SPECJALNE - Rubryka

Rekomendacje płytowe 2011

12 stycznia 2012



Rekomendacje płytowe 2011

Dziś pora na porcję mniej znanych płyt z 2011 roku, o których naszym zdaniem warto napomknąć słowo czy dwa.


Amalia
Art Slave
[Tokyo Dawn]

Cudowny, choć niedoskonały debiut wokalistki ze Szwecji, która ze swoim producentem Opolopo, postanowiła pobawić się w renesans brzmienia z Minneapolis. Czasem brzmi jak Chaka Khan, odrobinę jak Apollonia 6, najczęściej jednak oczywiście jak Prince, ale w sensie dosłownym – beaty jak z Sign O The Times i 1999, a ekspresyjnie czasem nerwowo jak na Love Symbol, momentami wkrada się też typowa dla Prince'a intymna perwersja. Z drugiej strony Amalia nie uciekała przed wpływem Dam-Funka, co szczególnie słychać w bardziej pokomplikowanych beatach dwóch ostatnich utworów. Pozycja obowiązkowa dla fanów werblowego popu, tym bardziej że mimo asocjacji z Riddickiem, nastawiona głównie na taneczność i przebojowość. Najzabawniejsze jest jednak to, że tej płycie można zarzucić to, co albumom protegowanych Prince'a. Fajnie, bo jak Prince, ale to nie Prince. Tym bardziej, że Amalii odrobinę brakuje naturalnej charyzmy, dzięki której przestałaby wydawać się (nawet jeśli bardzo udaną) imitacją swoich inspiracji. –Kamil Babacz
posłuchaj »



Eleanoora Rosenholm
Hyväile Minua Pimeä Tähti
[Fonal]

Gdyby Kate Bush nie zajmowała się teraz kontemplacją płatków śniegu, ten album mógłby ją zainteresować. Kolektyw z Finlandii nigdy nie był typowym reprezentantem psychoaktywnych grup zrzeszonych pod skrzydłami Fonal, na swym trzecim albumie znów proponuje jakby elektropop potrafiący momentami zbić słuchacza z pantałyku. Czasem dużą rolę odgrywa charakterystyczny wokal na przecięciu Fever Ray i The Dø, a taki "Hakemus", na przykład, brzmi jak utwór z The Dreaming, podobnie operując kotrapunktującym prawie-bałkańskim chórem, jakby nagrano go w tej samej sesji co "Leave It Open" czy "Pull Out The Pin". Tyle, że po fińsku. Oswojony eklektyzm staje się najmocniejszą stroną płyty. Rzeczony chór w "Valo Kaasumeren Hämärässä" kończy serię italo-vangelisowych pląsów syntezatora, a następnie uzyskuje już funkcję wiodącą, doprowadzając do perfekcji monach- dance’owe wzorce Ery, Mystery i Enigmy, trochę też szamańską ekspresją kojarząc się z hitem "Chenko (Tenka-lo)" Red Box. To, co na papierze wygląda źle, będzie wyglądać jeszcze gorzej. "Puoli Päivää Firenzestä Itään" to dziesięciominutowy potwór, rozpoczynający się folkowym wstępem, po którym przypominający o Annie fragment jest przegryzany przez Petera Gabriela w szczycie plemiennych form. I tak jest do końca. A słucha się tego dobrze. –Wawrzyn Kowalski



Fergus & Geronimo
Unlearn
[Hardly Art]

Wspólny projekt Teksańczyków Andrew Savage'a z Teenage Cool Kids oraz Jasona Kelly z (podobno całkiem mocnego) Wax Museums to może nie do końca supergrupa, ale trudno odmówić Unlearn miodności i swady: debiut Fergus & Geronimo jest garażówką z rodzaju tych, które mieszają w sobie milion soulowych i psych-rockowych (pod)gatunków, nawet na moment nie zapominając jednak o przebojowych melodiach. Album urzeka zarówno oczywistymi nawiązaniami do wczesnych nagrań Zappy z Mothers of Invention ("Wanna Know What I Would Do?"), przypominającym "dziewczęce" kawałki Hunx and His Punx "Powerful Lovin'", czy też (najbardziej współcześnie) jadącym na nerwowym bicie i rzężącej gitarze "Michael Kelly", który z powodzeniem mógłby znaleźć się na liście rekomendowanych singli. Zaskakująco eklektyczna i figlarna płytka, a także świetny duchowy następca zeszłorocznego Hippies grupy Harlem. –Patryk Mrozek



Ghostpoet
Peanut Butter Blues & Melancholy Jam
[Brownswood Recording]

Obaro Ejimiwe ma mniej więcej taki sam głos i flow jak Roots Manuva. Kiedy już się przejdzie nad tym uderzającym podobieństwem do porządku, to okazuje się, że literalnie każdy utwór jest lepszy niż cokolwiek, co zrobił Rodney Smith (z wyjątkiem "Chin High" z Awfully Deep, ale to jest najcudaczniejszy utwór w jego dyskografii i jedyny taki). Obaro nie ma ciętego języka, snuje sobie te opowieści spokojnego miejskiego wrażliwca w pochmurną noc, a z każdym podkładem jest coraz dziwniej. Dubstep spotyka gitary (ale nie tak jak zrobili to Skrillex z Kornem, tylko fajnie), Villalobos pije curacao, Prefuse gra na atari. I nie jest tu ważne, co właściwie Obaro ma nam do powiedzenia, bo jego głos jest li tylko kolejnym instrumentem do przetwarzania. Przelot po gatunkach, bardzo oszczędne aranżacje i tytułowa melancholia czynią z tej płyty współczesne Maxinquaye (wiadomo, że gorsze). –Filip Kekusz



Human Eye
The Came From The Sky
[Sacred Bones]

1. Żadnego innego rockowego albumu z minionego roku nie słuchałem z uśmiechem, nie tylko na twarzy (!?).

2. By utwierdzić coming outową  tradycję podsumowań: Blue Öyster Cult, Warrior On The Edge Of Time, "The Rime Of The Ancient Mariner" Maidenów, czyli mniej lub bardziej ciężkie granie "mitologizujące" (Michael Moorcock ktoś?) i do tego muzycy, których melodia szukała w polu karnym.

3. Tak, to wyżej lubię niezmiennie, a i zdarza się posłuchać od czasu do czasu.

4. Human Eye zaciąga tych lub podobnych amatorów kontrolowanego szaleństwa do obskurnego garażu, w którym sprawia im tęgi, punkowy łomot, przy tym większość ciosów wyprowadzają członkowie tego projektu zgodnie z regułami jakiejś uliczno-międzygalaktycznej sztuki walki. Taki Bruce Dickinson, od 1:04 w "Brain Zip (Kickin Back In The Electric Chair)" okładany gitarami i perkusyjnymi bejsbolami, drze się w punkt bez zająknięcia, więc Human Eye pozostają bezkarni póki nie łamią prawa hooku. Nawet w rozlazłości, na przykład cechującej wejście "Alien Creeps", są gramotni ci emisariusze dźwiękowego szlamu i tekstowego pulpu; wiedzą jak dotrzeć z badziewnym ładunkiem na P4K, na Porcys, chociaż nadal trzymają się z dala od heavy-popu takiego na przykład Mastodona.

5. Jak już pobieżnie nakreśliliśmy, łobuzerka potrafi trzymać w szachu, i chociaż nie każdy lubi rozszerzanie horyzontów na lovecraftiańsko-carpenterowski kosmos, to pozostają jeszcze motywy i motywiki a do tego rozchełstane riffy i riffiki. Zdarzają się oczywiście potknięcia, lekkie mielizny, ale czym bez nich byłby punk. Ważniejsze, że mimo nierówności niemal każdy kawałek ściska w zmutowanej pięści jakiś wywołujący krzywy uśmiech pomysł.

6. Choćby tytułowy, który przechodzi zaskakująco refleksyjny wstęp jak infekcję, po czym zaczyna narastać w normalny dla zespołu majak, do tego tworząc najlepiej zorganizowaną dramaturgię na albumie. Wokalista skanduje urywki złowieszczo-tandetnej wizji a rytmiczna, mocno wybijana koda uspokajająco potwierdza diagnozę o nieuleczalności pacjenta. Ludzkim okiem? Wolne żarty. Można spodziewać się  podobnych wyczynów w przyszłości. –Andrzej Ratajczak



Hyetal
Broadcast
[Black Acre]

Inkarnujący się w barwie i fakturze najróżniejszych szat post-dubstep dość nieoczekiwanie stał się częścią twardego frontu walki przeciwko skrajnej geometryzacji, postępującej surowości tanecznej muzyki elektronicznej. Travis Stewart się oburza, choć nie ma o co: to jego autorska, mechaorganiczna wizja cząsteczkowego wrzenia tłoków, szprych i taśm produkcyjnych spod znaku footwork/wonky okupuje dzisiaj czołówki list roku, a nie mniej programowo radykalne wyczyny Hyetala. Typa na Porcys wprowadziła w recenzji singla "Phoenix" Magda Janicka prawie półtora roku temu i przez ten czas zdążył on wydać świetnego debiutanckiego longplaya, inkorporującego IDM-ową niediegetyczność neonowych pasaży (z daleka jednak od electro-funku) w nieregularne, ale skonkretyzowane foremki future-garage. Purple sound: nocne życie miasta na loopie w obliczu eksplodującej supernowej. –Jakub Wencel



Inc.
3 (EP)
[4AD]

Zręcznym operowaniem eightisową estetyką nie można podbić mojego serca. Nie wystarczy się przebrać, świecić synthami i gibać jak Morrissey (pff, ja też tak potrafię). Ale bracia Aged wykraczają daleko poza ramy stylistycznej sztampy, o czym mówił już Patryk i dobrze mówił, bo dziś nie pisze się już takich piosenek – oszczędnych, niemal szczątkowych z jednej strony, ale drobiazgowych i wymuskanych z drugiej, jednocześnie nostalgicznych i ultranowoczesnych. Po prostu z retro klasą. Właściwie to plotę bzdury, bo przecież pisze się takie piosenki, ba, odkąd Ariel wskazał światu nową-starą drogę piosenkopisarstwa (chociaż może akurat jego nieprzystawalność tu nie przystaje), pisze się ich cholernie dużo, ale nikt nie robi tego w takim stylu jak Inc. A na Pitchforku mogą sobie gadać. Pewnie kiedyś jeszcze będą kajać się jakimś przebłagalnym 9.0, ale póki co możemy być spokojni o twórczą niezależność duetu, bo chyba tylko takie ideologiczne sprzedawczykostwo mogłoby przytemperować ich kompozycyjne wyczucie. –Luiza Bielińska



Jet Age Of Tommorow
The Journey To The 5th Echelon
[white label]

Śmieszne trochę, że z końcem roku ten czerpiący garściami z estetyki Sa-Ra album trafia cichaczem na listy roczne, podobnie jak niegdyś Nuclear Evolution: The Age Of Love. Przynajmniej na moją. Co lepsze, psych-funk odsyłający do krążka sprzed dwóch lat cały czas można poprzedzić prefiksem future- i nie będzie tu wielkiego uchybienia, wycieczka nie nuży, w przeciwieństwie do nieodłącznej w 2011 recenzenckiej metaforyki z zakresu kwasu i podróży kosmicznych. Co robić, zamknijmy ten rok ostatnim tripem. Pokład statku jest dobrze wytłumiony, a surrealistycznie zamaszyste klawisze otaczają miękkie wokale. Poza dowodzącymi ekspedycją Halem Williamsem i Mattem Martiansem wśród załogi są inni goście z Odd Future, ale bez obaw: Tyler jakby chował swoje lęki, ktoś zaśpiewał koleżeńsko "Burfday", "Protozoa" zabujała Outkastem, a "Thump thump" laidbackowo zaśniedziałym Röyksoppem. Fajnie; wsłuchując się w eterycznie pulsulące tekstury nabieram ochoty na grubsze wojaże. Pasują mi okładki, więc w wyobraźni kolejne albumy tego projektu przesunę sobie bliżej Kaleidoscopic. Opcjonalnie: reklamy. –Karolina Miszczak
ściągnij »



La Big Vic
Actually
[Underwater Peoples]

Actually wygrywa u mnie w tym roku w kategorii płyty najtrudniejszej do sklasyfikowania. Pitchfork pisze coś o dream popie, a najczęstsze porównania blogosfery idą w kierunku krautrocka; ziarnko prawdy kryje się w obu tropach, lecz istotą sprawy w przypadku La Big Vic jest fakt, że ich muzyka naprawdę brzmi ORYGINALNIE. Serio, słowa tego mogę użyć z czystym sumieniem i premedytacją, bowiem Actually odnosi się wyraźnie do czasów, gdy aspiracją młodych zespołów było konstruowanie dzieł zrywających z wcześniejszą tradycją, a nie wierne odtwarzanie ulubionych wzorców. I tak, jak w dwa tysiące jedenastym tworzenie "nowego" wydaje się nie do końca możliwe, tak w psychodelicznym space-hopie La Big Vic możemy przynajmniej usłyszeć, że takie właśnie są ambicje muzyków zespołu. Najlepszym świadectwem jest tego wieńcząca płytę "Musica" – utwór, który pozornie przenosi tylko dub-step w świat nu-age'u (lub odwrotnie), ale ostateczny efekt niepodobny jest do żadnego innego fragmentu muzyki, jaki dane mi było w życiu usłyszeć. I truly mean it, więc trzymajmy kciuki. –Patryk Mrozek



Leno Lovecraft
Leno Lovecraft (EP)
[Manan]

Włączam "Planet Sextron" i nic sobie nie wyobrażam, nie ma analizowania, nie ma miejsca, potrzeby, są hooki. Seksualną tematykę neutralizuje sam Leno kampowym arsenałem, przerysowaniem rozpoczynającym się od okładki i nie kończącym się w żadnym elemencie EP-ki. Jaki niespodziewany egzorcyzm ten chyba jeszcze nastolatek odprawia na nienasyceniu a'la Prince (King Krule, hehe), przy tym częściowo przy udziale Książęcych fetyszy, jak charakterystyczna, wysoko grana gitara w otwieraczu i falset wszędzie. I to bardziej frenetycznie podane zdystansowanie, niż wiele gorączek Nelsona.

Wyparta analityczność, uruchamiająca się we mnie dopiero podczas pisania reko, nie jest brzemienna kacem przywodząc na myśl uproszczone, hiciarskie Samps, może jeszcze Soft Powers, gdyby zamiast mięty poczuli paprykę do bycia mniej soft niż na Bad Pop, rozwijając wątki z "Ozymandias (Never Meant To)" z większą różnorodnością instrumentacyjną i zerem melancholii. Potraktowany maczetą i uporządkowany gąszcz Greatest Hits też mógłby ulokować się po sąsiedzku, ale mimo wszystko wyglądałby obok Leno jak jego starszy brat ze zmierzwioną brodą. Nowozelandzki "italo glam sex" Paryżanin operuje klimatem ekstatycznej niedojrzałości, sączy syntetyczną, ale niemdlącą słodycz, osiągając jakiś balans w tym całym niezrównoważeniu. Bo nawet mimo falsetu pozostaje jednak odrobinę bardziej po testosteronowej stronie mocy. Tak zabawiać się bez krewienia mogą tylko prawdziwi faceci. Howgh! –Andrzej Ratajczak
posłuchaj »



Midnight
Satanic Royalty
[Hells Headbangers]

Do diabła! To chyba najdziksza rzecz, jaka zagościła na tych łamach. W murowanej piwnicy rzezimieszki i rzeźnicy. Ukrywający twarze za czarną chustą i katowskim kapturem, a sądząc po okładce przeciwnicy Fafhrda i Grey Mousera w walce na noże pośród ciemnych nocy Lankhmar. Znani do tej pory z krótkich wydawnictw i kompilacji Complete And Total Fucking Midnight na debiutanckim longplayu nieco wyostrzają brzmienie i nadal poruszają w kółko egzystencjalne tematy, takie jak: seks, wojna, szatan i chlanie. "I am the graves of the 80’s" – deklarowali przed rokiem goście z Darkthrone, dodając na końcu wersu wojownicze "Uh!". A tu proszę…Z tych grobów właśnie wynurza się rozcapierzona i szponiasta dłoń. Tytułowy utwór na otwarcie wszczepia gitarowe implanty brytyjskiej nowej fali (hehe heavy metalu, oczywiście) w prosty punkowy szkielet i właściwie już wiadomo, że w grze jest gang psów spuszczonych ze smyczy toczących z pyska singlową pianę, zaraz potem podbija najlepszy na płycie motörheadowski "You Can’t Stop Steel", a dalej ziomki też zachowują się jak powinno być. Są błyskawicą od której włos jeży się na głowie, Venom brzmi lepiej niż ostatnio Venom, Saviours żałują, że jednak nie dali się zbiesić i po niezłym debiucie przeszli do Kemado, a Matt Pike czuje się tak niezręcznie modny, że aż nie na czasie. Nie oszukujmy się – w tym kierunku wszystko zmierzało od dawna i ktoś musiał w końcu odbić archetypiczny i pierwotny, hedonistyczny riff a uczynił to prawdziwie metalową pałką. Może niektórzy nie zdawali sobie z tego sprawy, lecz przecież w skrytości ducha nawet oni sobie tego życzyli. –Wawrzyn Kowalski



Part Time
What Would You Say?
[Mexican Summer]

Opary z nagrań młodego Ariela wielu z nas uderzały mocno do głowy, ale mało kto decydował się potem coś tworzyć. Na szczęście inaczej stało się w przypadku Davida Specka, który w 2011 cisnął z nowym materiałem niemal bez przerwy. Ten album swoją drogą, ale oprócz tego gość wrzucił w sieć kilkanaście innych utworów – czasem oczywiście słabszych, tym niemniej zawsze przyozdobionych charakterystycznym sznytem, który pozwala na umiarkowany optymizm pod kątem przyszłości tego gagatka.

Ale właśnie, What Would You Say? Kacper, nie bądź taki hop do przodu. A więc tak – zestaw tych jedenastu piosenek wyselekcjonowanych dla Mexican Summer to najlepszy probierz nieprzeciętnych możliwości Specka, który po upływie tych kilku miesięcy wciąż broni się wielością intrygujących motywów, motywików oraz ogólnym klimatem pewnej adolescentnej ckliwości. Nic na to nie poradzę, te gówniarskie lamenty do Karen i Cassie wciąż mocno mnie wzruszają, a z dosłownością jest mi przecież generalnie nie po drodze. Przepis na lwią część tych piosenek jest wprawdzie dość prosty i odsyła w doskonale znane nam rewiry, ale sam fakt, że mógłbym sobie to wszystko rozpisać na kartce A4 niewiele zmienia w kwestii jakości samego songwritingu – nie pozostawia ona wiele do życzenia, nawet jeśli oferuje przy tym dość ograniczoną paletę środków wyrazu. A to jakiś prostacki riff, a to chwacki, mausowy klawisz – nie są to jakieś specjalnie wysublimowane patenty, ale momentami zażerają aż miło. Rekomenduję jak ksiądz Boga i czekam aż Part Time nagra coś, co przemówi do rozsądku reszcie porcysowej braci. –Kacper Bartosiak



Patrice & Friends
Cashmere Sheets
[Sulk]

Przyznaję. Miałam nielichy problem z tą okładką. Bo przecież jest co najmniej "trudna", nie? I mało brakowało, a odwróciłabym nie tylko wzrok od tego zdjęcia, ale też swoją uwagę od zawartości albumu. Jednak z pomocą przyszedł playlist Kacpra, który ostatecznie uświadomił mi, że nie przystoi tak po prostu wzruszyć na gościa ramionami. Dopiero teraz, mając za sobą X odsłuchów, widzę, jak bardzo ta okładka jest trafiona. Półnagi karzeł-alfons, łóżko w pokoju hotelowym, burżujskie trunki, absurd miesza się z wyuzdaniem, a wszystko to na granicy dobrego smaku, z jakimś podskórnie obleśnym uśmieszkiem w tle, jak przystało na muzykę "for girls and drinking". W zasadzie nie trzeba tego albumu jakoś specjalnie ilustrować, bo niskobudżetowe filmy klasy B same nawijają mi się na mój prywatny VHS i są to obrazy, które albo fascynują, albo odpychają, a właściwie to i jedno, i drugie. A jeśli dodam jeszcze, że Patrice i tajemnicza gromadka wysyłają nas tą hybrydą juke’ów, funku i r&b za bardzo nie wiadomo dokąd – w przyszłość? przeszłość? a może ponaginaną teraźniejszość? – to wyłaniają nam się dwa oblicza Cashmere Sheets, jedno przyziemne, podszyte brudem i hedonizmem, drugie trochę nie z tej ziemi, naznaczone pewną niedookreślonością i mgiełką cudowności. Na dodatek całość pędzi tak, że i zastanowić się nad tym nie ma czasu. Więc albo wskakujesz do tego lśniącego kabrio i odtąd jest już tylko wow, nie do wiary i w ogóle szaleństwo, albo czekasz na zdezelowany tramwaj i ziewasz z nudów. –Luiza Bielińska
posłuchaj »



Slugabed
Moonbeam Rider (EP)
[Ninja Tune]

Z Gregorym Feldwickiem po raz pierwszy spotkałem się przy okazji EP-ki Ultra Heat Treated i było to dla mnie spotkanie ze wszech miar niecodzienne. Wiadomo - widząc tag "wonky" spodziewałem się powykręcanych bitów, nawet ekscentrycznych bitów, ale to co usłyszałem zapędzało się dalej, w rejony dziwności nieuczęszczane od czasów "Polkadot Blues" HudMo. Żeby zacytować samego Feldwicka: "It sounds like lazer battles in the future but everyone says something like that". Może i wszyscy tak mówią, ale w przypadku Ultra Heat Treated, choć niepozbawionego wad, kategoria "laserowych bitew w przyszłości" nabierała zupełnie nowego wymiaru.

Na swojej pierwszej EP-ce w Ninja Tune Feldwick zaprezentował odrobinę dojrzalsze, bardziej dopieszczone oblicze, ale wystarczy włączyć tytułowy kawałek, żeby przekonać się, że co jak co, ale normalniej na pewno się nie zrobiło. Chaos deterministyczny pozostaje głównym orężem naszego bohatera, bo nawet jeśli inspiracje Feldwicka można uznać za jasne, to rozwiązania zawarte na Moonbeam Rider przyprawiają o rozdziawione buzie i ogłupiałe miny. Wspomnienie o szumach, trzaskach, szalejących arpeggiach, szczypcie lo-fi, surowych synthach i koślawych bębnach nie oddaje tej płycie sprawiedliwości, bo ten zestaw określeń A.D. 2011/ 12 nie jest żadnym novum, tymczasem słuchając takiego choćby "My Sense Of Smell Comes and Goes" uczciwie przyznaję, że tracę poczucie tego gdzie znajduje się góra, a gdzie dół. "Heck Flex" czaruje trance'owymi i footworkowymi ornamentami, momenty "Tommorow Morning" można uznać za wyćpaną redefinicję house'u a miejsce znalazło się tu nawet dla niespecjalnie kryjącego swe wzorce "Nu Krak Swing", choć na tym akurat grobie zgrabniej tańczyli w 2011 Gang Gang Dance ze swoim "Romance Layers".

Moonbeam Rider na przestrzeni sześciu kawałków zaskakuje częściej i milej niż większość rzeczy z przestrzeni ostatnich 12 miesięcy, wpisując się bardzo pozytywny trend dla wydawnictw z kręgu nieostrej, bezkształtnej hybrydy za jaką uznać można "wonky" (choć sam termin chyba wypada chyba uznać już za przestarzały). A gdyby kogoś interesował sam proces produkcji Slugabeda służę ładnym cytatem:"i use fruityloops 4 with a crap soundcard, a crap amp and crap speakers.
i thoroughly recommend them all". –Marcin Sonnenberg



Kido Yoji
Call A Romance (EP)
[Kidzrec]

Wszyscy tylko o longpleju Perfume, a tu taki Kido niepostrzeżenie nagrywa lepszy materiał. Może i bez kawalkady nabuzowanych syntezatorów i kuso odzianych Japoneczek, ale za to z dozą motywicznej szlachetności i basem wyciosanym wprost pod gusta entuzjastów nu-disco. Japoński wunderkind na poczet Call A Romance (EP) odłożył na bok działalność w duecie Salman i zajął się wyłuskiwaniem wszystkiego co najlepsze z twórczości Phoenix, Daft Punk i Air. Efekt tych muzycznych knowań momentami przerósł moje oczekiwania, zwłaszcza na wysokości dopieszczonego do perfekcji utworu tytułowego. Kolejne miejsca na zaszczytnym podium dumnie zajmują rozbujane ''Hot And Cold'' i wysyłające do kąta wspomnianych powyżej Phoenix ''AM 3:33''. Więcej do szczęścia w zasadzie nie potrzebuję, ale uwaga – są tu jeszcze inne nagrywki, które być może umykają nieco w cieniu rzeczonego triumwiratu, niemniej i na nich warto skupić uwagę, ot disco relax pełnym akordem. A jako że wieńczące minialbum remiksy też wstydu nie przynoszą, to gorąco zachęcam was do sprezentowania mi tej EP-ki. –Wojciech Sawicki
posłuchaj »

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)