Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Daniel Drumz i Hatti Vatti wymyślili sobie całkiem sprytny konstrukt, błyskotliwie nawiązujący do ulubienicy współczesnej elektroniki – nostalgii. Ich pomysł na melancholijny recykling unika dosłowności vaporwave'u i hipnagogicznego popu, dzięki zabiegowi zbliżonemu do idei hashtag rapu. Artyści rzucają słowami-wytrychami polskiej popkultury oraz dorysowują im alternatywne znaczenie. Zastępujące wierną retrospekcję simulakrum, dodaje abstrakcyjnej niezwykłości rodzimej tradycji życia wspomnieniami. Krzyżacka duchologia kreuje ciąg surrealistycznych obrazów, interpretujących przeszłość poprzez zawadiacką grę w skojarzenia. Zabawa bardziej przednia niż godziny konferansjerki Stanisławy Ryster i Tadeusza Sznuka razem wzięte. –Ł.Krajnik


–M.Kołaczyk

Nigdy nie byłem wielkim fanem Elbrechta. Pięć pierwszych sekund zmieniło wszystko. Płyta, która może zmienić człowieka? Happiness, jak na swoją długość, jest tak świetnym materiałem, że może coś takiego bezproblemowo dokonać. Jangle, indie, psychodela, dream pop, elektroniczna awangarda i eksperyment. Przejażdżka na wielkim rollercoasterze nieskończonej wyobraźni Elbrechta, pełna eklektycznych zwrotów, łamanych struktur i piosenek wyłamujących się ze sztywnych konwenansów ("Beholde The Eye"). Jorge wydając tak prędko kolejny krążek jakimś cudem zrównał się z już i tak wysoko postawioną poprzeczką ustanowioną tegorocznym LP, dając nam namiastkę nadpobudliwego Acid Westernu odlanego w nieco bardziej melodycznych i miejscami "radośniejszych" od Here Lies barwach w najlepszym możliwym stylu. I niby ostatnie minuty "Trance", wstęp "Innocuous", refrenik "Down In Flames", są urokliwe, ale i tak nie są w stanie zmyć zapachu rozkładających się zwłok kolejnej leżącej na parkiecie depresji Elbrechta ("Cementerio General"). Taki dziki radykalizm w stosowaniu kontrastu i elementu zaskoczenia ostatnio było mi dane słyszeć na wejściu Rogala u Sariusa. Ale okładka o tym wszystkim powie wam chyba lepiej. Mniejsza z tym. Zamykam temat i klikam, już nie wiem, który replay z kolei. Dzięki Pan Jorge, jest Pan bohaterem. –M.Kołaczyk

Polsko-brytyjski producent posługujący się przaśnym pseudonimem felicita, stworzył album dorastający do biesiadnych konotacji jego ksywy. hej! raczy nas typowym dla PC Music, hiperaktywnym, popękanym popem 2.0, przefiltrowanym przez słowiańską wrażliwość. Samplowanie pieśni ludowych być może nie jest szczytem kreatywności, a towarzysząca im pstrokata elektronika odstaje od dokonań megagwiazd wytwórni, ale powiem wam, że ja znajduję tu pewien rodzaj bezpretensjonalnej szczerości pozwalającej mi na ponad trzydzieści minut dobrej zabawy. Prostolinijne podejście Dominika Dvoraka należy traktować jako potrzebny odpoczynek od wywołujących ból głowy, intertekstualnych orgii labelowych kolegów. Plus się należy, nawet jeśli bez specjalnie głośnego aplauzu. –Ł.Krajnik

Może nie zauważyliście, ale właśnie wrócił Mati z kolejnym albumem. Spójrzcie na śliczną, obłędnie kiczowatą okładkę (se zerknijcie wyżej na fragmencik) i już wiecie, co się dzieje. Mati nadal jest tak samo boleśnie pretensjonalny jak zawsze, bity nadal ma właściwie tak samo nijakie jak zawsze (ja lubię prostotę, ale bez przesady), teksty (o Power Rangers, GTA, o zapominaniu albo o tym, że chodzi cały czas w tej samej bluzie; tylko tego odnośnika do wspaniałego debiutu Morgensterna nie mogę mu darować) takie same jak zawsze. Tu mógłbym postawić kropkę, bo co więcej można napisać? Ale chciałbym dodać, że nie ma się co nad Matim pastwić czy coś: on robi swoje, my robimy swoje (też nie będziemy w tej kwestii nic zmieniać), proste. I pewnie jeśli za 25 lat Holak znowu wyda płytę, a Porcys dalej będzie funkcjonował, to wiecie jak to się skończy. –T.Skowyra

Na starcie klasyczny Autechre z Confield nie zachęca do działania, mimo to w bardzo krótkim czasie Helena wychodzi na prostą, dając nam serię zadowalających, niekiedy silnie anty-tanecznych, innym razem, utrzymanych na zasadzie kontrastu, niemal transowych, niezwykle różnorodnych kompozycji. O ile Qualm nie wciąga od samego początku i wymaga od słuchacza dużo dobrej woli, to taki "Primordial Sludge", bezpośrednie nawiązania do Tangerine Dream w "Qualm", czy muzyka wczesnego baroku mutująca wewnątrz twardego dysku Atari w postaci "Entropy", dają pożądany impuls, w którym po raz pierwszy uświadamiasz sobie, że – ej no, w sumie jest tu nawet spoko. Ale wiecie, że to tylko poboczne gatunkowe ornamenty, bo to, co prócz nich pozostało – czyli de facto główna część płyty – to kilka bardzo porządnych industrialnych electro rytmów, które raczej w jakimś większym stopniu nie wybijają się z rozlezłej na tak wiele frontów, nieskończonej tyraliery graczy bawiących się we współczesną elektronikę. No może z wyłączeniem rytmicznie synth-popowego "Panegyric" i genialnego, wciągającego zakończenia w postaci "It Was All Fields". Hauff punktuje w pobocznych kategoriach, niestety nagroda główna pozostaje dla młodej DJ-ki poza zasięgiem. Qualm z nóg nie zwali, ale z przyjemnością rzucić uchem zawsze można. −M.Kołaczyk

Willy Baxter już na zawsze pozostanie w naszych porcysowych sercach, które skradł nie tylko występem na 10. urodzinach portalu, ale również trafiającą w nasze poptymistyczne gusta EP-ką Proof. Właśnie ukazała się kolejna mała płytka fińskiego producenta i skłamałbym, że jej słuchanie nie przyniosło mi sporo frajdy. Całość to po prostu baxterowy synth-pop, czyli połyskujące ejtisowymi synthami, pozornie niedzisiejsze piosenki z refrenami, które same się śpiewają. Taki właśnie jest tytułowy numer (brzmi jak pozbawieni gitar Tigercity), "Out Of My Hands" (tu trochę pobrzmiewają ECHA Junior Boys i ELO) i "Something's Up" (coś jak italo disco w produkcji Lindstrøm?), tymczasem "Bonnie" skręca totalne w lata 80. (jakieś Yazoo i tym podobne, uwaga: to nie jest cover Prefab), a "Moonwalk" jest trendmark instrumentalem naszego przyjaciela (taki młodszy brat "Slope"). Pięć strzałów i z żadnym nie miałem problemu, a wręcz odwrotnie. Tak trzeba grać. –T.Skowyra

W pozłacanej loży popu młode gwiazdy często starają się udowodnić swoją "dojrzałość". Ale dwa lata temu, angielskie nastolatki z Let's Eat Grandma przemówiły do niespokojnych dzieci w ich wieku. Debiutancki album I, Gemini, złożony z mistycznej aury i kiczowatych, popowych hooków a la Katy Perry, mógł zaciekawić, lecz nie wciągał jako całość. Teraz, gdy Jenny Hollingworth i Rosa Walton zbliżają się do dorosłości, dzięki sofomorowi wyrabiają sobie mocną pozycję w alt-popowym światku. Niewątpliwie zaproszeni producenci: SOPHIE (która dużo namieszała w tym roku swoim materiałem) i Farisa Badwan z The Horrors, znacznie przyczynili się do artystycznego sukcesu. "Hot Pink" jest naładowaną konfetti armatą o sile rażenia Sleigh Bells, a "Falling Into Me" to niemalże Lorde na kwasie. Ale jest też "Cool & Collected", medytacyjne opus o próbie ukrywania niepohamowanego pragnienia. A najciekawszy i tak jest kulminacyjny, sophisti-popowy "Donnie Darko", który tytułem trafnie podkreśla swoją retro aurę. Trwająca ponad 11 minut piosenka jest powoli rozwijającym się arcydziełem, przesiąkniętym późnonocną mgłą. Pulsujące syntezatory są jak prosto z dyskoteki, która zdaje się podążać za tobą do domu. A gdy w końcu pojawiają się wokale, to z nowo odkrytą agresją. I pomyśleć, że dziewczyny się dopiero rozkręcają. –A.Kiepuszewski

Pamiętacie Jessie Ware i jej debiut Devotion? Okej, ja już trochę o nim zapomniałem, ale dzięki singielkowi "Ulatuje" całkiem dobre wspomnienia wróciły. Wszystko za sprawą Olgi Polikowsiej, która właśnie bezceremonialnie wkroczyła na electropopową scenę w naszym kraju. I mam nadzieję, że uda się jej awansować jak najwyżej, a to dlatego, że właśnie takich piosenek szukam w polskim popie: pozbawionych balastu pretensjonalności, stawiających na chwytliwe melodie (dawno nie słyszałem takiego refrenu w polskim mainstreamie), szukających porozumienia z r&b, no i wreszcie ubranych w błyszczące synthowe szaty. To wszystko znalazłem w singlu Olgi (za który muzycznie odpowiadają: Łukasz Maron, więc jakby wiadomo; oraz Szatt z zespołu Kroki), która może i chowa się trochę za vintage'ową firanką, ale wyraźnie spogląda w przyszłość. I bardzo się cieszę, bo startując z pozycji "polskiej Jessie Ware" można chyba naprawdę daleko zajść. –T.Skowyra

Muzykę Setha Nyquista tworzącego pod pseudonimem MorMor można umieścić gdzieś pomiędzy miękkim indie-popem, a traktowanymi po swojemu większymi i mniejszymi wpływami nowego soulu i r'n'b. Z zalewu stylistycznie pokrewnych wykonawców wyróżnia Kanadyjczyka parę kwestii. Po pierwsze – głos. Typ, który naturalnie operuje uspokajającym, ciepłym wokalem, wchodząc w wyższe rejestry, tworzy hybrydę złożoną z żarliwości licznych naśladowców Księcia w stylu jakiegoś Miguela i emocjonalnych, ekshibicjonistycznych petard spod znaku Franka Oceana. Druga sprawa to produkcja. Tych pięć świetnie rozpisanych numerów, dodatkowo, co jakiś czas nawiedzają w miksie pojedyncze motywiki, które pojawiają się znienacka jeden jedyny raz, robią robotę i znikają. Powiedzmy sobie szczerze: zwrotki takiego "Waiting On The Warmth" bez produkcyjnych niuansów byłyby o wiele uboższe. No i w końcu kwestia najważniejsza – same kompozycje. O 3/5 tego materiału pisał już nasz człowiek Carpigiani, pozostaje mi więc wspomnieć, że "Lost" pod względem złożoności aranżu kładzie tu resztę tracków na łopatki, a refrenowa kulminacja "Find Colour" wieńczy ten album w perfekcyjny sposób. –S.Kuczok