SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja roczna 2012: Metal

26 grudnia 2012



Rekapitulacja roczna 2012: Metal
autor: Wawrzyn Kowalski

No to koniec. Obrachowano, że wymieranie ma trwać siedem lat. Później już tylko Zatoka Arizońska, wodny Tybet. W tegorocznym metalu podskórne przeczucie zmierzchu. Zakończenie sagi. Nienawistna obserwacja zmiany biegunów magnetycznych, nadlatujących komet z ognistym ogonem. Tak, tak. Jeszcze chwila, a będziemy zastanawiać się już tylko nad marnością, wspominając czasy, kiedy wszystko było starsze od człowieka. Za chwilę zostaną tylko karaluchy. "Kiedyś w górskich potokach żyły pstrągi źródlane", cytuję. W drogę.

Śmierć nikogo nie minie. Ni pana, ni kmiotów, co szabrują w Radomiu. Nie żebym groził. Cmentarny korowód podskakuje jak death zagra. Już w ubiegłym roku można było spostrzec znaki zwiastujące jej panowanie. Pamiętacie Dismę? Okazuje się, że odejście Franza Smudy nic w tej materii nie zmieniło. Głośno o zespołach rażących morem, kultywujących trąd. Grupy Necrovation i Degial wpisały się w resuscytację szwedzkich tradycji. Skelethal na kilku minutach swojego kudłatego dema zrobili to nawet lepiej, chociaż są z Francji. Szwedzi odpowiedzieli EPką naszych ubiegłorocznych faworytów z Morbus Chron, tym świetnym ruchem zamykając partie morbid-szachów. Pojawiają się na planszy również gońcy z innych krajów. Tam, gdzie ludzie chodzą do góry nogami, krótki przypominkowy materiał rzucił Cauldron Black Ram. W Finlandii Rahu załatwił sprawę rach-ciach, wygrzebując trumnę Rippikoulu. Amerykanie z Incantation wraz z Vanguish In Vengeance terroryzują resztę. Inni z Helcaraxë, niczym Gandalf na urodzinach Bilba, wysyłali na postrach Red Dragon, a dwóch gości z nimi związanych szalało też w blackowym Open Grave, na wstępie atakując frazą: "I am the necromanceeer!". Jedna ze szczerszych wypowiedzi zasłyszanych od długiego już czasu.

Po drugiej stronie granicy, gdzie nie wierzą w śmierć, lecz czczą rozkład ciała, Horrendous nagrał The Chills, łącząc death i crust, a mowa tu chyba tylko o trupim chłodzie. W Anglii odezwali się Hammers, mniej więcej w tym okresie, w którym West Ham wrócił do elity. Wytwórnia Southern Lord też polubiła hardcore-crustową nawałnicę: Enabler, czy Martyrdöd udanie prorokowali rozpad struktur socjalnych i nadejście pustki. Tragedia. Ciemne dni przed nami zapowiedziało Tragedy, chociaż oczekiwania były i długie, i większe. Dwa grindowe tasaki na rzeźnickim pniaku. Pig Destroyer odpalił Book Burner z mistrzowską precyzją i tylko fakt, że i tak brzydzą się pisanym słowem sprawił, że brak ich na liście niżej. W niezłym stylu powrócili też nestorzy jatek i masarni Napalm Death. Wśród grzeczniejszej części rodu niezłym krzykiem wymuszali uwagę Kowloon Walled City i Cancer Bats, Podobnie Family dorzuciłbym do rodzinki, jako płytę równie dobrze rokującą, co ubiegłoroczne Primitive Weapons, bo tegoroczne niestety czarno widzę. Ciekawa sztuka udała się Wizard Rifle przenoszącym standardy Lightning Bolt w obręb nowoczesnego sludge. Do tematyki funeralnej wracamy w dwójnasób: In Mourning ciągle łączeni są z Opeth, z nie do końca znanej mi przyczyny, ale nawet jeśli porównanie jest nietrafione, to trafiona płyta. Najlepszy album w tej okolicy, oprócz weteranów z Converge, nagrał zespół Early Graves, a ich brak wśród najlepszych to sprawka niewytłumaczalnych uprzedzeń.

Doom, dum, doom. Czas wilczej zamieci. Smutasy, poeci i miłośnicy górskich masywów nastrojem korespondowali z głosami prekolumbijskiej mezoameryki i millenarystów. Było oszczędnie (Dragged Into Sunlight), surowo (Anhedonist), dumnie (Samothrace), było buddyjsko (Bong), koptyjsko (Om) wielorybniczo (Undersmile), czarnoksięsko (Black Magician), wilczo i wężowo ( Wolvserpent), było też deathmetalowo jak w przypadku Inverloch czy Indesinence. Wygrali Evoken i Pallbearer, o czym niżej. Tuż za nimi Conan, który nie traci topora, a sokół(oła) traktuje jako broń.

Okresy schyłkowe mają to do siebie. Czas dekadencji i stagnacji. Sporo było powtórek z rozrywki. "Heavy metal!" – niosło się echem, lecz księgi nie precyzują, w którym kościele bije ten dzwon i komu. Jedni nosili dzikie brody, inni perwersyjny wąs, niektórzy wreszcie wąs sobie doklejali. Jak zawsze podobną fasadą posłużyli się The Sword. Równie sympatycznie zagrał Witchcraft. W nurcie zabawnym, ale jak każdy powtarzany żart męczącym. Poważniejszych pytii, okultystów i szarlatanów też było sporo. Prawdziwą czarownicą okazała się Christian Mistress, niemal równie dobra, jednak irytująca czasem patetycznym zaśpiewem, była płyta Witch Mountain. Luzacko prowadzili opowieść Fellwoods. Ale co za dużo, to niezdrowo. Royal Thunder mogliby utworem "Parsonz Curse" wskazać drogę powracającemu Soungrden, ale poza tym power singlem, trochę za dużo tutaj nic nie wnoszącej stylizacji na Led Zeppelin. Sabaty oprawiały fińskie Seremonia i Jess And The Ancient Ones, zbabiała wiedźma Alunah i holenderski zespół Gold związany z Devil's Blood. Year Of The Goat albo Witchsorrow też radzili sobie nienajgorzej, ale zostaną jednak ofiarnym kozłem przesytu flaneli, glanów i ziela udającego marihuanę. Tę prawdziwą jak zwykle tonami spalili-lili Orange Goblin, a młodzi Indian Handcrafts zagrali trochę stonera dla dziadów. Jeśli o nich mowa, wszystkich podrabiających różne tradycyjne szkoły zdeklasował Saint Vitus. Nawiedził też z przeszłości Bedemon i może nie być to jego ostatnie nawiedzenie. Starzy ludzie pamiętają.

Niektórzy z nich dadzą sobie radę, służąc radą młodszym, inni odejdą w ciemność mroźnego lasu, pogardzani przez wygłodniałe społeczności. Poradzi sobie Varg Vikernes, choć sytuacja będzie gorsza niż ta w norweskim więzieniu, tak jak jego tegoroczna płyta była gorsza od poprzedniej. Neurosis, czy Enslaved stają się już powoli kimś w rodzaju rady starszych, wzorem dla młodzierzy, niestarzejącym się obiektem pieśni. Kreator, Marduk i Testament zostaną ze względu na śmieszne historie, którymi zabawiać będą ludzi przy ogniskach. Wytypowani do wyjścia z namiotu zostają Paradise Lost i Anathema. Oczywiste prog-łabędzie popisy tych ostatnich to autoplagiat łączony z karykaturą. A przecież był czas, gdy uznawano ich za metal elitę, Radiohead w obcym kraju.

A w lasach już na nich czekają. Żądni mścić, dekapitować. Polskie załogi Szron i Mgła to nie takie tam, jasełkowe szatany. Raczej osełkowe, tak ostro sobie pogrywali, szykując nóż jak wilk za siódmą górą. Spośród zbrojnych także Deathspell Omega, choć nieco spokojniejsi, krótkim Drought wzbudzili niepokój i teologiczny zamęt. Krallice jak zwykle w niebotycznej strefie, do której nie ma wstępu. Belgijskie Lugubrum też mogłoby stać się trochę bardziej gościnne. Po skórach i dzidach w rękach Francuzów z Fhoi Myore ciężko przepoznać czy to tylko żarty i triumfalne okrzyki na powitanie, czy faktyczny atak, tak dobrze odrobili lekcję pod tytułem: Immortal. Całe szczęście, że po borach kryją się także łagodni zjadacze korzonków. Czaił się Gaahl, zaliczający coming out z God Seed. Inny norweski psychopata Furze przestał się bawić ostrymi narzędziami i łonowym włosiem, nagrywając kolejny już album w stylu Black Sabbath. Agalloch na EPce Faustian Echoes w dalszym ciągu znajdował się w czubie zielonej watahy o czarnym sercu, lepsi ostatnio byli tylko Velnias i Panopticon. Drzewo zasadziła Addaura. Nechochwen kontynuował mieszanie starego Ulvera z tradycyjną muzyką ostatnich Mohikanów. Neo-folkowy album w lasach Finlandii nagrał Hexvessel. Botanist szykował zagładę ludzkości. Deafheaven zagrali Mogwai, szatana się nie bali. Gdzieniegdzie widać w lesie Dziki Gon i Wild Hunt, odświeżone oblicze wytwórni Kemado.

W zbieraninie faworytów chyba lekki pogrom. Jedynie Gojira zostawia rok z najlepszą płytą od czasów From Mars To Sirius. Meshuggah gra swoje. Nowe płyty Torche i kompilacja rarytasów od Kylesa godne odnotowania. Odnotowane. Najlepiej z indie pupilków grało w tym roku Baroness. Dostrzeżono też wartość Blut Aus Nord, ale w tej avant krainie może jeszcze tylko Isahn wprowadza porządne pustelnicze standardy swoim Eremita. Sigh wariują jak zawsze, takich się nie tyka. Ktoś tam przebąkiwał o Devin Townsend Band, hmm? Żarty na bok. Z eksperymentatorów przyzwoity kraut z Ektro nagrali pod szyldem Pharaoh Overlord kolesie z Circle. Zawiódł natomiast książę półkrwi Horseback z przekombinowanym Half Blood. Nieodpuszczający industrial zaprezentował Author & Punisher, lecz nie do końca zrozumiałem, co ten autor miał na myśli.

Obrazu udanego końca świata dopełniają kompilacje: Ritual Music For The True Clochard Urfaust i Complete And Total Hell Midnight. Niby stare rzeczy, ale "All Heil Hell" nigdy się nie znudzi. Hell's Headbangers wydało też imprezowy album Superchrist, świetnie opisany przez tytuł jednej z piosenek: "Beer Metal". Wahałem się czy nie umieścić w poniższym spisku powerpopu od znanego z Hellacopters i Entombed Nicke Anderssona, ale Pop War Imperial State Electric to żaden metal, rzadko hard rock od Kiss, częściej zaś gitarowy energetyk w stylu New Pornographers. Zostawiam was więc z wyczerpującą i subiektywną listą trzydziestu interesujących pozycji, o których była, lub nie, mowa. Uczeni podsunęli pomysł, że przed apokalipsą ukryć się można w wielkim zderzaczu hadronów. Za pomocą poniższej listy taki zderzacz można sobie skonstruować w domu. Nic trudnego. Lepsze to niż chować się do lodówki jak Indiana Jones. Nauka z ostatniego piątku jest jednak taka, że łatwiej zakończyć brednie-przepowiednie efektownym kopnięciem w kalendarz (Majów).

***


Alkerdeel, Morinde. Zimą wilki wychodzą z lasu, stają u drzwi. "Winterteens" przypomina właśnie grim Grimm bajkę, po której boisz się zasnąć czarną, czarną nocą.

Ash Borer, Cold Of Ages. Dalej nieuchwytni, jak zorza, kolory w przestworzach i zimne spojrzenie z gwiazd. Eony zastygające w lodzie opisane przez Kalifornijczyków to zaglądająca przez lufcik czeluść.

Atriarch, Ritual Of Passing. Wśród kruczych piór i zębów mapinguary przechodzą taniec słońca zawieszeni za ścięgna w namiocie pełnym gryzących oparów. Boli, razi..

Baroness, Yellow & Green. Giganci przekraczają mur. Pop leniwie lejący się dyptyk rozkwita mnogością melodii, zaskakuje przystępnością i łagodnym przerostem wodzącym od patosu do popasu. Nieoczekiwana podróż, lecz z dawna oczekiwana zabawa.

Black Breath, Sentenced To Life. Chwaliliśmy debiut, teraz sprawa jest jeszcze prostsza. Ubrany w skórzane rękawice thrash, wymachujący młotkiem hardcore, wyważa otwarte drzwi i tłucze szyby w oknach, jak trafiająca rykoszetem piłka. Zębatka.

Blut Aus Nord, 777: Cosmosophy. Kosmiczna symfonia o grozie i gnozie, podsumowująca ekscentryczne pomysły sprzed kilkunastu lat. Post-apokaliptyczny monastycyzm nie powściąga siebie i pierwszy rzuca kantyk, który, jak Felix Baumgartner, mógłby sfery przenikać.

Botanist, Doom In Bloom/ Allies. Ostatni cymbalista w swojej szklarni wśród antarktycznych bieli odlicza czas do końca świata. Jeszcze kilka godzin i wychyną gobliny weganie i kobiety entów. Ten medytacyjny doom czasem like watching grass grow, a jednak w pozytywnym sensie, bo nie do nas jest skierowana ta muzyka. Mamy gwarancję, że na skraju wszystko zarośnie tą trawą.

Christian Mistress, Possession. W tym roku czarownice namieszały w kotle. Ich porą jest noc, ich ptakiem jest kos, a czarne kwiaty zbierają przy miesięcznym świetle. W poświacie. "Haunted Hunted" to gitarowa tradycja wystrojona jak z kurpiowskiej puszczy, błyskają białe łydki, singiel roku.

Converge, All We Love We Leave Behind. Melancholia ogarnia wszystko jak w obrazie Von Triera. Niektórzy załamują ręce, inni wykorzystują pozostały czas, robiąc to co potrafią najlepiej, nie załamują rąk, podnosząc w górę pięści.

Dawnbringer, Into The Lair Of The Sun God. Chris Black to żywa legenda. Koleś uciekł z Azkabanu, był ojcem chrzestnym Harry'ego. Żartuję. Koleś zdefiniował brzmienie Nachtmystium i wymyślił formułę amerykańskiego blacku, dodając do piwnicznego brzmienia trochę wymiatających gitar spod znaku nowej fali. Dawnbringer nagrywało świetne płyty już kilkanaście lat temu, ostatnio przedsięwzięcie zyskało na uwadze za sprawą Profound Lore, lecz formuła pozostaje niezmienna. Czysty wokal, więcej, więcej mocarnych heavymetalowych zagrań. Jak Featon zabiera słoneczny rydwan i wykręca tricki na szosie, po czem spada do Padu.

Eagle Twin, The Feather Tipped The Serpent's Scale. Symbolika węża zjada w tych czasach własny ogon. "Horn-Snake-HornS", a na każdej jego głowie diadem i imię bluźnierstwa. Za namową węża Ewa wyjmuje żebro z boku Adama, a odbierające oddech riffy miażdżą je jak sploty dusiciela. Zęby zgrzytają, suszą się łzy po Harvey Milk.

Evoken, Atra Mors. Zimno, zimniej. Ewokuje wizje grobu, nagich drzew, zbijanych na mrozie trumien. Szron, szadź i gołoledź. Oszczędne, blade, sztywne uderzenie soplem lodu w serce. Mróz.

Fingernails, Alles Verboten. W pewnej kategorii jest to płyta roku. Mam na myśli klasę obskuranckich i obskurnych płyt w stylu spaghetti heavy metal, rzucających obleśne żarty na przecięciu Motörhead i Misfits. Dialog na początku "Father Ralph" - przypadkowe nawiązanie do Simpsonów. Udokumentowana amatorskimi teledyskami trzydziestoletnia historia jak z Anvil. Za niemiecko-dewiancka okładką, momenty mocarnych glam refrenów, które nie zapadają się we własnej karykaturalności jak u Darkness. Heh, chłopaki myślały, że nazwali się "Szpony", guilty pleasure głęboko pod paznokciem.

Flourishing, Intersubjectivity. Godflesh wydaje się najlepszym punktem odniesienia. A krótki album nowojorczyków mógłby nuklearną zagładę nie tylko opisać, ale też wywołać.

Godstopper, What Matters. Wykręcona gatunkowa hybryda. Hałasy, zmiany tempa, czasem zaskakuje heavy metal przechodzący w post-punk, a przebojowość miesza się z błyskiem oka Melvins. Nigdy za wiele tego typu eksperymentów.

High On Fire, De Vermis Mysteriis. Tą płytą, z cyklopowego kamienia, Matt Pike buńczuczy i obsobacza cherlawych. Brzmienie dziesięciu bitewnych rogów trzęsie nie tylko murami Jerycha, ale pewnie nawet podziemnym R'lyeh.

Liberteer, Better To Die On Your Feet Than Live On Your Knees. "I Am Spartacus" deklaruje na jednym z Traków Matthew Widener. Jego solo anarcho-grind niejednego na arenie by powalił. Przewrotne inkrustacje i dziarskie marsze skłaniają do tego, by założyć frygijkę w drodze na barykady. Pollice verso.

Martyrdöd, Paranoia Southern Lord werbuje w Skandynawii. Szwedzki d-beat i crust zapatrzony w Tragedy zyskuje na ostrości po dodaniu kilku żelaznych składników. Tak, że można rąbać drwa na opał, można łyżwy ostrzyć. Już smaruje narty.

Master's Hammer, Vracejte Se Konve Na Misto. Hej, Gerwazy, daj gwintówkę!- czyli "Podejte Mi Samopal". Słychać wystrzały z garłacza. Ołów śmiga między klawiszami egzotycznych klawesynów. Czesi idą taborem. Może klasę niżej niż Jilemnický Okultista, lecz konewka, bo przecież sława Młotów, o której pisał ostatnio Jarek Szubrycht, nadal je wyprzedza.

Nachtmystium, Silencing Machine. Z polotem załatwiają resztę stawki, pokazując, że powrót do korzeni nie oznacza porzucenia wypracowywanych przez lata metod. Charakterystyczna black łobuzerka wcale nie wandalizuje przebojowych partii młócącym wykończeniem.

Neurosis, Honor Found In Decay. Nie jestem pewien, co przedstawia okładka albumu. Może wigwam z koców albo śmiercionośny wulkan, jak dawniej Etna symbolizujący piekło i piekło na jałowej ziemi. Ten ciężar jest w cenie, a Neurosis to kolejny po Swans i GY!BE przykład powrotu starych ludzi na głębokie wody. Krew nie wystarczy? Nie ma jej tu tak wiele jak na tyranizującym poprzedniku – to raczej powrót do pierwszej połowy ubiegłej dekady, wzbogacony o parę patentów z solowych projektów. Magia szczerości i siła przyzwyczajeń utrzymują tę płytę na powierzchni. Topos okrętu, od antyku jeden z najsłynniejszych towarzyszących sztuce, nie byłby tu nie na miejscu, bo nawet jeśli dziś lub jutro rozpęta się piekło, to ta grupa odnajdzie swój własny Ararat. Goście po prostu poniżej pewnego poziomu nie schodzą.

Okkultokrati, Snakereigns. Kolejna rzecz o końcu czasów. Rządy węża, Darkthrone, black'n'rollowe wymiatanie bandy łowców ludzi. Narzędzia norweskiej okultokracji to tajne wiece w ruinach i głosowania na skorupach kazuarów i żółwi sępich. Wyrok - ostracyzm w ostrych bramach.

Pallbearer, Sorrow And Extinction. Niech im będzie, płaczkom. Ktoś trumnę nieść musi. Anhedonist bardziej krzepcy, Samothrace zwięźli, ale to, co charakteryzuje Pallbearer to bogactwo aranży przypominające o wielkiej trójce i romantykach z lutnią w ręce. Zawodzący doom spod płaczącej wierzby, to może nie do końca moja bajka, ale można jej posłuchać przed zaśnięciem.

Panopticon, Kentucky. Gustaw Morcinek amerykańskiego blacku o górnikach, skarbnikach, krwawych sztolniach, gorączce złota i związkach zawodowych. Kuriozalne jak to przedstawiam, lecz gdy miną wstępne fleciki w "Bodies Under The Falls", nietrudno jest się zorientować, że gitarą trafił na prawdziwą żyłkę, niekoniecznie piryt.

Saint Vitus, Lille: F65. Starzeje się jak dobry "Wino". Sporo doom metalowych kapel w tym roku aspirowało i zgłaszało akces, ale w tańcu Świętemu Witowi nikt nie dotrzyma kroku, tak depcze po palcach podkutym buciorem.

Satan's Satyrs, Wild Beyond Belief!. Dudni silnik. To mechaniczna piła tnie trumnę. Jesteśmy w środku i, o nie!, nie znamy tricków prosto z cylindra Trumiennego Joe. Trudno. Trzeba będzie się przyzwyczaić do jazdy bez głowy…

Satan's Wrath, Galloping Blasphemy. Prawdziwi koziogłowi Hellenowie dla odmiany. Bathory oblegający psów z dodatkiem oldschoolowego thrashu. Tytuły też przemawiają do wyobraźni: "Between Belial And Satan". Wybór doprawdy trudny.

Vattnet Viskar, Self-Titled. Rozskowytany black łączący panteizm zza Oceanu z agresją Starego Lądu. Proroczy "Barren Earth" przenosi do czasów brutalnego nihilizmu. To lejąca się smoła, spalona ziemia, trupy w studni, krwawy horyzont. Te sprawy.

Velnias, RuneEater. Od bębnów w kotlinie do zalesionych wzniesień riffów. Organiczne i aromatyczne jak agallochum, jednak nie tak bardzo zorientowane na detal. Brzmiąc staroświecko i skromnie w swym folkowym sztafażu tym podróżnikom udaje się świetnie sportretować przeminioną przestrzeń.

Verdunkeln, Weder Licht Noch Schatten. Wertykalny black z Akwizgranu, mglisty i gotyzujący jak piwnice kamienic o sklepieniach z cegły. Urfaust pokazał im mroki średniowiecza, Burzum podsunął myśl w ciemnicy. Ukryli się po repetycjach i skryptoriach.

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)