Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Mijają tygodnie, a ja nadal wracam do tej płyty i wciąż się nią nie nudzę. Debiutujący długograjem Szwajcar Benjamin Kilchhofer (oczywiście jeśli nie liczymy mini-longplaya Dersu) postawił na eklektyzm i to się opłaciło. Na The Book Room berlińska szkoła miesza się z zawiesistą kraut-elektroniką, egzotyczny fluid wchodzi w reakcję z tribal ambientem, a minimal techno wędruje pod rękę z Reichowską elegancją powtórzeń. Siłą płytą są nie tylko jej poszczególne składniki, ale sposób, w jaki zostają ze sobą zestawione. Nic się tu nie rozpada czy rozjeżdża – producent posklejał wszystkie elementy i wyszedł mu świetnie funkcjonujący organizm. Zważmy też na to, że album trwa niemal 80 minut i właściwie przez cały ten czas nie wyczuwa się znużenia. Zalecam więc słuchać od początku do końca w skupieniu (a jeśli miałbym wybierać ulubione indeksy to postawiłbym na przyczajony "Varen", Clusterowy "Chogal", zatracony w minimalizmie "Plyn", plemienny "Karon", retro klawiszowy "Durhi", orzeźwiający "Skimo" czy szamański "Vran"), bo wtedy ten dźwiękowy mikro-świat odpłaci się za cierpliwość najuczciwiej. –T.Skowyra

Lubię, jak artyści od razu przechodzą do konkretów. Potrzebujecie płyty, dzięki której wasz wewnętrzny geek rozbudzi się i zawładnie parkietem? Czwórka dziwaków z Antypodów właśnie taką oferuje. Confidence Man to poniekąd supergrupa, a zarazem zlepka byłych członków psych-rockowych zespołów, którzy ewidentnie nasłuchali się za dużo Deee-Lite i Primal Scream. Janet Planet i Sugar Bones (ciekawe pseudonimy, choć nic nie przebije takiego Jungle DJ Towa Towa) rezygnują z przydługich jamów na rzecz słodkiego, rześkiego i nieco głupiutkiego dance-popu. To całkiem niesamowite, w jaki sposób muzyka Confidence Man jest zarazem esencją "nerdostwa", a jednak estetycznie mieści się w granicach szeroko pojętego "coolness". Utwory są pełne wyrazistych linii basowych i słonecznych, syntezatorowych melodii, których barwa przypomina gry wideo z lat 90. Co z tego, że album jest zróżnicowany pod względem dynamiki i tempa. I tak będziecie odnosili wrażenie, że słuchacie I'm Too Sexy Right Said Fred, zmiętolonego na każdy możliwy sposób. Na pewno nie ma co traktować Confidence Man zbyt poważnie. Wszakże każde pokolenie ma swoją Aquę i Vengaboysów. –A.Kiepuszewski

Rok rozpoczął się powolnym, ale konsekwentnym zdychaniem – teraz z odsieczą przybywa wiosenna ofensywa westchnień, druga fala trwania i rozedrgania. Nowy materiał Adonisa imponuje rozstrzałem gatunkowym niczym pieśni Toro z czasów pre-Causers Of This: "Druga Fala Molly" spogląda na rozżarzony shoegaze, tytułowy śmiało brnie w kierunku polskiego synth-popu, "Bliżej Ciebie" przywołuje chillwave'owe refleksy, "Kończę Wcale Bądź Przedwcześnie" to urocza lo-fi wersja The Cure. Brak tu słabszych momentów, a dzięki temu, że w miksie zatracają się teksty (choć pozostają znakomite tytuły piosenek!), mogę poczuć się jak na koncertach My Bloody Valentine – podskórne melodie rozwiązują worek ze słowami i pozwalają dośpiewywać to, co umyka. Więc nie zapominajcie o wersalikach, wracajcie czym prędzej z wczasów, dajcie sobie oraz autorowi tej świetnej EP-ki trochę miłości, zwłaszcza że z komentarzy na Youtube wynika, że najlepsza "nutka" Adonisa to "Pokaż Jak To Lubisz". I jeszcze jedno: panowie, dżentelmeni, nie wypada szeptać w towarzystwie, dlatego krzyczę i czekam na utwór Adonisa z Młodym Bogiem i Młodym Pi, gdyż na pewno nikt tam nie zrymuje "Adonis" z "a to nic". –P.Wycisło

Wiem, że ostatnio ciężko u was z czasem – w końcu oprócz pracy w mordowni trzeba jeszcze wymęczyć ostatniego DJ-a Koze – ale nawet przy najczarniejszych scenariuszach nie powinno być na tyle źle, aby nie starczyło wam pół godziny na poznanie jednej z ciekawszych polskich płyt ostatnich miesięcy. Kto w Polsce robi IDM-y? Można policzyć na palcach co najwyżej kilku rąk. Jeśli ograniczymy się do dobrych IDM-ów, skończy się pewnie tylko na palcach jednej ręki, z której połowa kikutów będzie należeć do samego Noona. Algorytm nie przerywa utartej tradycji i staje się kolejnym krążkiem muzycznie spełnionym. To niezwykle godne i monumentalne zamknięcie wieloletniej trylogii, a kapka melancholii i wzruszenia wkrada się zaproszona wyjątkowymi wokalnymi frazami Adama Struga, w zamykającej wszystko "Drodze". Może jako całość, w ogólnym rozrachunku, nie zmieni zasad gry. Nie spowoduje wybuchu euforii i masowego osłuchania społeczeństwa, ale ta doskonała synteza dźwięków organicznych, z topową światową elektroniką, ta rzemieślnicza solidność, perfekcjonizm i dopieszczenie każdej możliwej ścieżki, to są rzeczy, które niesamowicie imponują; zaś logistyczny trud, jaki musiał wywiązać się z tego ogromnego spektrum stosowanych instrumentów i rozwiązań, w gruncie rzeczy skutecznie powinien wybawić nas z kompleksów narosłych względem zachodu.
Jeżeli już się czepiać na siłę (może to trochę banalne) – jak na zwieńczenie to trochę za krótko, ale wiecie, że tego typu czepialstwo wewnętrznie, dużo bardziej napędzane jest niepoprawnym komplementem niż surową reprymendą. Obadajcie temat. −M.Kołaczyk

Ostatnio MFC napisał obwieszczenie na swoim Fanpage'u, że ZAŁAMAŁ SIĘ DRUZGOCZĄCĄ KLĘSKĄ RADOŚĆ MINIALBUMU I WRACA DO MUZYKI KOMERCYJNEJ O GÓWNIE I SUKACH – a skoro szersza publika nie umiała się zachwycić, to ja, pisząc na Porcys, nie mogę zrobić nic innego, jak tylko dać łapkę w górę. Ostatnio jeden z najbardziej lubianych użytkowników na najważniejszym forum o hiphopie w pl napisał, że "kobiety na rapie to jednak chujowy pomysł", niemniej RADOŚĆ to projekt schizofreniczno-footworkowy, a nie wada kręgosłupa jaką jest hip hop według RTS-u, więc chyba mogę, dziękuję. Biorąc pod uwagę fakt, że album jest od początku do końca robotą jednego gościa (z miejscem na jeden feat) – rysuje okładki, produkuje muzykę, coś tam melorecytuje, a te melorecytacje wcześniej pisze lub fristajluje, bo kto go tam wie – to jest to naprawdę interesujący projekt. "CZEKAŁEŚ TO MASZ" i "SSUICIDE" to sympatyczne popisy industrialnych drum&bassów, a "RADOŚĆ" i "PUSSY POWERS" zgrałam sobie nawet na mój trap phone, bo na to zasługują miłym kołysaniem mnie, chociaż nie jestem z ASP. MFC chciał se tylko fajnie zabrzmieć jak profesjonalny raper, rzucił (c)rap i to jest decyzja dobra, którą mogłabym polecić garstce innych profesjonalnych raperów, gdybym sama coś o rapie wiedziała. Zróbcie sobie przerwę od gówna i suk, dajcie sobie trochę RADOŚĆI. –A.Kiszka

Niech was nie zwiedzie pojawiająca się tu i ówdzie deep-house'owa etykietka – albumowi Takeshiego Fukushimy bliżej do medytacyjnego microhouse'u niż bogactwa głębokich bassline'ów. I tak jak na kultowych Loop Finding Jazz Records Jelinka i Around The House Herberta chodzi tu przede wszystkim o celebrację detalu, subtelne cyzelowanie konkretnych szczegółów, które dodatkowo uwypukla sterylna (choć raczej lo-fi) produkcja. Skrawki melodii co rusz pojawiają się i znikają, wykrochmalone glitche podwyższają puls, wtapiają się w tętno kolejnych punktów tracklisty. W dodatku Japończyk potrafi świetnie balansować ciszą, unika efekciarstwa oklepanych kontrapunktów, a każdemu utworowi potrafi nadać charakterystyczny rys, nie tracąc przy tym brzmieniowej spójności. Podsumowując: dla wielu (cierpliwych i wrażliwych) to zabawa na wiele godzin, bo to jedna z tych płyt, które wymagają uwagi, ale odwdzięczają się z nawiązką. A dla mnie Deep Soundscapes to po prostu najlepsze kliki w tym roku. –P.Wycisło

Czyżby pojawiła się "moda na Sade"? Sama zainteresowana (z ekipą, oczywiście) powróciła może z niezbyt porywającą piosenką, ale przecież na nowym albumie Mr. Fingers aż ROI się od charakterystycznych cymesów tej wybitnej wokalistki. Żeby tego było mało: niejaka Amber Mark dosłownie próbuje STAĆ się swoją, jak mniemam, idolką. I nawet nie chodzi mi o cover "Love Is Stronger Than Pride", bo to zbyt oczywiste. Po prostu jej wokal, fortepianowe aranżacje (tytułowy – kaman!) i ogólna aura to tak masakryczna mimikra Sade, że aż robi się głupio. Nawet urodą Amber przypomina Sade! Łatwo się domyślić, że Amber nawet nie muska poziomu obłędnych, lodowatych pieśni z klasyków Adu, ale nie powiem złego słowa o całkiem chwytliwym "Love Me Right", a przede wszystkim o odświeżającym egzotycznym dance-r&b-popie "All The Work", który przypomina mi o tym, jak bardzo kocham płyty Lisy Shaw (pamiętacie jeszcze tą panią?). Więc mimo totalnego zapatrzenia w Sade, Amber poradziła sobie całkiem nieźle. –T.Skowyra

Na płycie nie pojawia się Mateusz Kijowski i raczej nikt tu nie broni demokracji, ale za to KOD działa w inny sposób. Może i kolejny album J. Cole'a bije rekord Drake'a w ilość spotifajowych streamów w ciągu pierwszej doby, ale to materiał, w który zupełnie nie potrafię się zaangażować. Zamiast chilloutu spod znaku powolnych jamów Isaiaha Rashada, dostałem tuzin uładzonych, pozbawionych jakiegokolwiek ryzyka tracków, które mocno mnie zmuliły. Wiadomo, że ostentacyjnie odwrócony od nowoczesnego trapu towar oferowany przez Cole'a znajdzie nabywców (właściwie już znalazł), ja jednak wolę coś wyrazistego, bo z całym szacunkiem, ale nawijane tu wersy szybko mnie nudzą, a snujące się, statyczne bity tylko wzmacniają efekt. Czyli jak dla mnie typowa płyta środka: ani mnie ziębi, ani grzeje, a to właśnie o takich albumach zapomina się najszybciej. –T.Skowyra

Przypomniałam sobie ostatnio o istnieniu The Internet dzięki jednej piękniej dziewczynie z wytatuowanym niepowiemgdzie półksiężycem, a chwilę później skończył się kwiecień. Zrobiło się nieprzyzwoicie gorąco, lato perwersyjnie wyminęło wiosnę, a Steve Lacy zaśpiewał pierwszym głosem w "Roll! (Burbank Funk)". Jako że zdarzają mi się momenty bycia muzyczną meteopatką, właśnie teraz jak nigdy potrzeba mi takich funkowo-słonecznych letniaków pod palmę, z soczystym jak idealnie skrojona dolna warga, basslinem do wypicia przez słomkę (metalową oczywiście, żeby nie brudzić świata). The Internet dają tym singlem namiastkę dowodu na to, że nie stracili spajającej ich iskierki, mimo iż grupa artystów skupia(ła) się ostatnio na solowych lub zupełnie innych projektach. "Roll! (Burbank Funk)" to soulowy balsam dla zblazowanych dusz lub przyjemny, bujający ogół na lato. Listen to your heart and let it flow, jak to mówią. –A.Kiszka

House w natarciu. Po spektakularnym odświeżeniu gatunku przez różne outsiderowe, lo-fi projekty, coraz częściej pojawiają się albumy, które mają szansę zawalczyć o moją listę roku. Pool Boy LP to bardzo udana kombinacja balearycznego, tropikalnego house'u z ambientem i downtempo. Niektóre utwory są czystą, relaksująca muzyka tła ("Empty Buffet"), inne z kolei mają ambicje na bycie mini-bangerami ("Old Dog No Tricks"). Wszystkiemu towarzyszy szum morza i ja tę skromną, luźną konceptualność bardzo szanuję. Cóż więcej mogę dodać – już Wyszukane Piosenki polecały ten album, więc chyba naprawdę warto. –J.Bugdol