Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

The Now Now od zeszłorocznego Humanz różni praktycznie wszystko. Tam sześcioletnia przerwa pomiędzy kolejnymi wydawnictwami, tu wrzutki rok po roku. Tam proces nagrywania trwał półtora roku, tu pół. Tam jakiś miliard tracków i tyleż gości, tu skromny objętościowo materiał i jedynie dwie gościnki. Te okoliczności oczywiście normalnie nie miałyby dla mnie żadnego znaczenia, ale porównując jakość tegorocznej propozycji POPULARNYCH GORYLI z zeszłorocznym potworkiem, zaryzykuję tezę, że Albarnowi i jego muzyce służy takie luźne podejście do nagrywania. Ten album pływa, tamten utopiłby się w brodziku. Na dowód, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, posłuchajcie najbardziej radio-friendly, wyluzowanej wersji Gorillaz odkąd pamiętam – "Humility". Reszta materiału nie kryje już tego typu perełek, ale rozlewający się, gumowy bas w "Kansas" czy 80-sowy vibe "Lake Zurich" to fragmenty, dla których warto zaserwować sobie The Now Now w całości. Albarn zafundował nam tu porządną odtrutkę na Humanz i przy okazji, bez zbędnego wysiłku, nagrał najlepszą rzecz pod szyldem Gorillaz od czasu Plastic Beach. –S.Kuczok

Maclean wspólnie z Thomem Gilliesem (Exit Someone) tworzy duet Vesuvio Solo, ale jak słychać, na solowej ścieżce idzie mu wcale nie najgorzej. W jego songwritingu jest coś z Donalda Fagena, coś z Todda Rundgrena, coś z Denisa Wilsona, coś z Hall & Oates, a jeśli w kontekście jakiegoś kolesia padają tak wielkie nazwiska czy nazwy, to ciężko go nie lubić (przynajmniej z mojej perspektywy). Wait For Love to wpisujący się w albumowy klucz projektu Wyoming (jeśli chodzi o długość) longplay z wyrafinowanym popem czule korespondującym z soft rockowym luzem i yacht rockowym ciepłem. Najpiękniejsza jest tu chyba tytułowa ballada roztapiająca serce romantyzmem z 70s, ale lekko Demarcowy "New Jerusalem" ma w rękawie kilka hooków, Beatlesowski soul "Light Cast" zachwyca emocjonalnym finałem, a na przykład "Jacob Always" składa skromny hołd mistrzom ze Steely Dan. A to znaczy, że jeżeli szukacie czegoś krótkiego, a zarazem konkretnego i pełnego muzycznej (songwriterskiej) treści, to trafiliście pod właściwy adres. –T.Skowyra

Skoro wczoraj Francuzi zostali piłkarskim MAJSTREM, to może warto sprawdzić, co dzieje się u nich muzycznie w tym roku. Wybór padł na pochodzącą z Paryża Melody Prochet i jej album pod szyldem Melody's Echo Chamber. Dziewczyna wreszcie uporała się ze wszystkim i po produkowanym przez Kevina Parkera z Tame Impala debiucie (z którym, jak wiemy, była związana nie tylko zawodowo) wróciła z nowym materiałem. Bon Voyage znacznie różni się od poprzedniczki: to płyta surowsza, redukująca ilość pierwiastka dreamy (choć cały czas gdzieś się czai w głosie Melody), choć nadal mocno przywiązana do psychodelików, tu akurat do rocka z lat 60. i 70. I to się naprawdę sprawdziło, bo album nie brzmi jaka nachalna stylizacja bez pomysłu na piosenki, a raczej jak nagrana na wielkiej zajawce próba dialogu z pięknymi momentem w historii muzyki we współczesnym ujęciu. Sercem płyty jest dla mnie epicki psych-rock "Quand Les Larmes D'un Ange Font Danser La Neige", ale i Gainsbourgowskie "Visions Of Someone Special, On A Wall Of Reflections" (po długości tytułów już wiadomo, co tu jest grane) czy psych-popowa suita "Cross My Heart" w roli openera, to utwory przy których nie czułem straty czasu. A w skondensowanym "Breathe In, Breathe Out" na 0:27 zawsze słyszę zaśpiew Ariela z "Helen". No i fajnie. –T.Skowyra

Prawda jest taka, że raperów kochamy tylko i wyłącznie za jedną rzecz – charyzmę. Możemy oczywiście udawać intelektualistów, którzy w rytmicznej melodeklamacji szukają prawd objawionych o współczesnym świecie, albo strugać wyrafinowanych fetyszystów sampli noszących t-shirt z nadrukowanym winylem, a nawet udawać koneserów lingwistyki spędzających godziny na analizie pudła rezonansowego Young Thuga, lub też... i... oraz.. ale nie oszukamy naszych pierwotnych instynktów. Akademickie szpagaty Fostera Wallace'a na temat hip-hopu, czy błyskotliwe bon moty Roberta Christgaua dotyczące kodeinowego mesjanizmu Future'a nie znaczą tak naprawdę nic, gdy przypomnimy sobie o tym, że do szczęścia potrzebujemy tylko i wyłącznie Freddiego Gibbsa i wywracającego wnętrzności na lewą stronę basu. Tylko tyle i AŻ tyle. Tak więc, zanim świat znów wróci do podniecania się społecznie zaangażowaną kendrickowszczyzną, pozwól mi Drogi Czytelniku na popełnienie jeszcze jednej towarzyskiej gafy i zakomunikowanie wszem i wobec że grafika zdobiąca ten materiał to najlepsza okładka 2018 roku, a utworowi numer trzy ktoś kiedyś postawi pomnik. –Ł.Krajnik

Video Age to kolejne porcysowe żuczki, które kryją się gdzieś ze swoimi piosenkami i czekają, aż zwrócimy na nich uwagę. Nie mogło być inaczej: liczyłem, że ich album będzie takim tegorocznym Routines, ale jednak mimo wszystko wolę debiut Hoops. Wiadomo, obie płyty nieco różnią się pod względem stylistyki, ale przyświeca im podobna filozofia grania (lo-fi to coś, co lubią oba bandy). Więc na Pop Therapy znalazło się dużo miejsca "indie-poptymizmu" w postaci milutkich melodyjek i refrenów. Sporo tu ejtisowych synthów, słychać zamiłowanie do naszych różnych faworytów ("Days To Remember", uroczy "No Tomorrow" czy zwłaszcza "Echo Chamber" kłaniają się w pas Arielowi, "Paris To The Moon" spodoba się fanom Phoenix, w tytułowym słychać jakieś echa songwritingu McCartneya, no i sporo tu Prefabowego myślenia o piosence), więc z wielką przyjemnością wpisuję Video Age na listę naszych porcyscore'owych ulubieńców i obserwuję dalej, bo to przecież dopiero ich drugi krok. –T.Skowyra

Był kiedyś taki film... Ale tym razem pomówmy o muzyce: Bartosz Kruczyński ma coś dla tych, którzy ciągle tęsknią za duetem Ptaki. Jego projekt Pejzaż to niejako kontynuacja Przelotu, ale w znacznie bardziej wychillowanych, niemal balearycznych warunkach. Taki album, który najlepiej zapuścić podczas plażowego relaksu albo przy jednym z wakacyjnych popołudni. A więc znowu mamy całe tony nostalgii i góry retromanii, a wszystko to sprawnie wkręcone w dance'owe bity – sporo instrumentalnego hiphopu po myśli DJ-a Shadowa ("Miasta Mrok" albo "Tyle Znaczeń"), dyskretne vapor-post-disco ("Uważaj Jak Tańczysz" albo "Z Drugiej Strony Świata"), ale jest i balearic-ambient dla kontrastu (chociażby "Ucieczka"), więc pod względem nastroju całość prezentuje się świetnie. I choć przyznam, że znacznie bardziej wolę Kruczyńskiego w house'owym projekcie Earth Trax oraz pod aliasem Phantom, w którym zajmuje się "szeroko pojętą taneczną elektroniką", no ale nie można odmówić Ostatniemu Dnia Lata uroku. –T.Skowyra

Wszyscy, którym przez uszy przemknęła nazwa Snail Mail, pewnie się zastanawiają, skąd cały ten hajp. Bo mam wrażenie, że w tym roku nawet MY recenzowaliśmy już albumy artystek, których muzyka podchodzi pod "happy-sad cute guitar slacker indie rock". Podczas, gdy po skończeniu liceum zapewne gdybaliście jeszcze nad swoją przyszłością, Lindsey Jordan miała już zatwierdzony kontrakt z Matador Records. Z drugiej strony taka Kate Bush napisała "The Man With The Child In His Eyes" w wieku 13 lat, a Mary Shelley miała zaledwie lat 19, kiedy skończyła pisać Frankensteina. Jordan wymienia Avril Lavigne i Liz Phair jako wczesne autorytety i w takich utworach, jak "Full Control" staje się to nader słyszalne. Oprócz wszechobecnych sonic-youthowych gitarek, tu i ówdzie wrzucone są małe, instrumentalne smaczki: tamburyn w podchodzącym pod emo "Golden Dream", czy puzon w rozlazłym slow-burnerze "Deep Sea". Co tu dużo mówić, "Pristine" i "Heat Wave" to znakomite, rozczulające single, a reszta jest… po prostu wporzo. –A.Kiepuszewski

Ten moment, gdy jedziesz pociągiem z Katowic i przysłuchujesz się, jak dwóch czterolatków siedzących naprzeciwko deliberuje na temat nowej płyty Death Grips. Pierwszy zaczął bezczelnie, ale nawet zabawnie: "Z godnych nieuwagi płyt w tym roku, ta być może jest tą najdostojniejszą". Drugi jedynie wzruszył ramionami i powiedział: "Wierzę, że przepastny dysk chłopaków skrywa tysiące tak frapujących, smacznych kawałków – każdy fan tej ekscytującej muzyki może spać spokojnie". I wybuchnęli śmiechem, wylał się potok słów, z którego dało się jednakże wyłuskać jakieś niedokończone zdania o szkicowości kompozycji, wyczerpaniu formuły, prawdopodobnie nie omieszkali też ponarzekać na brak świeżości. To byli dobrze wychowani, dystyngowani młodzieńcy, określenia w rodzaju "chujowa płyta" nie przebiłyby bariery ich piskliwych głosików i kindersztuby. Wiele się od nich nauczyłem, przysięgam. Dlatego od razu po powrocie do rodzinnego Bezbekistanu postanowiłem, że zrobię to porządnie, jak prawdziwy krytyk, wasz najbardziej zapracowany internetowy muzyczny nerd – Antony Fant... Porcys.com. Hi everyone. Light to descent 2. Did you hate it? Or did you hate it? Why? And what do you think I should review next? Michael Gira, nie śpij, nagraj coś. –P.Wycisło

Przepis na satysfakcjonującą porcys-core'ową płytę niby jest prosty, ale niewielu potrafi go dobrze zrealizować. Służę pomocą. Zacznijcie może od korzeni (Matty to członek BadBadNotGood) i szybko je porzućcie, by realizować swoją pop-wizję. Następnie przesłuchajcie uważnie dyskografię Beach Boys i nagrajcie coś na miarę "Verocai". Pieczołowicie pracujcie nad indie-popowymi kliszami, żeby efekt brzmiał tak przyjemnie jak "How Can He Be". Nie przesadzajcie z długością plyty – dziewięć utworów wystarczy. Popisujcie się szerokimi horyzontami, na przykład kończąc album klasycznie krautrockowym utworem. Zadbajcie o zróżnicowanie, wprowadzajcie niepokój jak w noir-popowym "Butter". Za to przy "Clear" nauczcie się, jak należy pisać refreny. Dzięki "Polished" dowiecie się czegoś o aranżacji. Nie zapomnijcie o wypuszczeniu jednej z najlepszych piosenek w tym roku ("I'll Gladly Place Myself Below"). Na pewno nie zaszkodzi, jeśli posiadacie gładziutki głos, przypominający chociażby o jednym z wokalistów zespołu, o których nie mogę tutaj napisać. Chyba wszystko jasne: świat pochwał na Porcys stoi przed Wami otworem. –P.Wycisło

Pytanie retoryczne: czy dalekie echo Roberta Wyatta w openerze kradnie moje serce? Jednak tym, co naprawdę przykuwa uwagę w soil, jest gra przeciwieństw: abstrakcyjna produkcja Katie Gately i Clamsa Casino zestawiona z szarżującym Josiahem, subtelny brak umiaru. Albo inaczej, uciekajmy od wykluczającej binarności – mówmy o proliferacji kontrastów, by nieumiejętnie grasować językiem w poszukiwaniu popękanego podniebienia muzyki. Więc może skandaliczna grafomania (jak przed chwilą), estetyka przesady, estetyzowanie przesady. Ale też odrzucenie ciperskiego-maczystowskiego neo-soulu, pocałunki kradzione nieprzysiadalności awangardowego r'n'b. I jeszcze zanurzenie w historię muzyki, najładniej zaśpiewane słowo w tym roku (przedłużone bicie serca w wonderowskim "bless ur heart"), albo grubo ciosany, raczej piękny "cherubin", który przy słowach "Making love to you is my job" pozwala pomyśleć, że to odpowiedź na morrisseyowskie "I've never had a job because i've never wanted one". Niech ten debiut rezonuje długo, tak jak wibracje w jego głosie; niech męczy jak drapanie w gardle u niżej podpisanego, gdy Wise śpiewa: "I called all your ex-boyfriends and asked them for a kiss / I needed to know if they still carried your fragrance". Westchnienia czasami mogą być słowami. –P.Wycisło