Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Wiecie jak to z tymi powrotami post-hardcore'owymi jest. Można nagrać jeden z lepszych albumów w karierze, jak Shellac. Można również ponieść sromotną klęskę, jak At The Drive-In. Jeśli chodzi o Kalifornijczyków z Hot Snakes, to ich najnowszy album plasuje się tak idealnie pomiędzy. Jericho Sirens, ich pierwszy album wydany przez Sub Pop, jest udoskonaleniem koncepcji znanej z trzech pierwszych płyt, czyli agresywnego i bezpośredniego podejścia do pisania piosenek.. Pełno tu pędzących riffów, galopady perkusyjnej i wygimnastykowanego wokalu Ricka Froberga, który funkcjonuje na zasadzie rozdzierających płuca wrzasków. Jasne, mało w graniu Hot Snakes innowacji. Mogłoby to pozornie wskazywać na stagnację i trzymanie się w strefie komfortu. Jednak jakość piosenek i ich brzmienia wszystko rekompensuje. Złożone, a jednocześnie niepohamowanie chaotyczne, z prawdziwie hipnotyzującymi refrenami. Supleks dla uszu, ogień dla ducha. –A. Kiepuszewski

Zanim będzie za późno, wtrącę jeszcze parę zdań o debiutującej w tym roku załodze gostków z Bay Area. Ziomeczki zbierają propsy z różnych stron, ale muszę przyznać, że zasłużenie. Jak wspominał DJ Carpigiani, SOB X RBE wnoszą coś świeżego do kostniejącej z dnia na dzień (t)rapowej gry, ale robią to za pomocą mocno oldschoolowych narzędzi. Mimo to Gangin' cały czas jest cool, choć w sporej części brzmi jak hołd złożony tak zasłużonym dla hip-hopu ekipom jak N.W.A. (najlepszym przykładem jest "Carpoolin'" będący jednym z flagowych tracków 2018 roku), Run-D.M.C. czy Eric B. & Rakim (tytuł #10 indeksu mówi wszystko), czyli jesteśmy w latach 80. Ale nie do końca, bo z czasem trwania płyty ujawniają się pop-rapowe (doskonały kontrast w "Lifestyle", gdzie "twarda" zwrotka sąsiaduje z mięciutkim refrenem, ale też "Always" czy lekko drake'owy "Y.H.U.N.G." się liczą) i g-funkowe pierwiastki ("Can't", "Stuck Up" czy "Back To Black"). A wszystko przepuszczone przez filtr współczesnego myślenia o rapie. Cóż mogę więcej dodać – jeśli jeszcze nie sprawdziliście Gangin to raczej nie ma co dłużej zwlekać. –T.Skowyra

Ayman Rostom, wcześniej znany jako hiphopowy producent Dr Zygote, obecnie tworzący pod aliasem Maghreban, co jako niezwykle bystry umysł postrzegam za nawiązanie do północnoafrykańskich korzeni artysty. Z założenia Maghreban to projekt z pogranicza house'u i breakbeatu, ale na swoim debiutanckim albumie 01Deas (poprzedzonym kilkunastoma singlami) Ayman rozpycha gatunkowe ramy, tworząc eklektyczne kompozycje, mocno synkopowane, bogate w liczne polirytmie i wielobarwne ferie dźwięków. I tak: "Crime Jazz" mógłby się nadawać na uwspółcześnioną czołówkę Cowboy Bebopa z nieco bardziej "syntetycznym" instrumentarium, "Hi Top Remix" z kolei to rapowy popis A-F-R-O na tle scratchy i wplątanych w nie dźwięków saksofonu, "Revenge" to featuring z zimbabweńską piosenkarką, który może przypominać niektóre wyczyny Gang Gang Dance, natomiast mój ulubiony "Broken" to pięknie zadymiony house, który świetnie sprawdzałby się w klubie, jak w i bardziej samotne, upalnie-duszne lipcowe wieczory, które tuż tuż. Co do reszty utworów to sami oceńcie, który będą najlepszym soundtrackiem pod wasze letnie-i-nie-tylko wojaże, bowiem niewątpliwie takiego złotego jaja, takiego dźwiękowego spektrum jakim raczy nas 01Deas nie powstydziłby się żaden dumny paw. –K.Łaciak

No i proszę, jednak jak się chce, to można zrobić coś dobrego nawet z country (ekhm, Kylie). Kacey zaskoczyła nie tylko całkiem sporo osób, ale chyba i siebie. Bo na Golden Hour dość drastycznie poszerzyła konwencję country i pokusiła się o bardzo przyzwoicie napisane kawałki. Zalatujący najntisami dance-folk-popowy "High Horse" to w tej chwili hicior brzmiącej chwilami jak Carly Rae Jepsen Kacey, a przecież są tu takie akcje jak opener dość dziwnie kojarzący mi się z... Radiohead (trochę "Go To Sleep" + ogarnijcie ten natchniony fragment pod koniec). Nie będę ukrywał, że album nie stoi na poziomie najwybitniejszych osiągnięć jakiegoś Sufjana, ale "Lonely Weekend", "Oh, What A World", "Happy & Sad" czy "Wonder Woman" to piosenki, od których nie uciekam – wręcz przeciwnie: słucham z niekłamaną przyjemnością mimo dość mocnego osadzenia w "tradycji". No i czego chcieć więcej? –T.Skowyra

Jestem całkiem sporym fanem wszelkiego rodzaju footworków i juke'ów, ale mam z tym podgatunkiem tanecznej elektroniki mały problem. Otóż poza kilkoma pewniakami (DJ Rashad czy Traxman) naprawdę trudno znaleźć footworkowy album trzymający wysoki poziom przez cały czas trwania. Tym bardziej cieszę się słuchając Still Tripin' DJ-a Taye, który choć nagina jak może stylistykę, w której się obraca, to jednak jej wspólnym mianownikiem jest właśnie footwork. Wspólnie z ekipą ziomków (DJ Manny, DJ Lucky, Odile Myrtil czy DJ Paypal), Dante Sanders kluczy po meandrach nurtu łącząc go z drill'n'bassem ("Need It"), hiphopem ("Smokeout") czy purple soundem ("Same Sound"). Ale gdy bierze się za dekonstrukcję juke'owych formuł (zwłaszcza w drugiej części LP) to również jest niezwykle interesująco. Dlatego bardzo polecam ten album, który już wbił się do czołówki moich ulubionych footworków na długim dystansie. –T.Skowyra

Wiecznie jest problem z takimi płytami. Jedni stwierdzą, że muzyka Paula de Jonga (byłego wiolonczelisty/co-lidera The Books) to zbitka losowych dźwięków, od czapy połączonych razem w nieestetyczną całość. Inni natomiast dostrzegą malowanie dźwiękiem, impresję, łączenie brzmień w groteskowy sposób, najczęściej w celach uchwycenia niezręcznych momentów życia. W ostatnim utworze, "Breaking Up", przez ponad siedem minut słyszymy dziwacznie zapętlającą się reakcję wrzeszczącej kobiety na wieść o zdradzie. Reszta również pełna jest niepokojących, kuriozalnych momentów, a chore halucynacje zapewnione. Wypaczone monologi, nałożone na siebie i przepuszczone przez efekty, tworzą odjechaną mozaikę dźwiękową. Paradoksalnie w tych abstrakcyjnych kolażach dźwiękowych pojawia się silne wyczucie kunsztu i dbałość o szczegóły. You Fucken Sucker to nietypowy muzyczny konglomerat, w którym zasada decorum jest doszczętnie złamana, a każde kolejne przesłuchanie jest odkrywaniem materiału na nowo. –A.Kiepuszewski

”Była symbolem seksu lat 80. Jak zmieniła się przez lata?" – ileż razy ten nudny lead pojawiał się na różnych portalach. Choć jak widać wciąż przyciąga czytelników, bo faktycznie w naszym kraju (i nie tylko w naszym), Samantha Fox była uznawana za prawdziwą SEKSBOMBĘ. Ale młodość szybko przemija i w tę niedzielę (15 kwietnia) autorka przeboju "Touch Me" skończy... Jeśli jesteście ciekawi, to sprawdźcie sami. Ale czemu służy cała ta pisanina? Otóż Samantha wypuściła niedawno nowy singiel, za produkcję którego odpowiedzialny jest mastermind rozwiązanego już projektu Sally Shapiro, a więc Johan Agebjörn. Trzeba przyznać, że Brytyjka to wokalistka diametralnie inna od skrytej w sobie, nieśmiałej Sally, ale liczyłem na co najmniej świetny numer. Niestety, w "Hot Boy" wyczuwam zaledwie poprawne opracowanie przebojowego italo-disco i poza słowem "fajne", nie jestem w stanie znaleźć innego wartościującego określenia. Ale za to w ramach ciekawostki ten nowy numer sprawdza się bardzo dobrze. –T.Skowyra

Debiutancki krążek tria, którego skład tworzą Nadia Hulett (Phantom Posse) oraz Carlos Hernande i Julian Fader (obaj związani z zespołem Ava Luna; pamięta ktoś jeszcze taką fajną płytkę Electric Balloon?), unosi się ulotnie gdzieś między ciepłem dziecięcych wspomnień a całkiem dojrzałą refleksją nad naturą przywiązania, między indie-popową delikatnością a temperamentem funku, między kruchą poetyką Natalie Prass a porywającą pewnością siebie Lorely Rodriguez. oh my to triumf subtelnego songwritingu, osadzony estetycznie w granicach art-popu, lounge'u i kameralnej, klawiszowej ballady, czasami zarażający żywszym groovem, a innym razem snujący się marzycielsko wzdłuż ledwie naznaczonej, elektronicznej smugi . To nie typ oświecenia spadającego na nas z ogromną siłą, a raczej obietnica światła na końcu tunelu, przestrzeń wypełniona specyficzną pogodą ducha i eksperymentem, który zgubił swoje wytyczne, stając się już na zawsze ledwie plamką słodkiej nieuchwytności; płyta na wczoraj i na jutro – i na dziś, do czego szczerze zachęcam. –W.Chełmecki

Piotr Kaliński oraz Stefan Wesołowski w dupie mają waszą wiosenną radość. Duet polskich muzyków stara się z całych sił popsuć dobry humor wszystkim mięczakom, mającym czelność cieszyć się z promieni słonecznych za oknem. Nanook Of The North naraża działkowiczów na dźwiękowe islandzkie mrozy, zmieniające uroczy, kwietniowy krajobraz w obóz przetrwania dla najwytrwalszych miłośników awangardowej elektroniki. Nasączone melancholią, hipnotyzujące kompozycje są dowodem na potęgę krajowej sceny okołoambientowej, wyprzedzającej rodzimych raperów i gitarzystów o lata świetlne. Obecnie ciężko o bardziej bezkompromisowych, polskich artystów niż autorów takich płyt jak Szum czy Rite Of The End. Dlatego, mimo że gęsta atmosfera tego projektu prawie mnie zabiła, to i tak mam ochotę na kolejne podróże do intrygującego świata Nanuka z Północy. –Ł.Krajnik

Rok jeszcze nie dobił to połowy, a ja już przeczuwam, że 2018 zapamiętam głównie za te parę ambientów, które stale i na ripicie umilają mi wieczory oraz noce. Do puli świetnych tegorocznych wydawnictw z tej stylistyki, swoje parę groszy dorzucił również E Ruscha V. W ostatnich latach ambient flirtujący z muzyką afterów Cafe Del Sol i szeroko pojętą balearycznością, przeżywa swój mały revival. Who Are You jest moim zdaniem jednym z najlepszych albumów tego specyficznego sub-genre. Już od pierwszych dźwięków okraszonego klawiszowym italo-motywem "The Hostess", wiedziałem, że reprezentant Kalifornii nie będzie zamulał atmosfery nieszkodliwą, naiwną egzotyką, a wręcz przeciwnie – jego kompozytorskie ambicje sięgają bowiem daleko poza stereotypową muzykę tła. Rozproszone, swobodne konstrukcje Who Are You utrzymują się w ryzach dzięki flirtowi z ambient-popem, new age'em spod znaku Hiroshiego Yoshimury i Gigiego Masina ("All Of A Sudden"), post-exoticą Marka Barotta, klawiszową oszczędnością Suzanne Kraft, jak i wariacjami na temat house'u ("Endless Sunday"). Zresztą, co tam będę gadał. Przetestujcie ten album w jakiś ciepły, letni wieczór z kieliszkiem dobrze schłodzonego prosecco, a nie pożałujecie. –J.Bugdol