SPECJALNE - Rubryka
Rekomendacje 2006
10 stycznia 2007
Ten dział podsumowania jest dla nas niezwykle ważny. Gromadzi bowiem zestaw wydawnictw z 2006, które nie zyskały sobie rozgłosu w świecie, a w naszej opinii zasługują na to i polecamy je serdecznie z pełną odpowiedzialnością. To tu znajdują się pozycje, dla których zabrakło miejsca w niejednym (także nadchodzącym naszym) opublikowanym "top 10". Aby ocalić je od zapomnienia i ukłonić się mniej hajpowanym artystom w geście podziękowania, przygotowaliśmy krótkie omówienie ich albumów, których liczba (jak w przypadku Nut Dźwięków) wzrosła z 15 do 20. A i to chyba ilość umowna, ponieważ warto nadmienić, że podobnych płyt godnych uhonorowania poniższym wyróżnieniem napotkaliśmy znacznie więcej, by tylko z brzegu przywołać nazwy takie jak Brazilian Girls, Captain, Casper And The Cookies, Charlie Hunter Trio, Controller.Controller, Taylor Dupree, Gigi, Helios, Longcut, Phelan Sheppard, South i wielu innych. Doceniamy.
Afro Kolektyw
Czarno Widzę
[Blend, 6.4]
Ignorując etykietę hip-hopowców, nie bacząc na konwenanse czy dobre obyczaje, Afrojax wypracował spektrum porównań i obserwacji "szersze niż odbyt Eltona Johna". Ekstrawagancki, z uporem i bez kompleksów walczący ze swoim niedoskonałym wokalem narrator Czarno Widzę prowadzi swoje wyjebane aforyzmy równie daleko od każdego, tak, że nie sposób jego twórczości porównać do kogokolwiek. Podobnie ma się rzecz z akompaniamentem, bo próżno szukać kapeli mogącej pochwalić się jednocześnie popową przyswajalnością, około-jazzowym feelingiem żywych, jamujących zapamiętale instrumentów oraz bujającym bitem jak u rasowych raperów. Jest taka opinia, że najlepszy zespół, powiedzmy indie-rockowy, to ten zbyt punkowy dla popowców i zbyt popowy dla punkowców. W takim wypadku Czarno Widzę mianuję krążkiem zbyt hip-hopowym dla jazzowców i zbyt jazzowym dla hip-hopowców, co świadczy jak najlepiej o poziomie artystycznym tego fantastycznego albumu. Afro Kolektyw, Jedyni Którzy Mówią prawdę. –Jacek Kinowski
Agalloch
Ashes Against The Grain
[The End]
W dobie zaledwie przyzwoitej muzyki gitarowej Agalloch jawi się gigantem.
Możecie zostawić niezalowe uprzedzenia przed drzwiami zanim zaczniecie
słuchać metalowej Ashes Against The Grain. "Limbs" otwiera album gitarową
panoramą w stylu Built To Spill w module epickim i nie przestaje być
sięgającym boskich wyżyn, melodyjnym monumentem nawet, gdy Jon Haugham
wkracza z demonicznym blackowym wokalem. I tak jest we wszystkich, z
wyjątkiem dwóch okołoambientowych instrumentali (zwiewne, zimne "This White
Mountain On Which You Will Die" i ciężkie, płonące "Our Fortress Is Burning
III. The Grain"). Zespół konstruuje skomplikowane budowle składające się
głównie z gęstych melodyjnych warstw gitar, które pokazują ile da się
wycisnąć z tego instrumentu. Ashes ma jedne z najzamaszystszych i
najświetniejszych partii gitarowych od czasów Ta Det Lugnt. "Falling Snow"
i "Fire Above, Ice Below" to bardzo długie zestawy kolejnych niesamowicie
chwytliwych haków, a przy tym kawałki, które w przeciwieństwie do tych na
ostaniej płycie Isis dokądś zmierzają i nie tracą celu z oczu nawet podczas
akustycznych, folkowych intrjekcji. Tak więc: sucze wypierdalanie, rączki-szatanki do góry, powietrzne gitary powisają u kolan. –Łukasz Konatowicz
Aloha
Some Echoes
[Polyvinyl, 6.5]
No trochę przynudza ta Aloha, to Aloha, ale nawet ja, na co dzień słuchająca Boysów i elektro, wybaczam im od razu. Nie z mojej przegródki ta płyta, więc czuję się zagubiona nieco w dzisiejszych rekomendacjach i nie będę udawać, że znam ich dyskografię, ale w kategorii tak zwanych smętów z tego roku nagroda się należy, za wibrafon, za Casio, za bezpretensjonalność, za wszystko. Najfajniejsze chyba są "Brace Your Face", "Weekend" i "Between The Walls". W ogóle namnożyło się ostatnio zespołów z jakąś taką słodko-dziecięco-psychodeliczno-melancholijną otoczką (mają nawet podobne strony internetowe, rysuneczki, animacje, coś w tym chyba jest) i ja to kupuję. Smutne piosenki z rodzaju tak zwanego indie-rocka, które same w sobie zapewne by mnie znudziły, ale mają oprawę psychodeliczno-tropicaliową tak ładną, że ode mnie 6.0. –Zosia Dąbrowska
A Sunny Day In Glasgow
The Sunniest Day Ever (EP)
[A Sunny Day In Glasgow; 6.7]
Choć pierwsze sekundy tej ledwie kwadransowej płytki brzmią jak odrzut z sesji do We Are The Pippettes, głównie za sprawą barwy głosu Lauren Daniels zresztą, nie dajcie się wywieźć w pole. Amerykańsko-kanadyjski kwintet (nie, oni wcale nie są ze Szkocji) zaserwował nam bowiem prawdopodobnie najfajniejszą w roku ubiegłym porcję onirycznego shoegaze'u, z gatunku tych mniej elektronicznych (od tego był Belong), a bardziej fajowsko-lo-fi-niezal, z bezpośrednią naleciałością Cocteau Twinsową także. Poza genialnymi pra-przodkami nurtu, przypominają nam kolesie o takim zespole jak Galaxie 500, co już samo w sobie jest mocarnym plusem, oraz zeszłorocznej rewelacji – Serenie-Maneesh; na deser mamy jeszcze dream-popowy cover "Game of Pricks" Guided By Voices, czyli niezwykły klasyk w równie oryginalnej wersji. Nice. –Patryk Mrozek
Black Moth Super Rainbow + The Octopus Project
The House Of Apples & Eyeballs
[Graveface]
Gdzieś na teleinformatycznych łączach między Austin a Pittsburghiem, narodziła się ta oto "niezwykła", "dziwaczna", "pokręcona" płyta. Sęk w tym, że z perspektywy roku 2007 nie jest to nic nadzwyczajnego, zarówno w warstwie komunikacyjo–logistycznej, jak i stylistycznej. No ale ja tu rekomendować miałem, także uwaga rekomenduję. Mimo wszelkich ku temu przesłanek, udała się rzecz rzadka wśród tego typu przedsięwzięć: otóż płyta zostawia swój własny, unikatowy posmak na koniuszku języka, bez syntetycznego aromatu konserwantów i emulgatorów na siłę utrzymujących spójną konsystencję potraw. Ufologiczne syntezatory, banjo, pianino, dzwoneczki, sample potraktowane efektami, warczące gitary i masa innych ozdobników wygrzebanych spod łóżka zostały wtłoczone pod laptopowym ciśnieniem między koła zębate maszynowych bitów i tradycyjne rusztowania perkusyjne. Zawsze jednak znajdzie się jakiś melodyjny haczyk by nawet najbardziej płochliwy słuchacz miał na czym zawiesić palto uwagi. A że nie zanosi się na to by operujący aktualnie artyści porzucili kolażowe fascynacje, radze się oswajać, chociażby za pomocą takich przyjemnych wydawnictw. –Paweł Nowotarski
Choklate
Choklate
[Kajmere Sound; 6.8]
Balansująca cały czas na skraju mojej listy rocznej soulowa uczta w wykonaniu młodej Waszyngtonki (the state) to, jak komentował już Jędrzej w swojej wyczerpującej recce, pod której fragmentami podpisać się mógłbym obiema rękami, album pomostowy między zatrważająco polepszającym się ostatnio komercyjnym popikiem a "ambitnym" gitarowym graniem najbliżej naszych jakże niezależnych serc. Nie ma tu żadnych przesterów, nie ma rocka nawet; coś jednak tkwi w tym nieziemsko płynącym, aksamitnym r'n'b niczym przynęta na nieświadomych podstępu audiofilskich geeków. Niezwykle sprawnie manipuluje Choklate swym przecudnym głosem, z gracją poruszając się w terenie wyszukanych podkładów i stylistycznych odwołań do znamienitego dziedzictwa czarnej muzy; bezboleśnie wprowadza słuchacza w świat odrodzonego na nowo kobiecego mainstreamu, rejony tak Beyonce'owe, jak i Hiltonowe. Nie ma odwrotu. –Patryk Mrozek
Cinemechanica
The Martial Arts
[Hello Sir; 6.3]
Niewiele dzieli kapele Hello Sir od bycia naszymi pupilkami. Mało kto z takim zacięciem realizuje pomysł "samej treści" jak We Vs The Shark, Maserati i Cinemechanica. Jednak co jest ich zaletą, bywa także wadą, zwłaszcza tym ostatnim w fanatycznym oddaniu punkowemu bożkowi zdarza się zapomnieć o pewnych kategoriach estetycznych jak "ładna melodia" oraz medycznych jak "ból głowy słuchacza". Cinemechanica to komandosi post-punka – potrafią non-stop naparzać tymi hookami zaciekłymi, urządzać bez wytchnienia jakieś obiegi hardcorowe, jak im się nudzi to nawet uruchamiają dwa kanały i robią obie te rzeczy na raz, pławiąc się w gąszczu ciętych gitarowych zagrywek z przebijającymi się pokrzykiwaniami wokalisty i perkmanem dającym żwawo jak nakręcony. Żadne tam zwrotki refreny, jeden temat popyla tak z dziesięć sekund, wszystko co mają do powiedzenia zamykają w pół godzinie. Ja nie mogę ja wymiękam. –Michał Zagroba
Drive Alone
Marionettes And Satellites
[white label]
Jesteś podporą bendu uznawanego za największą nadzieję polskiego niezal i najlepszy rodzimy zespół bez kontraktu. Skomponowałeś dla niego singiel, który okazał się być hymnem krajowego drugiego obiegu 2006. Przed tobą wielka kariera pod tym szyldem, ale na boku kminisz sobie solowy projekt, skromnie i kameralnie w domowym pół-studiu. Twój "debiut" poza gronem przyjaciół przeszedł kompletnie niezauważony, choć było to kompetentne materiałowo ćwiczenie w osobistym songwritingu wyrastającym z emo od strony Sunny Day. Sofomor idzie tą samą drogą, przerastając wszakże poprzednika pod każdym względem: jakością techniczną, głębią piosenek, celnością puent tekstowych. Echa geometrycznego post-core'a Jawbox, uczuciowych lamentów Death Cab i wywnętrzających wyznań Enigkowych odbijają się w tych nieregularnych rytmicznie i piekielnie inteligentnych aranżacyjnie konstrukcjach, lecz na dobrą sprawę trudno wskazać bezpośrednie wzorce dla twojej twórczości. Może dlatego, że masz po prostu oryginalny styl, a od matematycznych zawiłości ważniejsze są intymne aspekty czułości harmonicznej i wokalnej? "Same Mistake" operuje cudną progresją akordów stającą w szranki z czołowymi osiągnięciami światowymi na tym polu w minionym roku. "Listening" rozpada się w połowie i pogrąża w dźwiękowej modlitwie. Tytułowy utwór wręcz łka gitarowo-śpiewnymi plamkami. A legendarny numer Kate Bush przywłaszczyłeś w 100%. Ten krążek jest w ogóle lepszy od sławnego dema macierzystej formacji, tylko nie posiada uniwersalnych cech pozwalających doznawać tłumom. I co z tego wszystkiego wynika? Nic. –Borys Dejnarowicz
Hil St. Soul
SOULidified
[Shanachie]
W felietonowym podsumowaniu roku zapomniało nam się wspomnieć o pozytywnym mini-fenomenie, nieśmiało zarysowującym się nurciku artystów soul, funk i r'n'b – i to często w niemal ortodoksyjnym wydaniu, jak świetne nagrania Nicole Willis, Sharon Jones czy weteranów/ek pokroju Spanky Wilson – podchwytywanym coraz śmielej przez media nie mające do tej pory z tym światem wiele wspólnego. Szkoda, że nie robią te płytki oszałamiających karier, ale kto chce, ten dotrze. My z kolei chętnie przyczynimy się do wypromowania bardziej współczesnych Choklate i Hill St. Soul. Kojarzycie jak czasem słuchając płyty Destiny's Child, Aaliyah albo (późniejszego) TLC trafiamy na liryczny kołyszący diamencik r'n'b, który automatycznie chciałoby się pięknego wieczora nastawić na pętle i cieszyć się życiem w damskim towarzystwie? Słowem piękne aksamitne głosy czekoladowych div o perłowych zębach i puszysty pościelowy podkład inkrustowany gustownie przebiegami dzwonków lub harfy, sama rozkosz. Po czym kończy się trzyminutowy czar i następuje czterdzieści minut fillera, a zdezorientowany słuchacz zastanawia się dlaczego boziu do tego dopuściłaś. W tym miejscu wchodzi dwuosobowa załoga Hil Street Soul i oznajmia: my nagrywamy dla nieznanego labela, słucha nas tysiąc osób, wszystkie w wieku powyżej podstawówki, jesteśmy wyrafinowane i mamy swobodę artystyczną. Obczajcie te nakładki wokalne, subtelne muśnięcia keyboardów, parę odpowiednich uderzeń pianina, te kocie ruchy. Muzyczny afrodyzjak kurcze. –Michał Zagroba
Him
Peoples
[Bubble Core; 6.8]
Słuchając Peoples wizualizuję sobie taką sytuację – kilku prawie-yuppies wracają po wyczerpującej pracy biznesowej do domu, by, w ramach weekendu, wziąć w zadbane łapy drogie instrumenty i trochę sobie pobrzdąkać dla własnej przyjemności (bo rzecz odbywa się w ekskluzywnej piwnicy, której NIGDY nie zalewa). Koszule może nie pierwszej świeżości, ale umysł jasny, a humor wyborny. Wiem, że podobnie wyobrażałem sobie proces twórczy związany z Remain In Light i Blazing Arrow (lokalizacje się zmieniały jedynie). I słucham sobie tej cudownie bezpretensjonalnej płyty, rozwalony obok psa i zupełnie niezasłużenie mój mazak atakuje kontrowersyjne słówko "post-rock". Ta... może i na pewnych poziomach to jest post-rock. Ważniejsze jednak, że Peoples to najbardziej ożywcza posiadówa, na jakiej byłem w tym roku. –Filip Kekusz
Hypatia Lake
"...And We Shall Call Him Joseph"
[Sad Robot; 6.5]
Ktoś, gdzieś, jakiś anonimowy kwartet wydaje cudny, choć właściwie nie mniej pretensjonalny niż stanowy tasiemiec Sufjana, monumentalny shoegaze/slow-core'owy concept album o życiu stworzonego na potrzeby muzyki bohatera "literackiego". Łatwy to cel do rzucania pigułami, ale tylko pozornie. Joseph jest dziełem totalnie świeżym, niezależnie od swoich kilku wad, które właściwie dodają mu uroku (pod tym względem jest to trochę takie Alright, Still... z mniejszą ilością wypełniaczy). Nawet epigoństwo w stylu Archive nie jest w stanie zmienić szczególnego uczucia, jakim darzy się tego typu płyty. Efektów obecności natchnienia jest tu bowiem sporo. Zwłaszcza że jeśli chodzi o muzykę gitarową, rockową, operującą dość klasyczną ekspresją, ostatnio było z tym kiepsko. Natomiast credo artystyczne Hypatia Lake brzmi następująco (cytat autentyczny): po pierwsze jakość muzyki, po drugie rozrywka dla słuchacza. Nie każdy wpadłby na to, że to takie proste. –Piotr Kowalczyk
Kunek
Flight Of The Flynns
[Playtyme]
Ta płyta stawia dwa pytania. Dlaczego życie jest bez sensu? Oraz: jak dalece można kopiować Radiohead? Zacznijmy od drugiego. Kunek oscylują gdzieś między Bends (wokal to kalka smutniejszych odcieni Yorke'a z tego okresu), a Ok Computer (nacisk na delikatne gitarowe arpeggia, teksty). Kolega mnie zapytał czy zespół ten przebija w podobieństwie Unbelieveble Truth. Tak. Czasem mam wrażenie, że Oxfordczycy zutylizowaliby daną melodię w osiemdziesięciupięciu procentach tak samo jak ci tutaj. Ciekawe, że te piętnaście procent różnicy to nie coś "własnego" ze strony chłopców z Oklahomy (tak, US a nie UK), tylko raczej większa zachowawczość w doborze środków. Zalatuje tu delikatnie lo-fi, a może myli mnie trupia psychodelia a la "Knives Out"? Płasko jest nie tylko w eterze, trudno nie zauważyć, że mili państwo, ależ proszę, proszę przysiąść, jadą na jedno kopyto nieustannie. Ale ma to – akurat tu, niewiadomo czemu – swój urok. W tym bezczelnym uporze jest jakiś charakter, a nawet charyzma. "Under the microscope / They can see anything / How do you feel about that? / Are you / Ok?". A jak reagujesz, gdy ktoś przez ciebie ceniony się smuci? Też zwieszasz głowę w dół. W tym wypadku takie zwroty jak "w dół" albo i samo "dół" to fiku-miku generalnie. Flight Of The Flynns jest n i e h i g i e n i c z n i e smutny, Your Best Harakiri Soundtrack, rozpierdalający każdą nadzieję na wyjście z depresji. Serio, po jednym przesłuchaniu w nieciekawych nastrojowo okolicznościach postanowiłem unikać tego typu kontaktu z płytą, a teraz, przy okazji pisania rekomendacji, jestem do niego przymuszony. Skończy się tak, że... Nieważne, po co tłumaczyć skoro nic nie ma sensu. Niby więc polecam, polecamy Kunek, ale... Eh. –Jędrzej Michalak
Landesvatter
Lax
[Normoton]
Joachim Landesvatter nie stał się gorącym nazwiskiem mijającego roku, a jego płyty nie odnajdziemy w branżowych podsumowaniach. Jakże niesłuszne to, biorąc pod uwagę makaron, którym nieraz w dwutysięcznym szóstym starano się nas karmić. Nasza, przysłowiowa wręcz, porcysowa wrażliwość społeczna, nie pozwala przejść nad tą niesprawiedliwością do porządku dziennego. Bo Lax to niezwykle przyjemna i udana płyta. Taka do tańca i do różańca. Jest na niej zarówno trochę jelinkowego (czyli umiarkowanego) minimalizmu, jak i trochę akufenowskiego house'u i przekorności oraz szczypce superpitcherowskiej zadumy. Słucha się tego rewelacyjnie, niczym taki easy-listening pokolenia techno. Przesiąknięty w swej harmoniozłotośrodkowości antykiem, Landesvatter umiejętnie balansuje między dyskotekowym ciosem, a ambientową nudą. Prawdę mówiąc balansuje pomiędzy wszystkim. Nie za głośno, nie za cicho, nigdy zbyt połamanie lub zbyt monotonnie, powściągnięty, opanowany, z surowym wąsem na twarzy. Taka płyta-klimacik do relaksu. Myślę, że jak znalazł do naszych mieszczańskich salonów. –Piotr Piechota
John Legend
Once Again
[Sony]
Tuż przed Sylwkiem zawitał do naszego domostwa Luke, mój kanadyjski kuzyn (w sensie brat cioteczny po polskiemu). Wiecie, parę dni był przelotem, bo zmierzał właśnie do Koszalina czy tam Kołobrzegu, gdzie podobno wstępuje do zakonu (zgodnie zresztą ze słynną maksymą wypowiedzianą niegdyś przez moją babcię, że: "Przynajmniej jeden ksiądz to w rodzinie musi być"). I właśnie w jego obecności dokonało się moje zauroczenie Once Again. Wieczorami, kiedy oni z babcią w sąsiednim pokoju wraz z Radiem Maryja modlili się "za nieprzyjaciół kościoła świętego", ja kładłem się na łóżku, wygaszałem monitor i na godzinkę nie było mnie dla nikogo.
Dokładnie 58 minut, wypełnione soulowo-rythmandbluesowym soczystym materiałem, dopieszczonym w najmniejszych szczegółach i elegancko wygładzonym produkcyjnie (przy okazji zagadka: kto pomagał przy mixowaniu The College Dropout?). Nie od dziś wiadomo, że John Legend za pianinem czuje się jak ryba w wodzie (podobno naukę zaczynał już w wieku 4 lat). Oprócz klawiszy mamy tu ponadto cały wachlarz instrumentów (widać po 3 nagrodach Grammy muzyk ma wszystko co sobie zamarzy): przygrywają trąbki, poświstują fleciki, zacina gitarka, a bas swobodnie i z kreatywnością godną Quality stąpa po kolejnych progach. Na odrębne słowo zasługują też same wokale. Hipnotyzujący, matowy głos Mistrza Ceremonii został tu okraszony charakterystycznie uduchowionymi żeńsko-męskimi chórkami gospel, co sprawia iż momentami czujemy się jak w trakcie jednej z (bez obrazy) "czarnych mszy" miasta Ohio. Nad wszystkim unosi się duch dobrego ziomala Kanyego Westa z którym John zna się przecież nie od wczoraj. (Zresztą nawet Luksmen opowiadał, że niedawno jak Legend grał w pewnym barze w Mississaudze to z jego znajomymi przy jednym stoliku siedział Kanye i gawędzili sobie po trosze.)
Na koniec może jeszcze refleksja, która wydaje mi się istotna. Otóż czuć, że jest w tym albumie jakieś pozytywne przesłanie, w które autor włożył całe serce i to naprawdę słychać. Co ono nam mówi? Hm, pewności mieć nie mogę, ale obcując z takimi kawałkami jak "Heaven czy "Each Day Gets Better" człowiek na chwilę odzyskuje radość życia i nadzieję na coś więcej, a małe aniołki zaczynają latać mu nad głową. –Paweł Greczyn
Los Amigos Invisibles
Super Pop Venezuela
[Gozadera]
Wenezuela kojarzy mi się raczej z telenowelami i kartelami narkotykowymi, zaś o muzyce stamtąd wiem mniej więcej tyle co o polityce monetarnej Uzbekistanu. Tymczasem takie Los Amigos Invisibles, "a Latin dance band from Venezuela", serwuje nam całkiem przyjemną kompilację różnej maści coverów pochodzących z ich ojczyzny. Całość, co zresztą patrząc na tytuł nie jest żadną niespodzianką, oscyluje w rejonach latynoskiego popu, w którym jednak bez większych problemów można odnaleźć elementy disco czy funk. I o ile fanem południowego grania nie jestem, to trzeba przyznać że jest to pozycja na tyle lekka, a przy tym ciekawa, że z obcowania z nią płynie naprawdę sporo radochy. Tak właściwie to dla każdego coś miłego – jeżeli interesuje Cię uroczy pop z zabarwieniem disco "Yo No Se" na pewno trafi w Twoje gusta. Jeśli jednak wolisz coś bardziej w klimatach tradycyjnego latino, "No Es Tan Facil Amar Una Mujer" powinno spełnić Twoje oczekiwania. Z kolei dla najbardziej opornych polecam najlepszy w zestawie "Ganas", a jeśli to ciągle nie to, to sprawdź drogi Czytelniku czy to aby na pewno strona na której chciałeś się znaleźć. –Łukasz Halicki
Muchy
Galanteria
[white label; 6.6]
Minął ponad rok od mojego pierwszego odsłuchu tego materiału (9 grudnia 2005, wczesny deszczowy ranek, Jeżyce, tramwaj numer 2, niebieski CD-R w discmanie), a ta demówka wciąż pozostaje jedyną pozycją w dyskografii kapeli. Nie chciałbym się powtarzać, ale naprawdę nie mogę zrozumieć dlaczego żaden label nie pojął dotąd, iż data wydania krążka poznańskiego tria to byłby "Najważniejszy Dzień" dla polskiej fonografii od premiery self-titled Kulek. Że Muchy nie mają, panie decydencie z wytwórni płytowej, kandydatów na mocarne single? Eee, to my chyba o różnych bandach mówimy. W idealnym (normalnym?) świecie na falach wszystkich radiostacji śmigałaby liryczna "Galanteria" na zmianę z kapitalnym "Half Of That", najbardziej przebojowym anglojęzycznym kawałkiem polskiego składu od czasu piosenek z Lo-Fi. A zespół ma przecież jeszcze w zanadrzu nieobecny na moim egzemplarzu (pierwotna wersja Galanterii, bez bonusów) piłkarski wymiatacz, od którego w okresie mistrzostw świata tak się uzależniłem, że zacząłem nim bodaj sześć audycji z rzędu - dawno nie było na polskiej scenie niezależnej równie udanego radio-friendly utworu co ów podziemny hit na mundial. Jest w końcu w repertuarze koncertowym chłopaków "Miasto Doznań", które w kategorii singli będzie dla bieżącego roku tym samym, czym był rzeczony "Dzień" dla ubiegłego, wspomnicie moje słowa. W skrócie: Muchy to najlepszy towar eksportowy Poznania, oczywiście obok Lecha. Różnica jest taka, iż Kolejorz chyba niestety stracił już w tym sezonie szanse na majstra, a wielkopolskie trio nadal gra o zwycięstwo. Kibicujcie im z całych sił, ok? –Tomasz Waśko
Psychic Ills
Dins
[The Social Registry; 6.6]
Z tego co pamiętam to właśnie ktoś od nas napisał, że od płyty oczekuje właściwie tylko tego, żeby była podobna do MBV? Myślę, że Psychic Ills by go nie zawiedli. Nie zawiodą także tych, którzy na miejsce MBV wpisaliby Sonic Youth na przykład, ale jak widać nie tylko ich, bo ja też słucham tego już kolejny raz i ciągle znajduje się tam coś nowego. Zresztą odsyłam do fajnej recenzji Pawła, tam są takie metaforyczne słodycze. Podejrzewam, że to raczej jakieś specjalne zmulające cukierki – pewnie te, które latają na okładce. Okładka zajebista, przypomina takie zdjęcia duchów które kiedyś znalazłam w necie, że świecące kulki fruwają w ciemnym lesie i to niby miały być duchy. Co ja pierdolę, muszę przestać słuchać tej płyty. Ogólnie to nie spodziewałabym się tego wszystkiego po zespole, który na zdjęciu wygląda jak wczesne Łzy. –Zosia Dąbrowska
Josh Rouse
Subtitulo
[Nettwerk]
Leżę na leżaku, zielona polanka, dookoła szum sosenek, jest ciepło, słonko nieśmiało wyłania się zza chmurek, które leniwie przechadzają się po błękitnym niebie. Obok mnie siedzi Jim, popijamy lemoniadę, raz gawędzimy, raz milczymy oddając się rozmyślaniom natury różnorakiej. Wtem jak Filip z konopi zza drzew wyłania się Josh.
– What's up guys – powiada. – Czekajcie, zagram wam coś, dzisiaj rano wymyśliłem – i bierze od Jima akustyka.
– "It comes the summertime / The feeling's in the air / I remeber cigarettes, tube socks, sun birds and long blond hair / Here comes the summertime / Yeah it’s coming soon / I remember living upstairs, drinking iced-tea and swimming pools". No dobra chłopaki, a teraz mówcie co myślicie, tylko szczerze.
– Słuchaj stary, mnie to się naprawdę podobało, tylko wiesz, można by nad tym jeszcze popracować, pododawać jakieś skrzypce, dęciaki, pianinko, basik fajny wymyślić, no urozmaicić jakoś ten twój kawałek, może rozbudować – tak żeby się do 4 minut przynajmniej rozrósł.
– Eh, czy ja wiem...
– A ja to lubię takie jakim jest teraz, szczere, akustyczne wyznanie – taka liryka w czystej postaci. Sama kompozycja broni się chwytliwą melodią, a tekst genialnie oddaje melancholijny klimacik pod tytułem: "being cool in the summertime".
– Hm... słuchajcie, to może chociaż jakiś zwiewny kontrabasik byśmy wstawili gdzieś, tak pod koniec.
– O, świetny pomysł, na pewno nie zawadzi.
– Okey, okey, to teraz posłuchajcie jeszcze jednego, wczoraj wieczorkiem ułożyłem, nazywa się "Quiet Town".
– Hej Josh, ale tym razem to już jakieś smyki musisz dać, no nie wygłupiaj się chłopie!
– Spoko, spoko, później pomyślimy, teraz słuchajcie... –Paweł Greczyn
Triosk
The Headlight Serenades
[Leaf; 6.6]
Muzyka Australijczyków ma pewne własności, które przypominają mi jakieś bliżej niesprecyzowane pomieszczenie. Monotonny ociężały bas jest zdecydowanie instancją kotwiczącą pozostałe dźwięki w jednej spójnej ramie przestrzennej. Skupione na sobie partie klawiszy, na ogół zakleszczają się w improwizowanym zatraceniu. Tło wypełnia eteryczna mgiełka generowana przez elektroniczne zanieczyszczacze powietrza, które czasem tylko przybierają ostrzej zarysowane formy pisków i jęków, za co zresztą chwała im, bo elektronika w jazzie i jazz w elektronice mają racje bytu tylko na zasadzie pokojowej symbiozy. Wydawać by się mogło, że niesamowicie żywe i ruchliwe atrybuty perkusyjne będą impulsem przełamującym introwertyczną atmosferę. Jest to tylko złudzenie, przeważnie dynamika skupia się wokół zwiewnych rejonów talerzy i bębnów, utemperowanych miotełką oraz przetasowanych postprodukcyjnie i wzbogaconych o luźne elektroniczne trzaski, zdając się ulatniać gdzieś pod sufit. Przywodzi to na myśl setki drobinek kurzu zawzięcie wirujących po sobie tylko znanych trajektoriach. Nawet gdy rytm zbiera się w sobie i prezentuje bardziej zdecydowane stanowisko, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że ta muzyka nie przemieszcza się, a przynajmniej robi to w zaciszu czterech ścian. Jest to dogłębna eksploracja tego samego pomieszczenia, skrupulatnie przerzucanie sterty skarpetek w szufladzie, czasem gwałtowne zrzucanie książek z półki, ale zawsze w minimalistycznej manierze poszukiwaniu dźwiękowych zakamarków, w celu wyłuskania skrywanych przez nie kosztowności. –Paweł Nowotarski
Wolfmother
Wolfmother
[Interscope; 7.1]
Skoro już odpowiednio doceniliśmy, to teraz musimy Wolfmothera bronić przed nawałnicą krytyki. Zacznijmy może od tego, że jeśli nie słuchaliście w podstawówce Black Sabbath, to jesteście mięczakami. Zanim Ozzy stał się obleśnym spaślakiem sprzedającym dupę swoją i swojej rodziny do jakichś tandetnych reality shows, Ozzy był równie obleśnym genialnym wokalistą kapeli, która na własną rękę wymyśliła metal. Między czwartą a piątą klasą poznałem na wakacjach "Sabbath Bloody Sabbath" i "Paranoid". Głos Ozzy'ego górujący nad miazgą riffów unisono gitary i basu oraz symetrycznymi przejściami perki zdefiniował "zero pierdolenia" jako kategorię formalną w muzyce rozrywkowej. Po drugie, jeśli nie słuchaliście w podstawówce Led Zep, jesteście bandą mazgajów nie wartą polemik o zespołach i płytach. W okolicach zerówki poznałem "czwórkę", a potem resztę dyskografii zespołu. BEZ KOMENTARZA OK? I teraz tak. Tych kapel nie da się skopiować. Jest niemożliwym zagrać "jak" Sabbath czy Zeppelin. Po prostu. Że australijski skład w ogóle otarł się o takie skojarzenia, że wyewokował, wypreparował czysty rytm z dźwięku, obrazu, rzeźby... No właśnie. Samo to jest iluzją nadprzyrodzonego. Bo posłuchajcie "White Unicorn" i zastanówcie się: czy zarzuty o pudelstwo (cóż za bilardowa gra słowna) są uprawnione, czy jednak przez moment mamy tam wspólny jam Ozzy'ego z Jimmym i Geezera z Bonzem w postaci skondensowanego treściowo power-bangera, w obliczu którego Jack White może se wylizać dupę. Let your ears decide. –Borys Dejnarowicz