SPECJALNE - Rubryka
Rekomendacje singlowe 2007
10 stycznia 2008
Aby zrekompensować czytelnikom odchudzone Nuty Dźwięki i rekomendacje płytowe, zdecydowaliśmy się w tym roku na swego rodzaju novum: polecamy dziesięć mniej znanych singli z 2007, którym należy się w naszej opinii większe rozpropagowanie.
Alexi Delano
Brooklyn Social
[Rompecabeza]
Alexi Delano to jedna z moich najlepszych tegorocznych rozrywek. Futurystyczny acid minimal, jakiego nam ten pan dostarcza, zdecydowanie zasługiwał już od dawien dawna na wzmiankę w Porcys. Od czego by tu zacząć? Może od pewnego skojarzenia z Audio Soul Project. Zarówno Delano, jak i Mazi Namvar działają na elektronicznej scenie nie od dziś i obaj nie wydają się być zmęczeni i pozbawieni pomysłów, wręcz przeciwnie, każda ich kolejna propozycja wydaje mi się właśnie coraz bardziej interesująca.
"Brooklyn Social" zaczyna się od odgłosów jakby wziętych z odcinka Reksia, konkretnie z tego, w którym Reksio leci w kosmos i stacza bój z kosmitami o psi odpowiednik Małej Syrenki (tak, czuję się dobrze, proszę sprawdzić to). Zwłaszcza jak te mechaniczne odpowiedniki Reksia zaczynają kicać w ósmej minucie. (Swoją drogą ciekawe, czy Rex The Dog słyszał o Reksiu?) Potem dochodzą odgłosy przypominające bardziej Reksia robiącego pieczątki w czołówce. Potem coś jakby statek kosmiczny z popsutym alarmem, a następnie statek, w którym nic już nie działa i wszystkie światełka świecą jednocześnie. A na koniec powtórka całego odcinka w jeszcze bardziej zmutowanej, a do tego przyspieszonej wersji. A potem strona B singla, "Input Quantize", równie udana.
Delano urodził się w Chile tak jak Villalobos, a wychowywał się w Szwecji (gdzieżby indziej – dodałby niejeden fan muzyki w tym roku). Był związany z branżą muzyczną od połowy lat osiemdziesiątych (!) – miał swoją audycję w radiu już jako piętnastolatek. Podbój świata elektroniki zaczął podobno po podróży do Hiszpanii w latach 90tych (wcześniej interesował się raczej hip-hopem, soulem itp.). Wydał pod rozmaitymi pseudonimami dziesiątki płyt, a w tym roku ukazały się takie winyle jak Un As Bajo La Manga, One Each (EP), Lost 4 Words i właśnie Brooklyn Social. Brooklyn nie pojawia się w tytule przypadkowo – Delano od lat 90tych mieszka w NY właśnie w tej dzielnicy. –Zosia Dąbrowska
• posłuchaj »
Havoc
I'm The Boss
[Nature Sounds]
Havoc może i był bossem, ale jakieś paręnaście lat temu. Obecnie wyraźnie widać, że dobre czasy się dla niego skończyły, gdyż zarówno ostatnie albumy Mobb Deep, jak i jego solowy krążek mogą służyć co najwyżej jako droga podstawka pod kubeczek z herbatą. Skończyła się autentyczność, zaczęła pozerka i odcinanie kuponów. Tym niemniej muszę przyznać, że promujący jego debiut singiel "I'm The Boss" to jeden z najczęściej repeatowanych przeze mnie kawałków w tym roku, skutecznie udowadniający, że Havoc jest (był) całkiem niezłym raperem i może nie do końca należy go już przekreślać i odsyłać na hip-hopową emeryturę (blanty, dziwki, dzikie imprezy i życie z procentów, chyba tak to w tym światku wygląda).
Linia basu wydawała się przez długi czas znajoma, w końcu przyszło oświecenie – drugi track na People's Instinctive Travels And The Paths Of Rhythm. Wstyd, wstyd Halicki. Tak poza tym to standardowy podkład w stylu Pół Dolara – chwytliwy, bez zbędnych bajerów i fajerwerków, idealny do puszczenia w eter. Właściwie gdyby nie ten, dosyć odważny, fragment z ATCQ to nie byłoby pewnie na czym ucha zawiesić, a tak mamy połączenie nowoczesności z klasyką w służbie komerchy, które w ostatecznym rozrachnku całkiem nieźle się sprawdza. Havoc zaskakuje przyzwoitym flow, a całościowo należy ten tutaj występ uznać za jego największy popis od jakiś 10 lat. W ten prosty sposób mamy jeden z najlepszych tegorocznych mainstreamowych singli z dziedziny hip-hopu, tym bardziej szkoda że raczej niedoceniony. –Łukasz Halicki
• zobacz klip »
Ida Corr Vs Fedde Le Grand
Let Me Think About It (Fedde Le Grand Remix)
[Data]
Cóż za zajebisty kawałek, stwierdziliśmy zgodnie z DJ-em Laski Wyrywam, gdy DJ Westchnień Obiekt zmienił płytę i w Saturatorze rozległy się te bity. Nie minęło wiele czasu nim okazało się, że to Fedde Le Grand, piosenka "Let Me Think About It" oraz wokalistka Ida Corr robiąca densowe zaśpiewy słyszalne zwłaszcza w chwilach większej ciszy, jak to zwykle bywa. Przypomnijmy, że Fedde Le Grand to pochodzący z Holandii autor "Put Your Hands Up For Detroit" z zeszłego roku.
Zacznijmy od teledysku – widzimy coś w rodzaju takiego retro-koncertu girlsbandu złożonego z samych Id Corr. Trochę jak w "Hey Ya"? I trochę też Aniołki Benny Hilla w tym razem pozytywnej wersji (negatywną uskuteczniał Alex Gaudino, a nawiasem mówiąc w teledysku do "Let Me Think About It" też pojawia się motyw z kobiecą orkiestrą dętą). Fedde Le Grand w swojej części wokalnej pojechał nieco Justinem, ale udało mu się.
Niepiorunujący początek, potem wejście czegoś, co po chwili okazuje się być tłem i następnie tego, co po chwili okazuje się pierwszym planem przypomina, żeby nie powiedzieć ewokuje, powstawanie czegoś z niczego, a następnie czegoś z już czegoś pod wpływem nielegalnych środków, których ściągania z internetu absolutnie nie promujemy. A zresztą nie sięgajmy aż tam, skoro już odwieczny schemat, w którym występuje najpierw "szalalala", a dopiero potem "morza szum, ptaków śpiew" może to odzwierciedlić w wersji taniej i zdrowej.
Wiele tu cech guilty pleasure, choć ja tak o tym nie myślę. Wtedy w Saturatorze przyszło mi niezobowiązująco do głowy, że podobnie jak w przypadku przeboju z końca dopiero co minionego roku "Perfect Exceeder" Princess Superstar można sobie wyobrazić "Let Me Think About It" w ramówce modyfikowanego genetycznie Radia Eska i w nienormalnej remizie. Hi-fi, superstar, superhit. No i na co się natknęłam skacząc po radiowych kanałach i natrafiając na Eskę, gdzie zazwyczaj nie zagrzewam miejsca na ucho dłużej niż przez sekundę? No właśnie. To się nazywa uniwersalny przebój.
Podsumowując, satysfakcjonujące i świeże w konkretach, a klasyczne w densowych schematach tej ery techno budowanie napięcia wspomaga, a i poszczególne elementy układanki świecą własnym światłem. –Zosia Dąbrowska
• zobacz klip »
Junior Boys
Like A Child (Carl Craig Mix)
[Domino]
Ktoś kiedyś pięknie ujął przerażającą mierność większości dokonań indie dance music, przez co rozumiem zarówno szeroko rozumiany prąd neo-french touch, jak i wszelkie nu-ravy i tego typu pierdoły, że łączą w sobie to co najgorsze w współczesnym "indie" i muzyce klubowej, czyli nieznośny over-hype i zblazowaną pozerkę tego pierwszego i najpodlejsze łubu-dubu tego drugiego. Zwyczajowy kawałek Justice, a mają tylko takie (nooo może z wyjątkiem "D.A.N.C.E" – it's a catchy tune, what can I do?), można porównać do ofensywy Armii Czerwonej. Ogłuszający ostrzał z synth-katiuszy, bit prostacki jak konstrukcja pepeszy, tu i ówdzie zgrabna niczym Marusia melodyjka i "Urrrrraaaaaaa...". W porównaniu do barbarzyńskiego modus operandi Francuzów i ich popleczników, dyskretne pociągnięcia pędzla mistrza detroit techno paradoksalnie obezwładniają rozmachem porównywalnym do reaganowskiej doktryny "Wojen Gwiezdnych". Nastrojowa ballada, należąca do perełek zeszłorocznego albumu Junior Boys, wpierw została wypatroszona do absurdalnego minimum by, po owinięciu go w pas składający się ledwie z paru bitów dynamitu i szczypty dźwiękowych śrubek i futurystycznych klików żelaza, siać terror w twojej lokalnej dyskotece. Craig rozciąga wstęp do niespełna czterech minut. Powierza go hipnotycznej linii wokalnej Greenspana i pętli szklistego syntezatora, jedynych rozpoznawalnych łączników z oryginałem, zarazem przejmując kontrolę nad twoim centralnym układem nerwowym, wabiąc cię wprost pod lufy karabinu. Wreszcie powietrze przecina seria tłustych bitów, wywołując popłoch wśród zdezorientowanego tłumu hipotetycznych raverów. Ciała podskakują i wyginają się targane gradem precyzyjnie wycelowanych kul z automatu. Prawdziwa rzeź. –Paweł Nowotarski
• posłuchaj »
Kenna
Say Goodbye To Love
[Interscope]
Ten koleś to zagadkowy jest – urodził się w Etiopii, a w liceum przyjaźnił się z połową Neptunes. Pojawienie się tej nazwy niech nie odstrasza ortodoksów – Kennie daleko do odhumanizowanej pościeli. Kiedy włączycie klip na YouTube, to objawia się on trzystuprocentowym dresiarzem, zwierzęco gimnastykującym się do kamery na tle kolorowych neonów i efektów specjalnych sprzed braci Lumière. Beztrosko debilny podkład już zaczyna zachęcać do przełączenia się na inny link, kiedy to elokwentnie (brzmienie!) wkracza refren, a z nim najlepszy George Michael (wara od "Last Christmas"!) jakiego nie znacie. Poza na kibola Legii na wizji (klip) i w eterze (podkład plus okrzyki neandertalczyka) okazuje się być ściemą, ironią, sprytnym sposobem na świeżość. Świadome przypomnienie o "Eoo Captain Jack!" oraz "Singin' Doh Wah Di Diddy Dam Diddy Doh" samo w sobie jest tylko śmieszne i oryginalne, ale w połączeniu z pierwszorzędnym, niepodważalnym hookiem – zajebiste. –Jędrzej Michalak
• zobacz klip »
Lykke Li
Little Bit
[LL]
Nauczyliśmy się już zapewne wszyscy z dużą dozą podejrzliwości traktować kolejne zajawki różnorakich blogów i serwisów, tym bardziej jeśli dotyczą one artystów ze Szwecji. Wszak na każde Tough Alliance przypada dziesięciu Peterów Bjornów, a na każde Studio dwadzieścia Barcelon. Zatem i do piosenki "Little Bit" Lykke Li podszedłem bardzo ostrożnie, ot kolejna "next big thing", o której wszyscy zapomną szybciej niż zdążysz, drogi czytelniku, powiedzieć "blueberry pie". Dodatkowo moje nastawienie na "nie" umocniła wiadomość, że w nagraniu tego numeru maczał palce gościu właśnie z PB&J. Nie żebym nie lubił "Young Folks", wręcz przeciwnie, ale to w moim przekonaniu jedyny słuchalny kawałek tria. Przed młodziutką Szwedką stanęło więc już na starcie arcytrudne zadanie: przekonać mnie, że rozgłos towarzyszący jej debiutanckiemu songowi nie jest przesadzony.
Niecałe 4 minuty po rozpoczęciu premierowego odsłuchu tej piosenki wiedziałem już, że zrobię coś bardzo niemądrego – sam dołożę malutką cegiełkę do medialnej wrzawy wokół "Little Bit". Objawiła mi się bowiem czysta popowa radość, porównywalna z najlepszymi balladami Robyn, myślę tu o "Be Mine", o "Handle Me". Lykke bliżej niż do Robyn jest jednak do kogoś innego: tak jak Annie była norweską Kylie, tak Li jest szwedzką Feist. Nieco mroźniejszą, nieco bardziej dziewczęcą, wręcz momentami dziecinną, z głosem odsyłającym może delikatnie do wokalu panny od "I'll Kill Her" (pamiętacie?), ale wciąż urzekającą podobnym rodzajem wrażliwości co Kanadyjka w "Mushaboom" czy "One Evening".
Nagraniu towarzyszy świetny klip (ten gościu naparzający w pianino to niejaki Kleerup, ziomal Robyn od nieco przecenianego, ale i tak przecież udanego "With Every Heartbeat"). Nie tylko teledyskowi zawdzięcza jednak Lykke sukces swojego songu. "Little Bit" jedzie na harmonijnej współpracy delikatnego bitu i akustycznej gitary jakby wyjętej z "2 Hearts" w wersji Studio, nie bez znaczenia jest też tekst, chwilami zaskakująco dosadny. "For you I keep my legs apart" śpiewa Li sprawiając, że w mojej głowie uchyla się szufladka z fragmentem "Dear God, Please Help Me", w którym Morrissey zawarł chyba najbardziej bezpośrednią seksualną aluzję w swojej karierze – "Now I'm spreading your legs / With mine in-between". Niegrzeczna Lykke, niegrzeczna. Ale czyż nie bardziej przez to pociągająca i intrygująca? –Tomasz Waśko
• zobacz klip »
Ost & Kjex feat. Mungolian Jet Set
Milano Model (A Thrilling Mungophony In Two Parts)
[Dialect]
W hołdzie rozbudowanym niemal epickim bangerom do pląsów zaprezentowali się w tym roku między innymi Dominique Leone i Je Suis France, ale rozmachem podejścia do tematu pobili ich na głowę Ost & Kjex do spółki z Mungolian Jet Set właśnie. Oba składy pochodzą z tego samego najpiękniejszego kraju Europy. Pierwsi wciąż poszukują sensu życia (i sera) kreując oszczędną elektronikę po norwesku, drudzy tworzą rozbuchane taneczne kompozycje, pełne wzajemnie sprzecznych elementów. Zeszli się bo mieli blisko i na kanwie innej, gorszej wersji wymyślili jedenastominutowego przekładańca (tak naprawdę to jedni zremiksowali drugich, ale co z tego). Od dołu idąc mamy motorykę minimalu, uzupełnianą odgłosami paszczą w roli basu, po drodze funkująca gitara, trochę innych nudziarskich instrumentów a w to, najczęściej w rejonach wybuchających kilkukrotnie punktów kulminacyjnych, powtykane co kilka minut rozmaite trzaski, brzdęki. Na początku myślałem, że przebijają utwór z 3-ciego miejsca singli półdekady, teraz – na spokojnie – twierdzę, że znajdują się kilka ułamków punktu za nim. –Filip Kekusz
• posłuchaj »
Riot In Belgium
La Musique
[Riot In Belgium]
OMIGOD, there's a riot in Belgium!? What a riot. No seriously. In this land of cows and Godiva pralines? Like, the underpaid EU bureaucrats from Brussels rioted? Sheesh. *Shrug*. Riot In Belgium w rzeczywistości są chyba z Australii, a o informacje o nich cholernie ciężko. Wiadomo, że prawdziwe imiona członków duetu to Joel Dickson & Beni Single, nadto podobno są członkami ugrupowania Australian Bang Gang DJs, cokolwiek miałoby to znaczyć. Chłopaki są również znani jako DJ Damage oraz DJ Belgium – nic mi to nie mówi, ja tylko tak, z dziennikarskiego obowiązku... Tak czy inaczej, za sprawą hitu "La Musique" nie znany szerzej kolektyw z dnia na dzień wypłynął na szerokie wody, od lata mniej więcej wszyscy miotają się przy tym kawałku, co poniektórzy z wrodzoną niecierpliwością (zwaną także ADHD) czekają na płytę. Muzycznie mamy tu do czynienia z przyjemnie chropowatym elektro, dźwięki te zachwycą na pewno bywalców takich imprez, jak warszawski "Sorry, Ghettoblaster" – a już tak zwany "build up" tego utworu, do finałowej, tytułowej frazy, rozgrzeje do czerwoności każdą publikę. Spoko kawałek z porywającym finałem. –Tomasz Gwara
• posłuchaj »
Sonny J
Can't Stop Moving
[No-MARK]
Trochę nie chce mi się wierzyć, że w tym utworze NIE wsamplowano Jackson 5. Rok 2007 zapamiętam m.in. jako rok hołdów dla rodzinki Jacksonów – wystarczy wspomnieć "D.A.N.C.E." i kilka fragmentów płyty The Go! Team. Euforyczny wokal "Can't Stop Moving" totalnie pobrzmiewa młodym Jacko. "This year's Gnarls Barkley, Go! Team's b-side" – podnieca się też "Guardian", ale co pozostaje innego biednym recenzentom niż przerzucać się skojarzeniami? Słońce, wakacje, letnie festiwale: file under feelgood. Osobiście widziałbym tajemniczego Sonny'ego Jima na kompilacji dodawanej w promocji Prozaku obok Junior Senior czy funkowych kolorowanek Sly Stone'a. Albo gdyby Avalanches zaczęli nagrywać soundtracki do kreskówek telewizyjnych – może tak właśnie by brzmieli. Błahe, wtórne i na krótką metę – mega-uzależniające. –Piotr Kowalczyk
• zobacz klip »
Cortney Tidwell
Dont Let Stars Keep Us Tangled Up (Ewans Objects In Space Remix)
[Ever]
Cortney to taka pieśniarka, która jeszcze o dziwo rozgłosu nie zyskała, ale może wkrótce się jej uda. Chwilami nieco za bardzo się stara być Björk, jednak ogólne wrażenia pozytywne. Ewan to z kolei producent, autor remiksów, DJ czyli krótko ujmując, ktoś kto się szeroko rozumianą elektroniką zajmuje. W swoim CV wymienia dużo wykonawców z którymi przyszło mu w swojej karierze pracować i wygląda to nawet imponująco. Podobnie prezentuje się ten tutaj 12-minutowy remix. Przede wszystkim brawa za spójność, a jednocześnie różnorodność konstrukcji. Fajna sprawa, że udało się Ewanowi zachować oryginalne brzmienie wokalu, a przy tym dodać utworowi znamion taneczności, zachowując przy tym umiar tak aby jedno z drugim się nie gryzło. Poza tym utrzymanie równego poziomu na tak długim odcinku czasu nie jest zadaniem łatwym, a i tutaj mamy pełny sukces – zero nudziarstwa czy wypełniania przestrzeni zbędnymi dźwiękami. Beat się wije, wokal pojawia się i znika, wskakują różne odzdobniki i przeszkadzajki, a wszystko ciągle trzyma się kupy – w tym przypadku różnorodność równa się jakość. I może nie jest to najlepszy remix tego roku (są tutaj bardziej obeznane osoby w tej materii niż ja), ale bez wątpienia jeden z najlepszych, śmiało zasługujący na te kilka przesłuchań. –Łukasz Halicki
• posłuchaj »