Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

"Who's with me?!" – Jack odważnie pyta w trzecim utworze. Odpowiedź wcale nie jest oczywista. Najnowszy album rzekomego gitarowego guru, który niby-nie-tak-dawno-ale-kurde-aż-15-lat-temu znowu wprowadził garażowy blues na salony, podzieli słuchaczy jak nigdy dotąd. Jedni docenią studyjne eksperymenty, chęć rozwoju i zacierania granic między-gatunkowych. Inni stwierdzą prześmiewczo, że jest to jedynie marny sposób na przykrycie deficytu dobrych, konkretnych piosenek. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, ale czy kogokolwiek to w pełni usatysfakcjonuje? Wśród utworów mamy aż cztery smętne walczyki (w tym urzekający "Humoresque", reszta nudnawa). Dwa, nic niewnoszące, krótkie akustyczne przerywniki, okraszone wyjętymi z kontekstu monologami. Jeden niezręczny pseudo-rap w "Ice Station Zebra". Nawet jeśli reszta utworów jest całkiem znośna, to i tak często przeładowane są niepotrzebnymi dźwiękami i odgłosami. Boarding House Reach jest poniekąd peanem dla szeroko pojętej muzyki afro-amerykańskiej. W "Corporation" czuć klimat rodem z filmów blacksploitation, w "Hypermisophoniac" natomiast słychać wstawki ragtime'owo-bluesowe pianinka. Tylko czy te upierdliwe partie bongosów w niemalże każdym utworze są naprawdę aż tak potrzebne? –A.Kiepuszewski

Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, że trójka pół-klonów Boba Dylana, Debbie Harry i Rory'ego Gallaghera założyła sobie fanklub Fleetwod Mac i gra do kielona na licealnych balach. Miast jednak narzekać, że zupa ogórkowa jest zbyt kwaśna, przyjrzyjmy się szczegółom, bo to tradycyjnie w nich tkwi diabeł. Okazuje się, że Twentytwo In Blue to nie tylko ubrana w modną, janglowo-dreampopową obwolutę laurka dla lat siedemdziesiątych, ale i piosenki, które bronią się same. Jest więc proto-punkowe puszczanie oka do VU, jest soft-rock, Blondie i błysk glamu ("Puppet Strings" vs "Metal Guru"), ale są też śliczne melodie, zgrabnie sklejone chórki czy drobne, niekolidujące z popową formułą eksperymenty z rytmem. To ten typ kreatywnych retro-wtrętów, bez których życie byłoby krótsze: żadne wielkie granie, ale niezwykle ciepły, niedający się nie lubić przerywnik od brutalnego konfrontowania marzeń z rzeczywistością. –W.Chełmecki

Styczniowa EP-ka Negative Gemini to jedno z pierwszych wydawnictw 2018 roku, które warto obadać nieco uważniej. W kontekście Body Work, a więc ostatniego longplaya Lindsey French, Bad Baby wyróżnia niejako porzucenie centralnie dance'owego kierunku – tym razem taneczna perspektywa zostaje skryta pod powierzchnią baśniowej krainy snów. Tak dzieje się w "Infin Path", brzmiącym jak fragment Vespertine w delikatnych objęciach Goldiego. Utwór tytułowy to z kolei cyfrowa wariacja na temat Cocteau Twins, pierwsza część "You Weren't There Anymore" wywołuje z łóżka zmęczonego Ariela o 5.30 nad ranem, a "Skydiver" to ukryty w klawiszowym pałacyku, eteryczny chillwave dla marzycieli, którzy marzą i żyją w swoim marzeniu. Nie lekceważyłbym też krótkiej ballady "My Innocence" z ekspresyjnym wokalem Lindsay i bonusowej wersji "Bad Baby". A tak naprawdę w ogóle nie lekceważyłbym tego zbiorku, o którym niektórzy być może już zapomnieli. –T.Skowyra

W życiu chyba nie chodzi o to, aby na swój "specjalny" sposób, utalentowana Mewra Hobbyn była częścią wspólnego uniwersum filmowego z Wiesiem Miernikiem i wyczynami Pietrka Kogucika na czele. Młody Pi czuję niezaspokojoną ambicję i uderza z częstotliwością Młodego Boga kolejną chałupniczą EP-ką, która wydaje się pierwszą próbą wyjścia z mroków piwnicy, ściągnięciem czapki błazna i wciśnięciem się w poważne obowiązki i za krótki gajacz, aby zdążyć na własną osiemnastkę. Zrobić to, co wydaje się, że jako samoświadomy kolektyw czuli i chcieli od zawsze, ale odraczali to rytualne przejście w stronę samoakceptacji i bycia na serio, hibernując je w hektolitrach asekuranckiej ironii, nerwowego dystansu i dogłębnego strachu przed zewnętrzną krytyką. Moment w końcu nadszedł, a ja mogę sobie cytować. Bawisz się jak mężczyzna, płać jak mężczyzna.
I pomimo tego, że wciąż robione jest to w wysoce odważnej i buńczucznej formie ("DAWAJ KUTASIARZU!!!") kogoś krzyczącego z pozycji embrionalnej na wysmarowanej płynami ustrojowymi podłodze, to nie widzę sposobu, aby sprawiedliwie móc wysłać młodemu za tę zabawę zaległy kwit, gdy sam materiał przez wartość repetycyjną każdego kolejnego cloud-rapowego kawałka, broni się wybitnie pomimo nawijkowego uczucia deja-vu, w którym przez te wszystkie niekończące się odnośniki i hiperłącza, znowu czuję, jakbym gwałcił się Grą w klasy. No, ale to kanciaste flow zmieszane z serią losowo porozrzucanych aforyzmów nazwałbym bardziej specyficznym niż amatorskim, tak specyficznym, że na pierwszy strzał z 7 kawałków, hooki z 5 lądują na stałe do słowniczka imprezowych nucanek; zaś zamykający vaporwave to taki wzruszająco piękny sztosik ładnie wieńczący serie precyzyjnych podań brameczką najlepszej rzeczy, jaka chłopakom wybiła z kanału na świat zewnętrzny (z wyłączeniem fantomowych singli). –M.Kołaczyk

Gdy raz za razem tłuczemy Wam tu o znaczeniu songwritingu, myślami jesteśmy przy takich właśnie utworach: otóż tak słodkim akordziątkom jak tu nigdy nie odmówimy propsów, tak samo jak prince’owsko-pinkowskim naleciałościom, którymi "Hold On (I Was Wrong)" wypełnione jest po same krystalicznie gładkie brzegi. Do tego dochodzi zmechanizowany rytm, blichtr lekko psychodelicznej (think Tame Impala) produkcji oraz maślany, soft-rockowy koloryt i voilà, mamy kandydata do najzacniejszych porcyscore’owych playlist. Kumpel mówi, że wczesna Nite Jewel gra Talking Heads. Nie do końca się zgadzam, ale zostawiam pod rozwagę. –W.Chełmecki

Jakiś dziwaczny ten przypadek Bishopa Nehru. Niby z niego takie cudowne dziecko hip-hopu, o którym pochlebnie wypowiadają się m.in. Nas i Kendrick Lamar. W swoim CV ma również bycie swoistym protége MF Dooma (panowie stworzyli nawet razem album, ale szczerze mówiąc, szkoda zachodu). Mimo względnego sukcesu, Bishop nadal zacisznie funkcjonuje gdzieś poza typowym hip-hopowym światkiem. Nie jest on nowicjuszem, ale też ciężko go nazwać weteranem. Po wysypie przeciętnych singli i mixtape’ów, zasadniczo dopiero teraz stworzył pełnoprawny debiutancki album. I to taki, który zostaje na dłużej. W dużej mierze jest to zasługa Kaytranady i MF Dooma, którzy równomiernie dzielą się obowiązkami producenckimi i beat-makerskimi. "The Game Of Life" tego pierwszego powoduje, że główka giba się sama. W tekstach i flow Bishop nawiązuje do klimatów nowojorskiego oldschoolu spod znaku swoich mentorów, bawiąc się storytellingiem i filozofując na prawo i lewo. Jego komentarze, jakoby Elevators miałoby być hip-hopowym odpowiednikiem Pet Sounds są oczywiście zdecydowanie na wyrost. Ale nie ma co się przez to zrażać i negatywnie nastawia. Głównie dlatego, że Elevators to świetny, spójny, i zdecydowanie godny uwagi projekt East Coastowego epigonisty, który sukcesywnie wydostaje się z tej niewdzięcznie narzuconej mu metki. –A.Kiepuszewski

Subclubsciously to jeden z przykładów zbioru kompozycji, które w pełni współgrają z okładkową ikonosferą. Patchworkowo-kolażowy charakter obrazka znajduje szereg odniesień w sferze audialnej, bo debiutujący krótką formą David Monnin również miesza wrażenia, myli style i kombinuje, jak swoje granie "udziwnić". Pstrokaty design łączy przeróżne kręgi kulturowe dokładnie tak, jak wyklejanka She's Drunk. Dla kogoś, kto przespał ostatnie pięć lat afrocentrycznej klubówki materiał może wydawać się rewolucyjny. Reszta usłyszy tu zgrabną syntezę aktualnych trendów – od synkretycznego echa gqom przez obsesyjną miłość do surowych bębnów, kończąc na krótkim zwrocie w stronę – jak zwykle – rozczłonkowanego R&B. Mimo że materiał styczniowy, to sprawdza się wzorowo w momencie, w którym do klimatycznej wiosny bliżej nam, aniżeli dalej. –W.Tyczka

Nie wiem, czy to bardziej organiczny industrial, czy raczej oniryczny ambient, ale jednego jestem pewien – z czymś tak gatunkowo niejednoznacznym, a jednocześnie intrygującym, mam zaszczyt obcować zdecydowanie za rzadko. Największą wartością tego projektu jest fakt, że napisanie o nim choćby kilku sensownych zdań graniczy z cudem. Tomasz Mreńca balansuje bowiem na granicy niezrozumiałej abstrakcji, która niczym najbardziej eksperymentalna literatura, stanowi prawdziwe wyzwanie nawet dla zaprawionego w awangardowych bojach odbiorcy. Opowiadane przez twórcę historie wychodzą poza ogólnie przyjęte schematy, zarówno muzyki popularnej, jak i niszowej. Tam, gdzie teoretycznie powinny stopniować napięcie, uspokajają nasze nerwy, zaś gdy spodziewamy się odrobiny beztroski, atakują zmysły ze zdwojoną siłą. Peak zadaje dziesiątki pytań bez odpowiedzi, ale ich treść jest na tyle fascynująca, że nawet brak rozwiązań nie przeszkadza w osiągnięciu satysfakcji podczas obcowania z albumem. –Ł.Krajnik

Trochę żałuję, że napór popowych modernistów znacząco osłabł w ostatnim czasie. Dlatego z radością witam w naszych skromnych, porcysowych progach pochodzącą z Cardiff Hanę. "HEY IT'S ME UR FAV SPACE GIRL ;)" – takie hasełko widnieje na jej SoundCloudowym profilu, a akcja "Pretty Enough" rozgrywa się w post-PC-Musicowym krajobrazie, w którym kosmiczne, kubistyczne bryły bitów stapiają się z wirtualną słodyczą. Może nie jest to nowy poziom chwytliwości, ale siła rażenia tej nutki trochę onieśmiela. RIYL: Lido, Hannah Diamond, KNOWER, LIZ, Maxo, Wave Racer, Kingdom, Max Tundra, Sophie. Dodajmy do tego pewnie miejsce na liście Carpigiani i wszystko jasne. –T.Skowyra

"Na papierze" album Jean-Benoît Dunckela chyba nie ma prawa zaskoczyć. Każdy, kto orientuje się w dyskografii Air (którego połową jest oczywiście Dunckel), może z łatwością przewidzieć, jaki kształt przybrał longplay H+ – jego zawartością jest nad wyraz elegancki pop z tymi słynnymi, magiczno-kosmicznymi retro-synthami, relaksującym lounge'em i Floydowskim wyczuciem rytmu. Francuski duet raczy nas tymi patentami już od ponad 20 lat, ale solówka Dunckela jest jakby bardziej optymistyczna i wyswobodzona z jakiegoś konkretnego celu. I muszę przyznać, że za to ją cenię, choć mam świadomość, że nie są to jakieś wielkie piosenki (ale np. "Hold On" już dokleiłem do swojej plejki zbierającej ulubione momenty 2018 roku, w "The Garden" słyszę głos samego Johna L., a ładniutki instrumental "Ballad Non Sense" ma całkiem sporo sensu) – po prostu znowu dałem się złapać w pułapkę sentymentalizmu. Ale jakoś źle się z tym nie czuję i dlatego mały plus ode mnie leci do pana JB. –T.Skowyra