli, chwila wytchnienia w postaci "The Lick", po czym kolejna seria energicznych, sprytnie rozłożonych utworów, spośród których nie sposób wskazać wypełniacze. Chłopaki swoim bezczelnym wizerunkiem idealnie komponują się z prosiakami, wspólnie zdobiąc okładkę albumu. Taki jest też ich album: momentami może zbyt wygładzony, ale dający nadzieję na świetlaną przyszłość dla brytyjskiego punka. Mark E. Smith byłby dumny. –A.Kiepuszewski