Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Nie wiem, czy ekipa Lingua Nada zasiądzie w czwartkowy wieczór w jednym z lipskich barów z silnym przekonaniem, że w ćwierćfinale Ligi Europy RB spuści żabojadom z Marsylii sromotny wpierdol, ale nawet jeśli daleko im do lokalnego, piłkarskiego patriotyzmu, to na pewnym marketingowym poziomie mają z wicemistrzem Niemiec wiele wspólnego: pokomplikowana, nadpobudliwa, a jednocześnie cholernie chwytliwa muzyka zespołu ma bowiem coś z notorycznego łotania hektolitrów Red Bulla. Weźmy "SVRF Party", opener i jednocześnie highlight ich najnowszej płyty: garażowa, surf-rockowa prostolinijność przeplata się tu z nowofalową neurozą, midwestowe plecionki wtapiają się w shoegaze’ową magmę, a wszystko ląduje na mięciutkim indie-popie i wykrzyczanym, kontrowanym hawajską gitką cytacie z "Under The Bridge", by na samiutkim finiszu udławić się w noise’owym spazmie. Wyszliśmy cało, ale dalej wcale nie jest łatwiej, bo całe Snuff to w skrócie seria mniej lub bardziej zmatematyzowanych, pozornie spontanicznych kuksańców, przytłaczająca treścią nawet w swoich najspokojniejszych momentach. Podoba mi się stwierdzenie, że to bardziej powaleni, niemieccy Wavves, z tym że nie pamiętam żeby Wavves nagrali tak dobrą płytę jak ta, a przecież wracam czasami do King Of The Beach. –W.Chełmecki

Ja robię ot tak, to co inni robią tylko w snach... A co, jeśli wam powiem, że "Ot Tak", numer promujący czwartą część kompilacji Heartbreaks & Promises, to moja ulubiona tegoroczna piosenka Rosalie. (włączając produkowany przez Chloe "Holding Back", który choć "spoko", to na dłuższą metę jakoś mnie nie powala)? Niejaki Tort upichcił świeżutki, nu-disco bit, na którym swoje linie wokalne położyła właścicielka jednego z najbardziej zmysłowych kobiecych głosów we współczesnym polskim popie. Efekt? Wymuskany track do bezwzględnego ripitu i krajowy pop z prawdziwego zdarzenia. Innymi słowy Rosalie. daje nam w prezencie słodziutką r&b-truskawkę na synthowym torcie, którą jak na razie nie mogę się nasycić. –T.Skowyra

Druga odsłona Big Bossin i już wiadomo, co będzie po części pełniło rolę letniej ścieżki dźwiękowej. Pochodzący z Detroit Payroll do spółki z producentem Cardo (który portfolio ma mocarne: robił podkłady dla Travisa Scotta, Kendricka czy Migosów) powracają do wychillowanego królestwa bitów i przez niemal godzinę wydają rozporządzenia na g-funkowych warunkach. I to właściwie wszystko, co chcę wiedzieć o tej relaksującej płytce, a jeśli miałbym się do czegoś przyczepić? Wiadomo, że gdyby lekko przyciąć tracklistę, to byłoby jeszcze lepiej, ale highlighty zdecydowanie rekompensują całkowity odbiór ("Stack It, Stash It", "Plug You", "My Lifetime", "Chills" czy mój ulubiony "5's and 6's"). Dlatego ja już czekam na maj, czerwiec czy lipiec, żeby sprawdzić Big Bossin Vol. 2 w warunkach, do których został stworzony. Choć i bez letniej aury wchodzi wybornie. –T.Skowyra

W piosenkach Sophie Allison, nagrywającej pod aliasem Soccer Mommy, miłość ssie. Jest obszarem nieporozumień, rozczarowań i zdrad, a próba wydostania się z egzystencjalnego dołka przejawia się najczęściej w niezgodzie na obecny stan rzeczy. "Nie chcę być twoim pieprzonym psem, którym możesz targać sobie po ziemi" – Allison śpiewa z goryczą w "Your Dog". Dziewczyna ma smykałkę do introspektywnych tekstów wypełnionych nostalgią i nastoletnimi wspomnieniami. Jej teksty oscylują wokół dorastania, tęsknoty za wakacyjnymi miłościami i podkochiwaniem się. Melancholia przeplatana gniewem dominuje na albumie, który może zadowolić zarówno fanów Alanis Morissette, jak i Taylor Swift. Soccer Mommy – wraz z Julien Baker, Snail Mail, Mitski i wieloma innymi – dołącza do fali młodych kobiet, które używają łagodnych głosów, nieskazitelnych melodii i szorstkiego brzmienia do tworzenia ujmujących, dreampopowych refrenów, naznaczonych nieco slackerskim, gitarowym graniem. Clean opowiada przede wszystkim o uniwersalnych emocjach, nie tylko tych nastoletnich. Niezależnie od tego, czy wspomina się nocne zabawy w liceum, czy wakacyjne miłości, debiutancki album Soccer Mommy polecam wszystkim strapionym i zadumanym neurotykom. –A.Kiepuszewski

Dobra, w zabawie w szufladkowanie mogę się założyć, że każdy, kto powie przy nich to magiczne słowo na "Ś", automatycznie zgarnia spakowaną między żebra piętnastocentymetrową nagrodę. W Warszawie rzadko bywam, poza domem w sumie też, tak więc... Złota Jesień na nowym krążku to taka dużo bardziej sentymentalna i mniej wycyzelowana Ścianka. Brutalny noise, który w jasnej glorii zostaje przezwyciężony przez ckliwe, emocjonalne porywy. Śmierć tandetnego patosu pokonanego bijącym z wewnątrz luzem. Uff! Dużo tych paradoksów. Ale myślę, że auto-definicyjna perełka samego zespołu w postaci "specjalnej dedykacji dla Rainera Marii Rilkego. bez pozdrowień dla policji" wyjaśni Wam wystarczająco dużo. Chociaż kompresja: "aaaaaaaooooo tyyteeeyuuyy normiku kuurwaaa psot rock rock Warsaw" wydaje się jeszcze bardziej klarowna. I nie mogę powiedzieć, że celowa prymitywność lo-fi etosu pierwszej płyty czy bardziej kontrolowany chaos EP-ki wytarły mną podłogę. Nie, nie nie. Ot, był to sobie taki atrakcyjny wykwit podziemnej sceny, który gdzieś tam by sobie grał do czasu, aż by mu się zmarło w słowach, że dzieciaki trzeba odebrać z przedszkola. Za to tutaj. Tutaj to jest wejście na trochę wyższy poziom uzyskania własnej podmiotowości w niekończącym się zalewie mdłych gitarowych zespołów. Oniryczne sample, bardzo rozluźniający klimat oraz porażające ciepło bijące z przesterów (kurde no, trochę czuję ten stary lepszy Mogwai). Czasami walnie to wszystko w ryja, czasami rozczuli niemiłosiernie, a czasami to już sam nie wiem. Najlepsze i najprzystępniejsze z tego, co na razie zaoferowali. −M.Kołaczyk

Z house'em, jakim częstuje mnie Peggy Gou, czuję się jak w domu, ale nie w swoim, bo w moim nie ma dyskotekowej kuli, fosforyzujących malowideł na ścianach, ani nikt do mnie nie mamrocze po koreańsku. Once to trzy fantastyczne klubowe letniaki, które energetycznie przywodzą na myśl disko na brazylijskim piasku, na którym się bujam i zapadają mi się w nim stopy, ale bujania nie zaprzestaję, a zapętlam. Zacznijmy od początku, "It Makes You Forget (Itgehane)" robi, jak mówi – izoluje od świata eterycznymi bębnami, ciepłym głosem Peggy i mieniącym się syntezatorem o gumiastym wydźwięku – sprawia, że w głowie mam wakacje i aż sobie w tramwaju stopą tańczę. "Hundres Times" nadaje się na jakąś lekko psy-transową imprezę w hippie-spelunie, w której jest zajebiście ciepło – w powietrzu, w głowie i w sercu, a "Han Jan" to filuterny, funkowy flirt hip-house’u ze smaczną elektroniką. Przesłuchałam nieraz, napisałam ten tekst, czy wrócę do Peggy jeszcze? More than Once. –A.Kiszka

Tak mulistego punka nie było w Polsce nigdy. Pamiętam jak w 2012 roku cieszyłem się przy dźwiękach nowego Birds In Row. Czułem, że są tutaj riffy świeże, gra się z pomysłem, a rola perkusisty nie sprowadza się do faceta od bezmyślnego generowania napędzających całą machinę blastów. Poznański Deszcz robi wszystko to, co hardcore'owi pobratymcy z Francji, ale lepiej. Deathwish Inc. to w ogóle znakomity punkt odniesienia, bo crust Wielkopolan jest tak *trendy*, jak cały katalog wytwórni Bannona. A w zasadzie to crust+. Post-rockowa osnowa, kurtuazyjny zwrot w stronę d-beat'owej surowizny, trochę nieszablonowych – krótszych i dłuższych – podróży po gryfie. I choć wciąż w swojej strefie komfortu, orbitując wokół sprawdzonych środków wyrazu, to wreszcie brzmi to jak dzieło skończone. Ekspresyjne granie nie tłukące tylko obuchem po głowie, a generujące zdecydowanie szerszą paletę emocji. Tutaj oczywista piątka dla Left Hands Sounds nie tylko za świetne bookingi. Jeżeli Deszcz będzie się rozwijał w tak zabójczym tempie, proponował coraz ciekawsze i jeszcze różnorodniejsze partie na dwa głosy, to może szybko spłucze on niesmak, który pozostawiła po sobie Infekcja, Łeb Prosiaka czy Wojtyła. O taki crust w tym kraju nic nie robiłem. No i kupujcie płytę, bo oprócz dobrej muzyki wspomożecie także równie dobre zwierzaczki.–W.Tyczka

Kiedy tylko pomyślę o gatunkowej ewolucji Warmsleya, to ocena jego muzyki wzrasta u mnie o 1.0 punktu w skali Porcys. Dedekind zaczynał przecież od jazz-hopów dla m.in. Bada$$a, potem eksperymentował z breakbeatami, by ostatecznie osiąść w ambientowych medytacjach. Wymarzona ścieżka kariery, mapująca zresztą moje osobiste fascynacje. $uccessor było raczej ciekawostką, obiecującą zapowiedzią i dopiero tegoroczny album odkrył przede mną dojrzalsze, bardziej przemyślane oblicze Warmsleya, czyli pozornie łagodne, manipulujące uwagą słuchacza wariacje na temat metalicznych ("Spiral"), mrocznych dronów Voigta i Basinskiego ("Equity", "The Crossing Guard", "Tahoe") oraz fragmenty (hiperrealistyczny, post-gotycki początek "MMXIX") flirtujące z elektronicznymi modernistami. Póki co, Tahoe obok Make Me Know You Sweet jest moją ulubioną, ambientową płytą tego roku i chyba tylko Wolfgang Voigt może to zmienić. –J.Bugdol

O Films dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, ale bardzo się z tego cieszę, bo o debiutanckim longplayu producenta Toma VR jakoś nie pisze się w mediach. Nawet na Resident Advisor nie udało mi się znaleźć recenzji, a piszę "nawet", bo gdzie jak gdzie, ale skupieni wokół portalu redaktorzy raczej bacznie przeczesują cyfrowy świat w poszukiwaniu drogocennych łupów. Do takich należy wydany w malutkim labelu All My Thoughts niniejszy album: to fuzja kozackich tanecznych patentów, której główną osią jest refleksyjna, nocna aura, która wydaje mi się jednym z głównych elementów house'owego grania tej dekady. Są więc imersyjne, ambientowe interludia ("Night Tape"), powyginane jungle'owe loopy w oldschoolowych barwach ("Golden Memory"), house'owe samograje (przypominający nagrywki Octo Octy "You (Or Someone Like You)"), a przede wszystkim pyszny koktajl z Akufenowskiego micro-house'u ("Sunrise Tape", mój ulubiony "Tanz" i closer z literackim odnośnikiem w tytule – "Infinite Rest"). Razem to wszystko daje zaskakująco grywalny materiał, nad którym absolutnie trzeba się pochylić. I to nie raz i nie dwa. –T.Skowyra

Warszawskie art-rockowe trio DIDI to jeszcze żadni tam wielcy gracze – na swoim koncie mają jak dotąd trzy single i garstkę wtajemniczonych fanów. Te statystyki mogą jednak w najbliższym czasie poszybować w górę, bo po pierwsze członkowie zespołu przebąkują coś o EP-ce i płycie, a po drugie – droga, którą na tym krótkim, trzyutworowym odcinku pokonali, może z pewnością pomóc w zawłaszczeniu publiki z rozległych stylistycznie rejonów. Od pierwszych prób kojarzących się z bardziej rozgarniętymi The Kills, DIDI poszukując i poszerzając paletę zagrywek, zawędrowali na "Opium" gdzieś w pobliże gotycko-plemiennych rejonów spod znaku Dead Can Dance, którym, przez wzgląd na skromne i w skromny sposób traktowane instrumentarium przyświeca nieśmiało duch Young Marble Giants. Kierunek jest ciekawy, inspiracje, na które powołują się sami muzycy (Ariel Pink, Joy Division czy Talk Talk) jeszcze nie do końca słyszalne, ale zacne, więc internetowy kciuk kieruję w górę, a własne trzymam mocno za rozwój tego projektu. –S.Kuczok