SPECJALNE - Rubryka
Rekomendacje płytowe 2007
9 stycznia 2008
Skromny (dziesięć sztuk) wybór albumów z 2007, których nie recenzowaliśmy i które w naszej opinii nie zostały na świecie nagłośnione proporcjonalnie do ich jakości.
A Mountain Of One
Collected Works
[Mountain]
Tylko dwa tegoroczne debiuty wywołały u mnie reakcje alergiczną na skutek kontaktu z czymś absolutnie świeżym. Są nimi Studio i właśnie A Mountain Of One. Zbieg okoliczności, czy nie, obie formacje przywróciły do obiegu lekko zwietrzałe określenie "balearyczny". Paraleli jest zresztą znacznie więcej. Zarówno Yearbook 1 jak i Collected Works to Frankensteiny złożone z wcześniejszych, bardziej niszowych, pozycji w dyskografii obu zespołów. Podobnie jak Szwedzi, ich brytyjskie alter ego zszywa tkaniny o rozpoznawalnych fakturach Yes, Pink Floyd, czy wreszcie Fleetwood Mac (z którego czerpią nawet sampel), wyrazistym ściegiem indywidualnej ekspresji. Łączy ich również zamiłowanie do epickich, wielowymiarowych aranżacji, połączonych z brakiem skrupułów w testowaniu koncentracji słuchaczy na znacznie dłuższych dystansach niż standardowe dwie-trzy minutki. Wreszcie recenzowany niedawno remix "Brown Piano" upoważnia wręcz do wyciągania atrakcyjnych, acz nie do końca słusznych, uogólnień w rodzaju "Mountain Of One to elektro-akustyczna wersja Studio". Na tle wykonawców, którzy co najwyżej nieudolnie maskują odleżyny, których nabawili się w skutek letargu na wygodnym i przestronnym łożu muzycznych nawiązań, każdy przejaw oryginalności traktować należy z najwyższym pietyzmem. W zalewie tymczasowości, która objawia się chociażby błyskawiczną dewaluacją corocznych list (aż żal się przyznać do ilu płyt z zeszłorocznego podsumowania autentycznie sięgam po dziś dzień), mam przeczucie, że Collected Works, podobnie zresztą jak Yearbook 1, zostanie ze mną na dłużej. Znów skutecznie udało mi się uniknąć pisania o muzyce jako takiej. Na osłodę powiem wam, że płyty takie jak ta dają mi nadzieję, iż niebawem zniknie potrzeba uciekania się do takich nieporadnych wybiegów. –Paweł Nowotarski
Atlas Sound
Weekend (EP)
[Atlas Sound]
Deerhunter robi sobie przerwę, a w międzyczasie wokalista zespołu Bradford Cox kręci swój nowy projekt zwący się Atlas Sound. Podobno w lutym nakładem Kranky ma ukazać się debiut, a tymczasem Cox na swoim blogu pisze niemal codziennie, publikuje różne dziwne utwory i micromixy, wśród czego można znaleźć tę oto EP-kę. Klasyfikacja gatunkowa zespołu wynikająca z MySpace brzmi co najmniej cudacznie: Healing & EasyListening / Gothic / Acousmatic / Tape music, zaś w praktyce otrzymujemy tutaj zgrabnie podany ambient z delikatnymi odjazdami w krainę psych i freak, słyszalnymi właściwie jedynie w pierwszym utworze. Dwa pozostałe to wręcz definicje gatunku – "mało się dzieje, a wszystko długo trwa". Materiał ten bez wątpienia nie jest jakąś propozycją zjawiskową; raczej skrytym rarytasem, którym można pochwalić się w towarzystwie, ale jest to po prostu porcja przyzwoitej jakości ambientu, którym można spokojnie się podelektować w zaciszu własnego pokoju. I nawet jeśli pozostałe utwory, dostępne do odsłuchu na profilu zespołu nie zwiastują tego kierunku, a zapowiadają bardziej deerhunteropodobne granie z elementami delikatnego plumkania (co i tak cieszy, bo dostępne do odłuchania kompozycje naprawdę świetne), to warto tę pozycję odnotować. Dodatkowo plus za tytuły utworów i pokręconą postać wokalisty. –Łukasz Halicki
Blu & Exile
Below The Heavens
[Sound In Color]
Ok, więc słyszeliście już tysiąc razy, że to nie był zwycięski rok dla hip-hopu. Teoretycznie trudno zaprzeczyć, a to dlatego, że czołowe, mainstreamowe figury gatunku nie spisały się jakoś rewelacyjnie. Ale jak zawsze – jeśli ktoś grzebał głębiej (w sensie – w undergroundzie), to mógł się dogrzebać do miłych niespodzianek. Ja niestety nie wnikałem za daleko, ale już ten oto tytuł trafiłem. Chwalony w obiegu podziemnym, nieobecny na listach przebojów, debiut duetu zaskakuje świeżością w obrębie "pozytywnego" rapu, sytuującego się na przeciwległym biegunie do odmiany "gangsterskiej". Pozytywiści bardziej przynudzają i ciężko złapać ciarki podczas słuchania, ale z drugiej strony ich przekaz jest bliższy statystycznemu wrażliwcowi i potrafią sympatycznie wyluzować. Postacią dominującą jest tu młody MC imieniem Blu (a nie "Blue", jak podkreśla w jednym z wersów – "am blu dabudi dabuda"...) – czarujący kompetencją techniczną i zaskarbiający sobie przychylność odbiorcy szczerością. Exile za gramofonami czerpie garściami z klasycznych sampli – cytuje Nasa, pojawia się Pete Rock czy Common. Otacza bity ciepłą, bujającą mgiełką i funkowym, chilloutowym feelingiem (zbliżając się w szczytowych fragmentach, jak "So(oul) Amazin' (Steel Blazin')", do ujmującego liryzmu). Płyta nieinwazyjna, mało (praktycznie zupełnie nie-) kontrowersyjna, zero strzelanin, raz chyba wyłapałem słowo "dziwka", grzeczni chłopcy generalnie. Scherzinger im nie da. –Borys Dejnarowicz
Cansecos
Juices!
[Upper Class]
Cansecos to chyba najbardziej pokrzywdzony przez krytyków band tej dekady. Chodzi mi tu o niezrozumiałe zachwianie proporcji, bowiem na każdą świetną melodię Kanadyjczyków przypada około 0.01 słowa. Jak tu się denerwować gdy codziennie muszę się przekopywać przez popłuczyny z napisem nu-indie na czole, przez dance-punkowe ścierwo, przez indie-popowe grzęzawisko, żeby tylko znaleźć coś ciekawego. Chciałbym móc pstryknąć palcami, a gdyby to nie pomogło to mógłbym nawet pocałować lidera powiedzmy Band Of Horses, naprawdę zrobiłbym to wszystko gdybym miał pewność, że dzięki temu choć połowa ropuch na scenie zamieniłaby się w kolesi z Cansecos. Jednak najpewniej nic takiego się nie stanie, więc muszę się pogodzić z tym, że autorzy ósemkowego debiutu sprzed kilku lat i jego znakomitej kontynuacji z 2007 pozostaną w cieniu. Może to i dobrze, może po prostu dzisiejsza percepcja jest bezsilna wobec dziwacznej ekspresji kwartetu z Montrealu.
Trudno mi zdefiniować muzykę Cansecos, gdybym jednak nie miał wyboru to napisałbym, że to cosmic-indie-pop, a gdybym był nieco odważniejszy to określiłbym ją mianem casio-funku. Porzućmy definicje i przejdźmy może do konkretów. Pierwsze dwa tracki nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia. Może i są interesujące, jednak mnogość pomysłów nie przeradza się tu w jakość. Na szczęście moja cierpliwość zostaje nagrodzona znakomitym ''Raised By Wolves'', gdzie synth-bas razem z chwytliwym wokalem i charakterystyczną perką z komputera wydrapują dziurę w mózgu, w której zmieści się Twój palec. Warto też wspomnieć o rozmarzonym ''Clear Blue Sky'' z piękną melodią nieco przypominająca dokonania Air (eh nic tylko spoglądać na nieboskłon) oraz na świetny refren w ''Rise Up''. Na Juices! prawie wszystko jest dobre, ale to co się dzieje na odcinku czterech ostatnich kawałków to prawdziwa uczta. Żeby nie psuć zabawy podczas słuchania scharakteryzuję ten fragment płyty jedynie trzema słowami: melodia, harmonia, tekstury. Oczekiwaliście więcej? Przykro mi, to nie koncert życzeń, a zaledwie krótka rekomendacja. –Wojciech Sawicki
PS: Wejdźcie na oficjalną stronę Cansecos i ściągnijcie sobie Juiced. To nie edytorska wpadka, to tytuł miksu.
Explorers Club
Explorers Club (EP)
[Dead Oceans]
Jest taki zespolik, olany ciepłym fluidem ignorancji, który mimo hype'u w skali mikro przez jaki ich przeprawiono, nie otrzymał żadnego zainteresowania w zamian. A jest to błąd, jako że Explorers Club to bodaj najfajniejszy (na ile pojemna jest "fajnośc"), z tych niezobowiązujących a prawie-debiutujących w okolicy, emulujący (aż do bezczelności) beachboysowe plumkanie lepiej niż mój komp romy SNES-a, zespolik właśnie. Nie, serio, "Kiss Me", "I Lost My Head" czy nawet podgryzająca kostki w geście hołdu wczesnemu Love "Priscilla". "Now I caan't fiind myy waay / Now I caan't fiind myy waay" i chórkowa reszta jaką znacie i lubicie. Zawierając co nudniejszych zaszlochów kilka, wciąż EP-ka to warta zassania jeśli jest smutno a twoja kopia Sunflower skończyła przedwczoraj, z braku na kserówki, w podupadającym komisie płytowym ledwo trzymającym szyby na granicach żydowskiej dzielnicy. Indie-pop mimo wszystko, lampy na twarz. –Mateusz Jędras
Melchior Productions Ltd.
No Disco Future
[Perlon]
Thomas Melchior przewrotnie przekonuje nas, że No Disco Future. Być może jest to żart z tego, że choć w świecie elektroniki rządzi italo, a wcześniej jeszcze mówiło się o tak zwanym space disco i o Lindstrømie, to on się tym nie przejmuje. Niech sobie będzie italo i new izo rave, Melchior (Productions) i tak wie swoje. Po prostu postanawia udoskonalić własne, firmowe, Perlonowe brzmienie, aby dostać się do nie tylko mojej czołówki płyt roku sprawdzonym, house’owym wejściem. I dobrze na tym wejściu wychodzi, bo chociaż za sam styl nie można go nominować do tytułu innowatora sezonu, to jednak robi swoje w sposób, który nie pozwala nawet o późnych godzinach skrzywić się i powiedzieć – ja takich minimali już znam tyle, że przeskipuję sobie dzisiejsze przydługie kawałki i wrócę do ulubionych Boysów. No Disco Future to niewątpliwy tegoroczny Perlon na tronie w potrójnej koronie, jak mawiali w podstawówce sportowi kibice.
Thomasa Melchiora niektórzy mogą kojarzyć z tegorocznym udanym winylem współtworzonej przez niego z Peterem Fordem i Timem Huttonem grupy Soul Capsule – Waiting 4 A Way, ze stroną B zatytułowaną jak pamiętna płyta Edana sprzed paru lat. Ale w tym roku solowe dokonanie Melchior Productions zdecydowanie wybija się jednak na prowadzenie, dołączając do Fabric 36 Villalobosa jako układanka z kawałków własnych, co najmniej równie udana. Może nie być to płyta łatwa w odbiorze, choć i tak pewnie łatwiejsza niż poprzednie produkcje Melchiora. Jest ona, chciałoby się powiedzieć, nienarzucająca się. Można łatwo przegapić jej jakość. Bardzo subtelnie jak na kogoś, kto najpierw zapowiadał się na pianistę, a potem jednak na dadaistę. –Zosia Dąbrowska
My Teenage Stride
Ears Like Golden Bats
[Becalmed Records]
Niewiele mi wiadomo na temat lidera My Teenage Stride, kolesia o imieniu Jedediah i nazwisku Smith, ale mam pewne przypuszczenia co do tej persony. Otóż zakładam, że gościu ma w swojej szafie koszulkę z własnoręcznie wypisanym koślawymi literami hasłem "Take me back to the eighties" i przypiętymi do niej badge'ami sławiącymi chociażby Smiths, Joy Division, Chills, New Order, Orange Juice, Jesus & Mary Chain, Television Personalities, Field Mice, Go-Betweens czy Housemartins. Za każdym razem gdy słucham Ears Like Golden Bats dochodzę do wniosku, że też chcę mieć taki t-shirt. Wy również chcecie mieć taki t-shirt, a jeśli jeszcze nie jesteście tego świadomi, to wyraźny znak, że dotąd nie słyszeliście znakomitego ubiegłorocznego krążka MTS. Czas nadrobić zaległości. –Tomasz Waśko
Plants
Photosynthesis
[Strange Attractors Audio House]
Żaden ze mnie znawca freak-folku, więc kto wie, może po przesłuchaniu dużo większej ilości płyt z tego rodzaju, Plants niczym by mnie nie urzekli. No bo niby taki to sobie acid-folk, że instrumenty elektroniczne, banjo, wokalistka, dzwonki, piła grająca, woda, ptaszyna, chłopak z gitarą. Niby nic, a jednak jest "to coś", przypominające zresztą trochę Secret Miracle Fountain jak dla mnie. Zespół jest z Portland w stanie Oregon, gra w nim małżeństwo Joshua & Molly Blanchard i Jesse Stevens z towarzystwem. Label Strange Attractors jako ich inspiracje wymienia Love, Donovana, Ariela Pinka, Popol Vuh, Cale'a... Sama nie wiem do końca czy to po prostu jakaś sztuczka, czy może jednak nikt tu nie kombinował jak by stać się jeszcze bardziej typowo psychodelicznym w oczach i uszach słuchacza. Zresztą co za różnica, przecież to działa. Ciekawe tylko, co właściwie działa i co tak urzeka słuchacza, a przynajmniej mnie, poza fajną nazwą zespołu.
Prawdopodobnie chodzi tutaj między innymi o najwyraźniej wąskie, a jednocześnie daleko idące aspiracje tematyczne. Jest bardzo możliwe, że Plants kontemplują sobie normalnie i legalnie (a może i nielegalnie) rośliny i przełożenie ich na dźwięki. Jakiś taki Leon Tarasewicz freak-folku czy coś (na malarstwie też się nie znam, ale tak mi się skojarzyło). Ktoś pisał na jakimś blogu, że nie wie właściwie o co zespołowi chodzi, że w tytułach piosenek "nie ma żadnej poezji" – ale chyba właśnie to dobrze, że Plants wzięli zwykły, "przyziemny" temat i pokazali, co można z nim zrobić, jeśli się potrafi, przy użyciu samej muzyki. Tytuł ostatniej piosenki to "A Hidden World Exposed". A więc roślinna wersja Było Sobie Życie? Przy "psychodelicznej" stylistyce łatwo nie tylko o pretensjonalność, ale i o zapychacze. Tymczasem Plants szczęśliwie nie ulegli pokusie rozrośnięcia się i doklejania na siłę kolejnych minut do swojego krążka. Płyta trwa pół godziny, tyle co mogłaby trwać EP-ka. Jak dowiedziałam się przed chwilą z Wikipedii, w fotosyntezie biorą czynny udział różne piękne wyrazy. Plastocjanina, fosfoenolopirogronian, a nawet, uwaga, RuBisCO. Tak, w tej fotosyntezie jest zdecydowanie więcej psychodelii, niż mogłoby się wydawać. –Zosia Dąbrowska
Welcome
Sirs
[FatCat]
W kategorii hipsterskich zespołów "indier than thou", czyli pozostających jeszcze we względnym undergroundzie niezal-rockowych/punkowych produkcji "do odkrycia", w tym roku mistrzowski tytuł i porcysowa rekomendacja neleży się młodemu outfitowi z Seattle. Sirs to niezwykle oryginalna wariacja na temat rasowego post-punka rodem z Hello Sir! oraz mocarny hołd w kierunku (coraz częściej pojawiającej się jako punkt odniesienia dla nowo-powstających zespołów) epoki lo-fi. Mieszając wpływy połamanego, zmatematyzowanego hardcore'u i sixtiesowej psychodelii (posłuchajcie choćby przetworzonego wokalu w otwierającym "All Set"), przypadkowo udaje się Welcome wskrzesić ducha takich kapel jak Archers Of Loaf, Polvo czy nawet His Name Is Alive (w okraszonym kobiecym śpiewem "Bunky" – stylowym kolażu klasycznie "amerykańskich" brzmień). W oczekiwaniu na kolejny longplay We Vs. The Shark (których tegoroczna EP-ka przywraca nadzieję na zjawisko "antycypacji wydawnictw") – krążek jak znalazł. –Patryk Mrozek
Yeasayer
All Hour Cymbals
[We Are Free]
Najbrzydsza tegoroczna okładka kryje najlepszy tegoroczny zestaw utworów w kategorii unfocused. No, może z wyraźnym zacięciem folkowym i ze szczyptą world music w bardziej komercyjnym wydaniu – patrz katalog Real World. W ogóle jak ich pierwszy raz usłyszałem to byłem pewien, że ich jest czterdziestu przebranych w używane prześcieradła. Podobną receptę na album zaprezentowali w tym roku Akron/Family, z delikatną różnicą, że oni przez jedną trzecią albumu nudzą. Yeasayer przeciwnie – w kolejnych odcinkach płyty atakują nas epickość Guillemots, intymność Grizzly Bear, hałas TV On The Radio, ścieżka dźwiękowa z Ostatniego Kuszenia Chrystusa, czy wręcz uduchowione zaśpiewy o lepszym jutrze zwieńczone solówką. A wszystko to nad wyraz rozedrgane i poparte świetnymi perkusjonaliami. I, co więcej, wypełnione emocjami po brzegi (konstrukcja singlowego "2080" chociażby, z powodu zagęszczenia emocji na 4:50 ja wymiękam, a przecież patent z dziecięcym chórkiem powiedzmy umiarkowanie odkrywczy – mogliby tam wstawić rzężenie Wartburga i też bym się wzruszył). To jest płyta roku – pomijając wytwory chorej wyobraźni pojebanych geniuszy wszechświata, ale oni należą do osobnej ligi. –Filip Kekusz