Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Czuję się jak didżej i czuję radość, gdy ktoś propsuje płytę Synów, bo wtedy zawsze jakiś godny uwagi raper przypomina wszystkim zainteresowanym: "Who's your daddy?". Znakomite "Giusseppe" wyznaczyło trapową drogę bez pułapek, teraz "Kino" wydaje się kolejnym odważnym krokiem w stronę progresywnie samoświadomego rapu, więc pochylmy się nad świeżością tego zjawiska. To tylko hedonistyczny hymn, hip-hop rozpływający się nad urokami pościelowej hippiki ("Zabieram ją na jazdę konną / Nie na randkę i chujowe wino"), ale sposób, w jaki uliczna maniera została ożeniona z autotune'em i okiełznana przez chwytliwy refren, zasługuje na najwyższy szacunek. Rozwój tych typów po prostu imponuje – Guli "od waszych dup nie potrzebuje atencji", a Homex ("polski Clams Casino") w każdym tracku potwierdza swoją producencką klasę. Słucham se Guli i Homex, a ty słuchasz Bisz i Radex. To przede wszystkim szybki sztos. –P.Wycisło

Dla wszystkich, którzy myśleli, że TUZZA robi sztosy jednorazowe, albo że wszystko co wypuszczają, to wciąż jeden i ten sam banger – niespodzianka niemała, bo skład wreszcie wziął się do dzieła i już jest: Tuzza, Swizzy, Top ZZ. Wszyscy sceptycy zamykają buzie, bo wyszła im zupełnie nienudna (jak można było się lekko obawiać), a piękna sztuka. Inercyjny, acidowy klimat (lekko lżejszy niż u Hewry), fantastycznie falujące fantazmaty składane w niemal dadaistyczne zwroty i te zwroty akcji na bicie pokolorowane ikonicznym autotune'em to coś, czym TUZZA zdążyła już trochę temu odkształcić moje odbiorcze oczekiwania, ale TOP ZZ wrzuca mnie w pianoobłoki rozleniwienia, "Sirocco" i "A&M" repeatuje bez zastanowienia, czekam niecierpliwie na murku na dalsze akcje, focaccia na kolacje – mnie to wystarcza na razie, finito i grazie. –A.Kiszka

Na polskim rynku muzycznym aspirujących duecików spod znaku "alternatywnego", melancholijnego popu naszpikowanego elektroniką aż nadto. Jednak nie każdy z tych duetów składa się z takich osobowości jak Ffrancis. W jego skład wchodzą Misia Furtak (była wokalistka tres.b, laureatka Paszportu Polityki) i Piotr Kaliński (wszechobecny już producent, powszechnie znany jako Hatti Vatti). Renomowane nazwiska to jedno, ale co ważne, ich współpraca owocuje niezłym, niewymuszonym materiałem. Głos Misi w niskich rejestrach działa kojąco, a jeśli już wznosi się wyżej, robi w to w niedrażniący sposób. Produkcje Piotra Kalińskiego zawsze na propsie, szczególnie jak zanurza się w klimaty à la Stranger Things ("Lekarstwo"). W bardziej przebojowych momentach, jak "Something Meaningful", słychać echa Róisín Murphy, w tych mniej za to zalążki The Knife. Tylko czy Ffrancis jakoś wyróżnia się spośród dziesiątek popowych wannabees? Biorąc pod uwagę jak mało angażujący jest ten album, ewentualnie sprawdzi się jako chillpopowe tło, a niejednym umili wieczór. –A.Kiepuszewski

W tym momencie Dead Magic to jeden z najszerzej komentowanych albumów na scenie niezależnej (choć na Pitchforku nie znajdziecie jego recenzji, hmm), więc chyba warto poświęcić mu chwilę uwagi. Jego autorką jest młoda szwedzka wokalistka Anna von Hausswolff, która na nowej płycie kontynuuje to, co rozpoczęła na debiucie Singing From The Grave (tytuł znamienny), czyli upaja się gotycką grozą, mrocznym ekspresjonizmem i formą epickiej pieśni. Jej wizja jest całkiem intrygująca, przyznaję, zwłaszcza gdy wsłuchać się w kapitalny, trwający ponad 12 minut opener "The Truth, The Glow, The Fall", w którym faktycznie jestem w stanie poczuć tę odrealnioną, mroczną głębię, którą skandynawska artystka zdaje się obiecywać. Kolejne fragmenty albumu (#2 i #3) nie działają na mnie równie mocno, a przeszkadza w tym mimo wszystko patos (który zwyczajnie mnie męczy) i, co znamienne w tego rodzaju przedsięwzięciach, stawianie na klimat kosztem kompozycji. Ale ostatecznie dwa kończące album, ambientowe (powiedzmy) utwory (zwłaszcza duchowy slo-shoegaze "Källans Återuppståndelse") sprawiają, że Anna jednak wygrywa psychomachię z moim krytycznym podejściem i ostatecznie (minimalnie, ale jednak) jestem na tak. –T.Skowyra

Spójrzcie na okładkę: co widzicie? Otóż bez słuchania Visitors można się łatwo domyślić, że to album potwornie, wręcz bezczelnie, zatopiony w psychodelicznym roku lat 60. Pomyślcie o tych wszystkich bandach-symbolach: Beatles, wcześni Floydzi, The Byrds, Cream... Stylizacja, jakiej dopuszcza się tu francuski zespół Triptides (zresztą nie pierwszy raz – posłuchajcie wcześniejszych płyt), choć nieskazitelna, jest wręcz denerwująca, ale: 1) jeśli jesteście fanami sixtiesowego psych-rocka, to raczej kupicie tę wizję 2) nawet jeśli można sobie ponarzekać na brzmienie, to raczej nie jestem w stanie oprzeć się piosenkom – niezwykle lekkim, przystępnym, emanującym słodko-narkotyczną, popową melodyką. Ja jestem w tej sytuacji, że kocham zarówno ten sound, jak i ten format piosenki, więc niejako zatapiam się słuchając "When Will I See You Again", "Visitors", "Flashing Before Your Eyes" itd. Może tylko końcówka jest dla mnie zbyt rozwlekła, ale od czego jest znakomity "Saturday Far Away"... Posłuchajcie i przenieście się do o 50 lat wstecz dzięki francuskiemu we(hook)iłowi czasu. –T.Skowyra

To ja tylko parę słów o powrocie Ariany, bo "No Tears Left To Cry" to już w tej chwyli bezdyskusyjny hit, który słyszała większość odbiorców popu. Muszę przyznać, że zarówno snippet jak i tytuł kawałka sprawił, że wątpiłem w dobry obrót spraw. Tymczasem filigranowa super gwiazda popu zaskoczyła mnie żwawym, znakomicie lawirującym między podszytą garage'owym dance-popem a uroczystą balladowością rodem z 90sowych pieśni Madonny kawałkiem. Oczywiście brawa należą się nie tylko Grande, ale również producentom i autorom piosenki (te prężne, syntezatorowe ciosy w zwrotkach to jak nic robota niezawodnego Ilii Salmanzadeha). I to chyba tyle, bo raczej oczywistością jest, że czekam na nowy krążek Ari, na którym znajdzie się więcej dobra. Aha, warto jeszcze wspomnieć o oszałamiającym, "incepcyjnym" wideoklipie, w którym Ariana składa hołd Manchesterowi, ale o tym już pewnie czytaliście. –T.Skowyra

72 godziny po premierze najnowszego krążka Sleep można z całą pewnością stwierdzić, że w obozie Kalifornijczyków niewiele się zmieniło. Od ostatniej płyty minęło prawie dwadzieścia lat, a muliste riffy, narkotyczny eskapizm i próby eksplorowania innych stanów świadomości to wciąż w ich muzyce wartości nadrzędne. Wieczna repetycja maluje pustynny bezkres, stwarzając przy tym wrażenie nieskończoności. Brzmi znajomo? Otóż to – Cisneros i Pike, zaprzęgłszy Roedera z Neurosis, sklecili produkt w stu procentach zorientowany na potrzeby fanów formacji. Nihil novi. Ale nie, że to zgrywa i czcza paplanina. Oni naprawdę reanimowali podwędzanego cannabisem trupa. Jest więc świetnie, acz do bólu przewidywalnie. Nikt się do chłopaków nie przyczepi, choć dwudziestego kwietnia raczej nieprzerwanie królować będzie Dopethrone, ewentualnie Dopesmoker, a koneserów wiaderka strzelających do The Sciences przyjdzie nam policzyć na palcach jednej ręki. Niemniej powrót zaskakujący i stylistycznie spójny. A po psychodelicznych, rockowych odlotach side-projectu Om, wcale nie mogliśmy być pewni absolutnej dominacji hałd jasnozłotego piasku.–W.Tyczka

Vu Du Dôme to pop krańcowy. Peryferia wszystkiego, co podpada po MOR-owską łatkę: piosenka francuska liczona na tony, easy listening i dużo inteligenckiego soft- czegoś. Wszystko przetworzone i suplementowane dźwiękami muzyki konkretnej. Industrialny, odrzucający deseń takiego wydania trójkolorowej chanson prowokuje pytanie o sens komponowania poczwarnych kancon. Bo na dobrą sprawę nikt specjalnej wycieczki do domu strachów nie zamawiał, a deformowanie i rozczłonkowywanie Paryża to zwyrodnialstwo w czystej postaci. Nieporównywalne z patologią Sagawy, ale wciąż bezczelne i butne. Jednak w tym szaleństwie jest jakaś metoda, a jeżeli zupełnie niezauważalna, to przynajmniej znakomicie grająca na sentymentach. W linii prostej korespondująca z awangardowym sound poetry drugiej połowy ubiegłego wieku, ale w wersji modern. Z instagramowym filtrem 1977. RIYL: Luc Ferrari, Catherine Sauvage, listy roczne Tiny Mix Tapes. –W.Tyczka

Od samego początku Mouse On Mars posiłkowało się gościnnymi muzykami, wokalistami i autorami tekstów, aby wspólnie kształtować jedną z najważniejszych marek IDM-owego grania. Na jedenastym LP niemieckiego duetu, wśród zaproszonych mamy szerokie grono artystów, w tym Justina Vernona (Bon Iver), Aarona i Bryce'a Dessnera (The National), Zacha Condona (Beirut) a także około 41 innych. Wspólnymi siłami muzycy stworzyli oszałamiające pejzaże muzyczne, które prawdopodobnie skończyłyby się dźwiękowym bałaganem, gdyby nie krystaliczna wizja panów z Mouse On Mars. Duet zdecydował się nie angażować zbyt wielu muzyków elektronicznych, skupiając się raczej na wokalistach, saksofonistach, skrzypkach i innych, aby wydobyć z nich organiczne spektrum dźwięków i pomysłów. I w tym, co może być najbardziej odkrywczą decyzją, Mouse On Mars nie precyzuje, który z tych 45 muzyków pracował nad konkretnymi utworami, pozwalając słuchaczowi pozbyć się pojęcia "twórców", i pozwolić mu się wchłonąć we wspaniałe, "pokręcone" dźwięki, które składają się na tę suitę "wymiarowych ludzi". –A.Kiepuszewski

Kolejna – po zeszłorocznym Hope You're Well – EP-ka wydana przez Patricka Hollanda w londyńskim Technicolourze właściwie nie wprowadza nic nowego do jego katalogu. Kanadyjski producent znany jest z klimatycznego, szarpanego funkiem (deep-)house'u i jeśli jesteście za pan brat z dotychczasową twórczością sygnowaną nazwą Project Pablo, to w przypadku There's Always More At The Store nie powinniście być ani zaskoczeni, ani zawiedzeni. Tkankę tego mini-wydawnictwa stanowi urokliwy outsider, czasami podany na popowo ("Napoletana"), a czasami rozwodniony do formy hauntologicznej digi-ballady ("Less And Less") czy nawet ambientu ("Las Day"). W utworach Hollanda zawsze najbardziej intrygowała mnie sugestywność, z jaką budowany jest mikro-świat ich struktury, coś co sprawia, że słuchacz czuje się jej integralnym elementem. To 26 minut z mechaniczną, mimo wszystko, formą, która wymaga skupienia, pewnej więzi słuchania – i niech to pozostanie wymownym komplementem. −W.Chełmecki