SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja: Starszyzna plemienna

16 października 2006



Rekapitulacja kwartalna (lipiec-wrzesień 2006): Starszyzna plemienna

Lato okazało się mniej łaskawe dla tych, którzy czekali na albumy nagrane przez starszyznę, jeżeli ktoś poza niżej podpisanym, zobowiązanym do napisania tej oto rekapitulacji, dobiera sobie muzykę według tak osobliwego klucza. W związku z tym przesunąłem granice kwalifikacji do przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, aby przy okazji napisać o nowych albumach legend hard core'a i gangsta rapu. Nie mam za wiele jakichś symboliczno-osobistych wytłumaczeń tego progu czasowego, może pierwsza komunia święta? W końcu dostałem wtedy pierwszy magnetofon, co dość istotnie zmieniło moje życie.

Oszczędzę ogólnych refleksji nad jesienią, która ze względu na obumierającą roślinność i hibernujące bądź migrujące okazy fauny może kojarzyć się z krańcową fazą człowieczego – nie tylko człowieczego – życia, bo nie jestem osobą sentymentalną, ani nie ruszają mnie tego typu teksty. Nie oszczędzę wam za to wstawek z dalszej części tekstu Heideggera, tym razem opisuje on trzy przypadki, będące pewnego rodzaju filozoficznymi zagadkami, oczywiście związanymi z problematyką starości i czasu, a także niezal-rocka.

Z pewnym opóźnieniem połknąłem haczyk "Hang Up" Madonny, chociaż można się zastanawiać czy to że utwór jest prawdziwym mercedesem wśród hook-masterów to zasługa Abby czy talentu znanej a może już legendarnej amerykańskiej piosenkarki. Kręci to, nie da się ukryć, poza tym który to już jest ogólnoświatowy rozpizdnik rynku muzycznego w jej wykonaniu. W duchu takich refleksji przystąpiłem do słuchania koncertówki I'm Going To Tell You A Secret (dodatek DVD z filmem o trasie koncertowej sobie odpuściłem) będącej dokumentem trasy z 2004 roku. Oczywiście pod względem brzmienia całości, utworów, czy klimatu, osiągniętego za sprawą precyzyjnego miksowania głosów publiczności jest to superprodukcja. A jednak z artystycznego punktu widzenia album koncertowy Madonny to przedsięwzięcie skazane na porażkę. Z prostej przyczyny: jej głos sprawdza się tylko w studio i po przejściu szeregu zabiegów kosmetyczno-realizacyjnych. Druga strona medalu to fakt, że Madonna udowodniła – raczej całą trasą koncertową, niż tą płytą – że jej wkład w kulturę światową to znacznie więcej niż skądinąd genialne pierwsze minuty "Reservoir Dogs". Kariera "Hang Up", ogólnoświatowy objazd, wreszcie protesty prawosławnych duchownych, pokazują że jest ona obiektem pop-kultu, ikoną pop religii, bardziej nawet niż bystry Lennon ze swoim stwierdzeniem "jesteśmy bardziej popularni od Chrystusa".

Niespodziewanie wielkie wrażenie zrobiła na mnie płyta American V: A Hundred Highways Johnny'ego Casha, czyli pośmiertna część serii, która efektownie opakowała twórczość anty-barda country we współczesną formę. Tak jak wcześniejsze części Americanów chciały kupić słuchaczy wyjątkowym jak na Casha dynamizmem, tak "piątka" to zdecydowanie refleksyjny, ascetyczny klimat. Damn it, to takie precyzyjne nagranie, że słychać każde zgrzytnięcie w gardle Casha, który starczym już głosem osiąga niesłychaną ekspresję, nie stosując jednocześnie żadnych efekciarskich chwytów. Niektórzy powiedzą, że to emocjonalność typu ostatniego odcinka amerykańskiego serialu z bitter sweet endem, ale odpowiadam – shut the fuck up!. Pieśni o śmierci, Bogu, bezsilności w ustach człowieka, który nagrał "Folsom Prison Blues" nie mogą brzmieć nieautentycznie. Chylę czoła.

Kolejną pozycją w cyklu pośmiertnych albumów jest Savane zmarłego w tym roku Malijczyka Ali Farka Toure. Jeśli afro-amerykańscy raperzy, jazzmani i reggaeowcy budują swoja tożsamość Black Pride przez hasła typu "don't forget Africa", to Ali Farka w całej swojej twórczości, jak i na tej płycie tworzył tego typu link z drugiej strony oceanu. "Savane" zawiera wysmakowane, a zarazem transowe kompozycje oparte na bluesowych riffach, przefiltrowanych przez środkowoafrykańską rytmikę i harmonię. Nie trzeba być ekspertem od afrykańskiego fusion, żeby zainteresować się tą płytą.

Przypadek 1: Załóżmy, że mimo rozpaczliwych prób sabotażu jednych kompanii farmaceutycznych, a w związku z nie mniej nasiloną działalnością drugich, które najwyraźniej znalazły się w posiadaniu licencji na produkcję określonych środków, nastąpiła światowa rewolucja w dziedzinie modyfikacji kwasu dezoksyrybonukleinowego, zwanego popularnie DNA od zespołu w którym udzielał się niegdyś Arto Lindsay. Zaowocowało to nie tylko wyeliminowaniem chorób, zniknięciem śmierci – nawet wśród zwierząt domowych, co spowodowało upadek religii bazujących na założeniach życia wiecznego, ale i zahamowaniem procesu starzenia. W praktyce oznaczało to, że wszyscy – oprócz nielicznej grupy dzieci i dorastających – znajdowali się w tzw. kwiecie wieku. Nie trzeba dodawać, że taka sytuacja wpłynęła znacząco na rynek muzyczny. Drastycznie spadła sprzedaż płyt Tercetu Egzotycznego, przestało się wieść także dziecięcym grupom w rodzaju Kelly Family. Za to ogromny sukces odniosła trasa koncertowa zorganizowana z okazji dwóchsetlecia działalności artystycznej Perry'ego Farrella. Kwestia do rozważenia: czy Michael Jackson stracił, czy zyskał na popularności?

Pisałem już recenzję nowej płyty Scritti Politti, więc dodam tu tylko, że "Mrs Hughes" po kilkudziesięciu przesłuchaniach zyskuje coraz więcej, a cały album podskoczył w wyniku kolejnych przesłuchań o pół schodka.

W dziedzinie perfekcji, która nie porywa, mieści się nowe wydawnictwo Elvisa Costello i Allena Toussainta The River In Reverse. Ściślej mówiąc obaj artyści z towarzyszeniem orkiestry złożonej z organów, fortepianu, gitary, basu i dęciaków poruszają się na przecięciu subtelnego soulu, easy listeningu, cool jazzu i tradycyjnego rocka. Idealna muzyka do posiłków, można nawet pić przy tym wino, ale z kieliszka, bynajmniej nie z gwinta. Co tu dużo pisać, idealne wyważenie proporcji, niuanse wykonawcze i tak dalej, jednakże jak na mój gust wszystko daleko w mainstreamowych suburbiach. "Jaki masz pięknie urządzony dom, a jaki śliczny ogródek! Te kapcie muszą być kurewsko wygodne! Ups! ".

Ale ale, zobaczmy co przyszło ze strony niegdysiejszych morderców muzyki i kultury. New York Dolls byli niegdyś obrzydliwą, a może raczej obrzydliwszą wersją Rolling Stones. Ich nowa płyta One Day It Will Please Us To Remember Even Hing, owoc come backu po latach, poza kilkoma konfesyjnymi utworami, do których nagrania zespół czuł się zobowiązany przez wiek członków, to przede wszystkim hałaśliwa mieszanka dość optymistycznych utworów, odnoszących się do punkowej wersji rock'n'rolla. Na pewno przyjemne do słuchania, chociaż pozbawione uroku i radykalnego charakteru płyt z lat siedemdziesiątych. Ale czego można się było spodziewać, skoro połowa oryginalnego składu jest od dawna w ćpuńskiej Valhalli.

Krótki rekonesans wśród Australijczyków i ich pojęcia na temat osiągnięć własnej kultury przekonał mnie, że wielu z nich uważa Radio Birdman jako zespół wyprzedzający muzyką i postawą Sex Pistols. Patrząc na fakty, choć fakty to bzdury, rzeczywiście Birdman zaczęli działać i koncertować w Sydney już w 1974 roku, prezentując szorstką, uproszczoną wersję rocka, wyprzedzając nawet lokalnych rywali The Saints z Brisbane. Teraz zespół wraca z albumem Zeno Beach (jaki australijski tytuł, te plaże!). Surowość proto-punku została co prawda doprawiona doświadczeniami lat osiemdziesiątych i garażowej psychodelii, w związku z czym współczesny Radio Birdman kojarzy się bardziej z Television Verlaine'a niż z Buzzcocks czy Ramones. Ale płyta jest warta polecenia i powrót zespołu można określić jako udany.

Zaskakująco doskonały jest album innych weteranów australijskiego niezalu – The Church (co ciekawe true Auzzie indies, z którymi rozmawiałem określili zespół jako definitely radio band). Płyta Uninvited, Like The Clouds zdecydowanie bazuje na wcześniejszych doświadczeniach grupy, której brzmienie stało się za sprawą renesansu zainteresowania My Bloody Valentine i Jesus And Mary Chain aktualne i frapujące jak nigdy. Z jednej strony senny klimat, popowe melodie ugłaskujące słuchacza, z drugiej cała gama gitarowych szorstkości, zadrapań i wycia, które w znacznym stopniu rozwijają idiom wypracowany przez wyżej wymienionych klasyków. Poza tym klymat pustyni (trudny do rozpoznania w Europie), co jest w sumie dziwne, bo grupa pochodzi z Sydney. Jeżeli dwie dekady temu ich dream-pop mógł momentami brzmieć błaho, teraz rządzą dzięki mistrzowskiemu balansowaniu miedzy dramatyzmem, bezpretensjonalnością a głębią.

Przypadek 2: Eksperymenty z naszym wyżej wymienionym ulubieńcem, czyli kwasem dezoksyrybonukleinowym, zwanym popularnie DNA, że się powtórzę, doprowadziły do nieco dziwnej sytuacji. Cykl życia człowieka – a także zwierząt domowych – uległ radykalnemu odwróceniu. Ludzie rodzili się jako starcy, w miarę czasu dochodzili do wieku średniego, wreszcie pod koniec życia osiągali niemowlęctwo. Szkoły pełne starców i uniwersytety trzeciego wieku z gromadami przedszkolaków. Rynek muzyczny zareagował błyskawicznie. Wymarzonym prezentem komunijnym stał się box z późnymi nagraniami Scotta Walkera, a co ćwiczyły tabuny młodych grup punkowych i indierockowych? Interpol, Nirwanę? Nie, nie, one ćwiczyły "Nad pięknym modrym Dunajem". Kwestia do rozważenia: dowolna.

Ice Cube z upływem czasu zmienia się coraz bardziej z kostki lodu w lodową kulkę, zarówno pod względem cielesnego kształtu, jak i ostrości przekazu. Laugh Now, Cry Later to album, który po prostu jest, choć równie dobrze mogłoby go nie być. W obliczu nowych produkcji nie powala niczym intrygującym i jeżeli kogoś przyciągnie to raczej miłośników jego twórczości, którzy pewnie nie będą wybrzydzać. Zwracam honor, kilka podkładów się broni, flow – chociaż starodawny – momentami przekonuje, że rapuje nie byle kto. W "Growin' Up" Ice nawija: "I love all my fans cause they know I’m a man / And not a little boy or some fuckin play toy". Dobrze, że nam przypomniałeś za co cię lubimy, Ice. Szit, gdzie ja zostawiłem to CD NWA?

Podobny problem pokazuje płyta Helmet. Ekstremalna odmiana punka, jaką uprawiali z sukcesem kilkanaście lat temu, nie jest teraz już niczym szokującym, ani – co gorsza – znajdującym w świecie alternatywy wielu naśladowców. Na płycie Monochrome muzycy odnoszą się do hard-rocka lat siedemdziesiątych (oczywiście raczej w sabbathowym wydaniu), a także do głównych przedstawicieli amerykańskiego undergroundu lat dziewięćdziesiątych, w tym między innymi do siebie. Na uwagę zasługują partie gitar, z jednej strony nawiązujące do trashu, z drugiej do noisowej psychodelii, ale generalnie płyta nie przekroczy zasięgiem rażenia grupy smakoszy takiej estetyki.

Wysokim poziomem zdumiewa za to nowa płyta Pere Ubu Why I Hate Women, przede wszystkim dlatego, że słuchając jej ma się wrażenie obcowania z czymś ekscytującym, nieprzewidywalnym, tak jak w przypadku Dub Housing czy The Modern Dance. Mocne teksty, szalone interpretacje Davida Thomasa, a przede wszystkim niepokojące a zarazem spójne kompozycje, aranżowane na typowy rockowy skład plus theremin, który okazuje się być bardziej kreatywnym instrumentem niż niejeden komputer, powodują, że album jest zdecydowanie bardziej wyzwaniem niż sentymentalną wycieczką. Highly recommended.

Fragmenty Bardo Hotel Soundtrack Tuxedomoon zapowiadają ambitną ambientną podróż na granicy muzyki teatralnej, free jazzu i field recordingu. Album ma być soundtrackiem do powieści Briona Gisyna o tytule "Bardo Hotel" (nikt się pewnie po nazwie płyty nie domyślił). Sample, jakie odsłuchałem, sugerują, że muzyka jest odarta z rytmicznej pulsacji charakterystycznej dla wczesnych płyt zespołu.

Przypadek 3 Najbardziej nieprawdopodobne stało się faktem i za sprawą bliżej nieokreślonych czynników czas stanął w miejscu. Nie mówię tu o wyłączeniu systemów mierzenia czasu, co byłoby doskonałym zamachem terrorystycznym, destabilizującym bankowość, ekonomię państw i przedsiębiorstw, komunikacje, doprowadzając ostatecznie świat do apokaliptycznej rozpierduchy i pierwotnego chaosu. Raczej w zupełnie innym stylu: woda przestała płynąć, helikoptery i samoloty zawisły w powietrzu, a porcja sushi została wiecznie świeża. A co z muzyką? Jak słusznie określiła ją Laurie Anderson w "From The Air": "This Is The Time. And This Is The Record Of The Time This Is The Time. And This Is The Record Of The Time This Is The Time. And This Is The Record Of The Time" Przypadkowa nuta nie miała już szansy wybrzmieć. Nie ma więc ani problemu ani przyjemności. Kwestia do rozważenia: kto najłatwiej przystosował się do tej sytuacji i dlaczego był to William Basinski?

W temacie reedycji każdy chyba już zna i obświętował Pet Sounds: 40th Anniversary doskonale wiecie czyj, więc sprawa jest jasna i oczywista. Mniej oczywiste i nagłośnione jest re-wydanie Another Thought Arthura Russella. Pogranicze popu, muzyki współczesnej i disco jest terenem zdecydowanie mało spenetrowanym, a w dodatku kompozycje zmarłego w 1994 roku na AIDS wiolonczelisty/producenta bronią się niezależnie od ich odkrywczych, awangardowych walorów. Niejeden zapyta: "kolejny alternatywny freak sprzed dwóch dekad, naprawdę muszę tego słuchać?". Ja na to: "Nie pytać! Słuchać!". Reedycji Coney Island Baby Lou chyba nie muszę nikomu polecać.

R.E.M. wypuściło dwupłytowy składak ich dorobku z lat osiemdziesiątych And I Feel Fine, którego celem jest udowodnienie wpływu (wtedy-)kwartetu na współczesną scenę indie, z kolei nieco bardziej wiekowi Byrds – czteropłytowy box There Is A Season podsumowujący całą ich karierę. Apple Box XTC dostarcza materiał z dwóch ostatnich płyt zespołu z dodanymi odrzutami i nagraniami demo. Dalej mamy Art Of Noise i And What Hale You Done With My Body God? z zestawem niepublikowanych nagrań pionierów samplingu.

Przyznam się, że nie słyszałem składanki Lizzy Mercier Descloux The Best Of, ale w sumie po co, skoro znam regularne płyty, które baaardzo polecam. Nowojorski postpunk skrzyżowany z karaibskimi rytmami w imię no wave'owego noise'u ma szansę sprawdzić się na każdym poligonie. Kolejną składankę wydali Pet Shop Boys, tym razem dumnie tytułując ją Pop Art.

I jeszcze w telegraficznym skrócie: nowe single Prince'a, remiksy New Order i Duran Duran, na których koncercie nie byłem, bo koleżanka robiła imprezę, DVD z koncertem Marvina Gaye'a. Z jazzowej półki Al Di Meola i Consequence Of Chaos, Sonny Rollins Sonny, Please, Roscoe Mitchell No Side Effects. Nie udało mi się dotrzeć niestety do płyty Maher Shalal Hash Baz Kunitachi Kibun: Live 1984-85. Podobne rozminięcie miedzy mną a wydawnictwem nastąpiło w przypadku Stranger On The Sofa Barry'ego Adamsona. Nowa wypuszczona na singlu wersja "Legacy" wspiera świeży album Legendary Pink Dots Your Children Placate You from Premature Graves.

A w przenośnych słuchawkach słychać Milesa Davisa, Kraftwerk, Amon Duul II i Briana Eno.

Piotr Cichocki, październik 2006

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)