Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Jeśli ktoś nas śledzi, to może zauważył, że pojawia się co najmniej dziwna tendencja do chwalenia raperów, którzy strzelają "BITCH!" na lewo i prawo. Playboy Carti to oczywiste skojarzenie, ale ciężko będzie raperowi z Atlanty spocząć na laurach. Bo o to nowszy zawodnik, którego ad-liby są głośniejsze i jeszcze bardziej wgniatające w podłogę. Sheck Wes to ten niezwykły przypadek rapera, który trochę brzmi, jakby miał wywalone, ale jednocześnie niezwykle stara się o uwagę odbiorcy. W sumie co z tego, że w "Mo Bamba" tak fałszuje, skoro utwór wprawia w piękny, a zarazem obrzydliwy narkotyczny błogostan. Prościutkie i nieco prymitywne refreny stanowią odpowiednią równowagę dla cięższych tematów poruszanych w zwrotkach. Obskurne, "brudne" bity serio sprawiają, że chcę się komuś przypierdolić. Wprost idealny rap do mosh pitu. Siła rażenia Scarlxd minus pretensjonalność. Nadal nieskrycie czekam na trapowy album bez wypełniaczy, ale uwierzcie, że wraz z tym wydawnictwem jesteśmy już coraz bliżej. –A. Kiepuszewski

Kumaty koleś ten George. I nie chodzi mi tylko o jego playlistę ulubionych tracków (inspiracji), którą stworzył, ale już o same piosenki ze Slide. Zdarzyło mu się nazwać swój album "vaporwave'ową operą", choć wydaje mi się to niezbyt trafne określenie (chyba że chodzi o pewną ironiczną grę ze słuchaczem), skoro na każdym kroku słyszę tu lata 80. przefiltrowane przez chillwave'ową mgłę ("Make It Forever" albo "Monster"), a także liczne wątki przybyłe z lat 90. – z dream-popem/shoegaze'em na czele (weźmy przecięty pavementovą wstęgą "Dumb"), jungle'owym uniesieniem (opener i closer brzmiące jak piosenki dziewczyny George'a, czyli Negative Gemini), a nawet trip-hopowo-chilloutowym tripem po myśli Groove Armady (tytułowym hologram z saksofonem). Dzieje się tu wiele dobrego, choć ostatecznie nie są to jeszcze numery, które zawładnęłyby mną na dłużej. Ale jestem dobrej myśli i wierzę, że George cały czas będzie się rozwijał i już wkrótce pokaże wszystkim, na co go stać. –T.Skowyra

Długo trzeba było czekać na ten album, którego data premiery była wciąż przekładana. I kiedy wreszcie się ukazał (swoją drogą tytuł jak najbardziej adekwatny) muszę z przykrością stwierdzić, że jestem zmuszony do "wypowiedzi chłodnej, precyzyjnej i oszczędnej" aby go "opisać". Bo wiecie – It's About Time właściwie w ogóle nie brzmi jak album Chic (jeśli poprzez Chic rozumie się to, co ta formacja robiła głównie w latach 70.). Zapomnijmy więc o kapitalnej sekcji rytmicznej i błogich, zapętlonych melodiach, które miażdżą od środka, a przygotujmy się raczej na zabójczo bezpieczną dawkę miłego, ale totalnie sformatowanego disco-popu. Lista gości sugeruje coś w rodzaju Funk Wav Bounces Vol. 2, choć podczas gdy longplay Calvina Harrisa to całkiem przytomny wakacyjny soundtrack, tak próby Nile'a Rodgersa i ekipy właściwie nie wzbudzają większych emocji. Wielka szkoda, ale jest jeszcze nikła nadzieja, że zapowiadany na kolejny rok, nowy album Chic pozostawi po sobie znacznie lepsze wrażenie. –T.Skowyra

Świetną "Afrike" większość pewnie kojarzy. Jak nie, to co tu, gamonie, jeszcze robicie. Jeżeli liczyliście na więcej przeraźliwie chwytliwych refrenów, to dobrze myśleliście. Pokładane w power popowym singlu oczekiwania zostają spełnione. A zamiast serii ugrzecznionych indie popowych pioseneczek, chłopaki nie boją się grać przesadą i dźwiękową nadreprezentacją, wspomagając te głębokie bębny, syntezatory i saksofon, myślą kogoś, kto bardzo radykalnie musiał katować Causers Of This ("Replica", czy też zmysłowe "Caile"). Oczywiście tylko brzmieniowo – jakiś szczególnych zaskoczeń i zabaw formą tutaj nie uświadczycie. Bo w sumie po co, gdy te świetne kawałki zanurzone w balearyczno-chillwave'owym sosie smakują tak dobrze (pozbawione niestety tej przebojowości singla). W piłce padło odwołanie do CoT. Chyba powinno Wam to wystarczyć do rekomendacji. –M.Kołaczyk

W opracowaniach nowego Montero ludzie z lubością wskazują na introwertyczny koncept jako główną siłę tegorocznego albumu. Fajnie się pisze o płycie z historią, wiedząc że można napchać wszystko trocinami słów o samotności w tłumie. Mimo że to wszystko wdzięczne dla piszącego – a obserwacje tych, co już napisali, w przeważającej części trafne – to zdecydowanie muszę stwierdzić, że bardziej od zgrabnej opowieści o powolnym wstawaniu z kolan i nabywaniu życiowej odwagi, urzekają mnie te barwne pioseneczki o głębokiej harmonicznej podstawie i przeważnie niezwykle żywiołowej energii. Psychodelic pop. Uproszczone Of Montreal. Brzmieniowe Grizzly Bears i Tame Impala zbudowane na oczywistym wpływie Beatelsów w wokalnych pasażach. W refrenie "Vibrations" czuć Yes, a pomimo że w przeważającej części bywa tu lekko, to odmienna od reszty kulminacja w patetycznym tytułowym "Performer" wybija się pozytywnym koturnowym blaskiem. "Thank you for flying with Montero today / Gotta first class ticket going on the way". Nie ma za co ziomeczku, to ja Ci dziękuję. ("Montero Airlanes" i "Pilot" najlepsze) –M.Kołaczyk

Skoro żaden godny szacunku portal jeszcze nie napisał o reprezentantach krakowskiego podziemia, to nadciągamy, by horyzonty poszerzyć. Lato W Ghettcie rozsadza konwencję ulicznego rapu, oferując wręcz niewiarygodnie zaraźliwe refreny ("Gangi", "Tak Jak Kiedyś") i zapamiętywalne linijki (fragment z "pętlą" w "Jak Się Nie Ogarniesz" wciąż nie pozwala mi zasnąć). Znajdziemy tam jakieś dalekie echa LSO ( "Survival"), Winiego (?), może Hewry, ale to nie komenda, nikogo nie przesłuchuję – całość brzmi świeżo, oryginalnie i charakternie. Pomyka gatunkowymi opłotkami i zachowuje spójność nawet wtedy, gdy w kilka minut lawiruje pomiędzy autotune'owym post-horrorcore-polo a (g-)funkiem. Słyszałem w tym roku wiele muzyki z Polski, po której trudno było się nawet porządnie domyć, a ten mixtape wchodzi tak gładko, jakbyś używał mydła. Jest dla żon, dla matek, dla tych z uczuleniem na kolor niebieski, dla wielbicieli pieczywa i mąki, i dla tych wszystkich, którzy rzadko obcują z polskim rapem. Dobra, darujmy sobie wyważone opinie: ja pierdolę, co za płyta. –P.Wycisło

Za dużo czasu spędziłem z Wrens i Mineral, aby nie docenić próby przeszczepienia około Lil Peepowej stylistyki na polskie podwórko. Cloud rapy, pokłosie Sad Boysów, dominujący nad wszystkim emo klimat, który umiejętnie i bardzo subtelnie dawkowany (umiejętnie, znaczy, im bardziej zabije się, zabije się, zabije się, tym lepiej) da wam ogólny zarys konwencji, jaką obrał sobie Mlodyskiny. Przeszczepienie instrumentalnie nawet udane, niestety wokalnie/nawijkowo zalatujące zbyt wielką amatorszczyzną i to nie z tych do końca celowych. Ma to swoje hooki ("Życie"), swoje wzloty i drobne upadki, jednak zbyt wielka liczba niedoróbek nie pozwala bezrefleksyjnie wielbić płytowego debiutanta. Więcej pracy, szlifowania, więcej doświadczenia i może na przyszłość wyjdzie nam z tego coś naprawdę pierwszoligowego. Na razie dobra płytka-ciekawostka do rekreacyjnego przesłuchania z naprawdę miejscami niezłymi podkładami. Ludzie z alergią na autotune'a czy celowe lamusowanie i użalanie się nad sobą powinni unikać jak ognia, a jeśli jednak ktoś lubi takie masochistyczne zabawy, to wstęp "Bezpieczni" na głośnikach i można z przyjemnością rozwalić się na kanapie bez większego żalu. Należę do tych drugich, więc tym bardziej za przyszłość Młodego szczerze trzymam kciuki. –M.Kołaczyk
A tak btw. to wielki szacun za konsekwentne ruszanie pod prąd okazji do łatwego nabicia sobie wyświetleń. Bezinteresowny i naiwny idealizm zawsze na nieskończonym propsie.

Cała ta nowa fala pretensjonalnego emo-rapu może się schować, bo oto artysta, który opowiada o swoich problemach i smutkach w sposób autentyczny, a zarazem satysfakcjonujący artystycznie. Przez całe Care For Me Saba omawia momenty, w których czuje, że świat odwrócił się od niego. W "Busy / Sirens" dręczy go samotność; w "Life" nawiedza go widmo masowego uwięzienia osób czarnoskórych w Ameryce; a w "Fighter" opisuje różne sposoby walki z innymi każdego dnia. Jednak najbardziej niszczycielski wpływ na zdrowie psychiczne rapera ma morderstwo Walta, jego kuzyna, współpracownika i najlepszego przyjaciela. Spokojne, plumkające bity przyprawione trapowymi hi-hatami, tworzą atmosferę niespokojnej melancholii. Łagodne syntezatory przywołują na myśl Telefone Noname (na którym Saba występował zarówno jako producent, jak i wokalista). Jednak podczas, gdy bity Noname były lekkie i żartobliwe, muzyka Saby przepełniona jest zarówno lękiem, jak i rezygnacją – zestawem cech, które idealnie pasują do lirycznej zawartości albumu. Eksploracja straty i pustki, wszystkich odcieni szarości, wiecie o co chodzi. Ale Saba nie szuka litości – powoli porusza się do przodu, zamieniając żałobę w przestrzeń, w której fani mogą się odnaleźć. A "Prom/King" to najbardziej przejmujący storytelling w hip-hopie od lat. –A.Kiepuszewski

Od początku jest dobrze: rzut oka na tytuł i skojarzenia powinny biec w kierunku piosenki Quebo z Pawbeatsem. Dobrze, nie jest dobrze. "Euforia" przypomina, co się dzieje, gdy interesujące linijki zastępuje linia najmniejszego oporu, gdy ciekawe teksty są niedostępne jak crack w Opolu. Albo gdy ghostwritera zastępuje generator, gdy generyczność nawiedza jak duch. Nie szanuję takiego leksykalnego lenistwa, na które można przymknąć oko tylko w dziennikarstwie muzycznym, gdy człowiek chce pisać tak, jak mówi. I jeszcze ten nieszczęsny autotune, dzięki któremu czasami można się dowiedzieć, jak brzmi "an intimate stranger hailing from the uncanny valley between organic and synthetic, human and superhuman", ale tutaj (i na płytach Taco chociażby) brzmi jak nieudana emigracja z Polski do USA. Dociekliwy czytelnik powinien zapytać, dlaczego w takim razie kciuk nie wskazuje podłogi, a ja wtedy pytam Jana, czemu marnuje takie ładne podkłady. Wyspałem się, a ziewam. Chyba wolę sobie zrobić popcorn, przeglądać jej Instagram. –P.Wycisło

Słyszeliście o Projekcie Tymczasem? Nie? To pozwólcie, że zacytuję info: "«Projekt Tymczasem» to inicjatywa, której finał będzie miał miejsce już 6 października na deskach Teatru im. Słowackiego w Krakowie, gdzie spotka się czołówka rapowej sceny. W ramach projektu pionierzy rapu połączyli siły z reprezentantami nowej szkoły, reinterpretując wzajemnie jedne z najważniejszych numerów w swoim dorobku". To nie może nie być hit – rap w teatrze, człowieeeeekuuuu. No i oczywiście świeżość pomysłu wzajemnej interpretacji – co za akcja w ogóle! Efekt jest raczej łatwy do przewidzenia, o czym świadczy "Piroman" Pezeta, który brzmi tu jak raper-mędrzec mocno doświadczony przez życie ("Nieustannie mija czas, choć jest wszystkim co tu masz"). Wszystko na pozorowanym ejtisowy blichtr bicie, który w 2018 brzmi dość infantylnie czy nawet śmiesznie (mnie trochę śmieszy). A na deser jeszcze skreczowane outro. Nie wiem, jak wy, ale ja się wypisuję, choć prawdziwi fani rapu (a nie tego gówna z autotune'em w głównej roli) zapewne mocno się jarają. –T.Skowyra
PS. Żabson to ziomal.