SPECJALNE - Rubryka
Rekapitulacja roczna 2012: Hip-hop
19 stycznia 2013
Rekapitulacja roczna 2012: Hip-hop
autor: Aleksandra Graczyk & Łukasz Łachecki
Frapujący rok dla hip-hopu. Podczas gdy Kanye i Jay grają sobie w szachy zdalnie sterowaną eskadrą helikopterów – bo mogą! – leniwie odliczając ciche dni we wspólnej sali tronowej, na nizinach ruszyły roztopy. Choć większych pieniędzy jeszcze z tego za bardzo nie ma ("I got seven hundred dollars from my last show / And I would spend it all on you" cieszy się Ab-Soul) to skala fermentu i różnorodności "młodego hip-hopu" jest budująca, podobniej jak rosnące zainteresowanie "dzisiejszej młodzieży".
Co ciekawe/przewidywalne, rap pozostaje wielkim nieobecnym wszelkich zestawień finansowych (patrz ryc.1). Za wyniki sprzedaży odpowiadają jedyne dwa fragmenty populacji regularnie kupujące muzykę, czyli dorośli, którzy już mają dzieci oraz dzieci, które jeszcze dostają kieszonkowe - rap nie wydaje się przemawiać do żadnej z tych grup. Z drugiej strony, rośnie dlań nowa publiczność okupująca lukę pomiędzy tymi dwiema kategoriami: młodzież która nie dostaje już kieszonkowego (bo "przelewy" to, jakby, zupełnie inna forma relacji władzy), ale jeszcze nie ma dzieci. Ludzie o ograniczonych co prawda funduszach, którzy mimo wszystko mogą sobie pozwolić na pewną lekkomyślność w hierarchii wydatków ("poproszę 10 koszulek Wu-Tangu!!"). Ci, którzy mają jeszcze czas chodzić na koncerty, postować linki i być dźwignią hajpu.
Otóż okazuje się, że właśnie w tym przedziale wiekowym/ekonomicznym/intelektualnym wytworzył się, niespodziewanie, sprzyjający klimat umysłowy dla hip-hopu. Co cieszy o tyle, że jeszcze kilka lat temu był to chyba ostatni bastion ambientowych purystów, poezji śpiewanej, miłośników alternatywnych brzmień i wrogów całej tej komercyjnej papki. Innymi słowy wszystkich tych zarozumiałych palantów, którym w przypływie towarzyskiej buńczuczności zdarzyło się kiedyś rzucić "nie słucham hip-hopu, booo... *myślę*" (w intonacji zdania pytającego).
To z subtelnych zmian strukturalnych po naszej stronie odbiornika. Po drugiej stronie działy się rzeczy ciekawe i autentycznie przełomowe, dzięki którym 2012 zostanie zapamiętany jako "TEN rok" w historii hip-hopu. Konkretnie ten, w którym nastąpiła wyjątkowo późna, ale tym bardziej budująca homoseksualizacja gatunku, o którą rap tak długo się prosił. Nadwątlanie heteronormatywnych fundamentów gry działo się co prawda mimochodem już od jakiegoś czasu, przede wszystkim na froncie kobiecym (biseksualne insynuacje Minaj i Banks), ale dopiero w tym roku nabrało rozpędu i powagi dzięki udziałowi pierwszoligowych męskich bohaterów. Bo jak wiemy, kobiety to efemeryczne rusałki, o tajemniczej i niejasnej seksualności, dyktowanej bardziej oddziaływaniem natury i pierwotnej intuicji, niż typowo męskim dyskursem umysłu, logiki i języka. W każdym razie: queer-hop i scena nowojorska! Brawurowo opisana tu przez Carrie Battan w jednym z lepszych przykładów rzetelnego, przekrojowego dziennikarstwa muzycznego ostatnio. Scena wciąż bliżej podziemia niż mainstreamu, ale na tyle znaczących rozmiarów, że nie należy się z nią patyczkować, ani tym bardziej nazywać "niszą". W środowisku bliższym możnych tego świata, serduszkowym bohaterem roku okazał się Frank Ocean, którego raptowny coming out, jakieś tysiąc lat po coming oucie Syd the Kyd, oficjalnie uświęcił wszystkie dotychczasowe i przyszłe homofobiczne wycieczki członków Odd Future, czyniąc Odd Future najbardziej spedalonym kolektywem hip-hopowym EVER. Syd the Kyd, imma let you finnish, ale wszyscy wiemy, że te całe lesbijki to takie trochę przekomarzanie się.
Skoro już o tym mowa - w kategorii Piękne Panie rok 2012 również przyniósł wzmożoną aktywność i medialną obecność nie jednej, a dwóch (!) raperek. Zmiany, zmiany, zmiany. Ale na serio – powolne wychodzenie z impasu dziewczyn, którym zachciało się rapować, cieszy i budzi nadzieję na odrodzenie się tej populacji na wyginięciu, która od końca epoki feudalnej hip-hopu - kiedy każdy szanujący się skład/label mógł się pochwalić co najmniej jedną obligatoryjną panną do featuringów – nie zaznała zbyt wiele czasu antenowego. Zauważmy, że aktualna smerfetka rapu, czyli Nicki Minaj – jedna na całą wioskę, a jej dominujące cechy charakteru to długie włosy i kiecka - poniekąd podtrzymuje ów stary ład przynależności klanowej poprzez swoje ścisłe afiliacje z Young Money. Za to już jej "młodsze koleżanki po fachu" startują przeważnie z wolnej stopy, za co tym większe propsy: o takie rapy walczyliśmy.
W kategorii Inspiracje rozpanoszyło się głównie Południe, od cytowania Outkastu gdzie popadnie, poprzez dalsze eksplorowanie dziedzictwa chopped'n'screwed i Three 6 Mafii, aż po rosnącą i zrozumiałą zajawkę chamskimi bitami (circa wczesny T.I.). Jeden z bardziej zasłużonych dla młodego hip-hopu ojców założycieli, Juicy J, powrócił z największym w swojej karierze stricte komercyjnym hicoriem ("Bandz A Make Her Dance" - w luźnym tłumaczeniu "Ona Tańczy Dla Banderoli"), potwierdzając status "rapu stworzonego z myślą o playlistach klubów ze striptizem" jako osobnego, liczącego się i przynoszącego dochody podgatunku.
W kategorii Spoko Płyty, rok bez wątpienia należał do Black Hippy, z trzema czwartymi składu dostarczającymi solidny, a miejscami znakomity solowy materiał. Nadworny magik i etatowy geek-wrażliwiec grupy, Ab-Soul może nie do końca łapie odcień znaczeniowy słowa "empatia", ale "Empathy" z Control System mogłoby być licytacją haseł słownika wyrazów obcych, i wciąż by bujało (tak jest dobre). Ab-Soulowi na Control System w ogóle często zdarza się nadużywać złudnej mocy słownika wyrazów obcych, z czego na szczęście się wyrasta i co na razie trzeba mu wybaczyć z uwagi na przeszłość klawiaturowego rapera przed kompem w domu na prowincji.
Kapitan straży przybocznej Schoolboy Q, z mniejszą skłonnością do epatowania introspekcją, a większą do melanżu i gangsterki (niby na serio, ale troszkę post) wypuszcza Habbits & Contradictions, udowadniające, że ma w obrębie Black Hippy największe szczęście (a pewnie i najlepsze ucho) do dobrych bitów. Pod względem "rapowego rzemiosła" to też nie ułomek i nawet jeśli jego tryb przeżywania nie jest tak natychmiastowo rozpoznawalny (dla nas) jak rozkminy garnącego się do książek Ab-Soula czy cierpienia młodego Kendricka, to nawet w najbardziej "dziwki, dolary, oksytocyna" momentach płyty raczej nie ma się wrażenia, żeby Q budował dla siebie personę sceniczną czy prześmiewczo igrał z konwencją, krótko mówiąc: AUTENTYK. "Druggys Wit Hoes Again" to dla mnie największy przeoczony bauns-wałek roku: dramaturgia zjazdu po zbyt wielu narkotykach, kiedy trajektoria "jest zajebiście, a nie, jednak tak sobie", faluje stąd do nieskończoności i ani razu nie chybia próbując wejść na bit.
Oba wspomniane wydawnictwa przyćmił jednak dość prędko przewodniczący klasy a zarazem książę Hamlet hip-hopu 2012, Kendrick Lamar ze swoim "natychmiastowo klasycznym" Good Kid, M.A.A.D City, płytą, która zatoczyła tak szerokie kręgi, że dotarła nawet do osób które nigdy wcześniej w swoim życiu nie słyszały słuchalnego hip-hopu, co wyjaśnia w dużym stopniu rozmiar ich euforii - skoro już musimy narzekać, a musimy, bo za to nam płacą. W zasłużonym triumfie Kendricka na pewno nie przeszkodziły drogocenne, kwintyliondolarowe (będziemy się kłócić, że jednak trochę przepłacone) produkcje, które momentami sprawiają wrażenie, jakby bit w połowie kawałka chciał się odwrócić i z wyrzutem zapytać "masz dziecko świadomość ile kosztował ten sampel??".
Poważnym wydawnictwom deptały w zeszłym roku po pietach także te mniej poważne: mikstejpy i EP-ki. Nie przeciągając już dłużej zgódźmy się, że spośród nich żadne nie dawało tyle rady ani frajdy co Le1f ze swoim Dark York. I to kiedy zaczynaliśmy myśleć, że już nikomu w hip-hopie nie uda się odświeżyć formuły "kawałka o obciąganiu"! Flow Le1f-a to w równych częściach electroclash, mumblecore i Andre 3000, a bity, ze szczególnymi pochwałami dla pracy NGUZUNGUZU – jakieś Soulja Boy Tellem w duecie z ciężkimi narkotykami. Tyle zabawy!
Action Bronson, właściciel złotego serca, zbójeckiej brody i dziwnie znajomej maniery flow (Introducing: Ghost... face... Killa-a-aaa-aaaa-ah...) wraz z wypuszczeniem Blue Chips wyrasta niespodziewanie na pierwszoligowego gracza. A to tylko jeden z dwóch tegorocznych mikstejpów typa (jest jeszcze Rare Chandeliers we współpracy z Alchemistem, który swoją drogą też się w tym roku nie obijał). Podobieństwa z Ghostface Killah - to samo wrażenie wyścigu z czasem, jak gdyby pod koniec każdego wersu kończył się świat - bardziej wzruszają niż wadzą, tym bardziej, że postać Actiona Bronsona (sorry, ale dla takich ksywek wymyślono deklinację) podparta jest dość egzotycznym, jak na warunki rap-gry, zapleczem życiowym.
Podsycając oczekiwania na debiutancki longplay, dwie niezobowiązujące pozycje wypuściła królowa życia i znana internetowa zołza, Azealia Banks. Fantasea pod względem substancji i stopnia wykończenia lokująca się gdzieś pomiędzy muzycznym szkicownikiem, a "listą rzeczy do zrobienia", to mikstejp co prawda przyjemny (z braku lepszego słowa), ale chwilami zawracający dupę. Co nie zmienia faktu, że jeżeli ktoś pamięta bezdenną brzydotę Beam Me Up Scotty i rozmiar nadziei, jakie mimo wszystko wiązaliśmy na jego etapie z Nicki, ma prawo uznać, że się czepiamy. Zuchowatość Azealii na spójnym i krzepkim 1991 EP jest już w pełni uzasadniona i każe zacierać ręce, przedłużać włosy oraz skracać szorty na myśl o jej kolejnym wydawnictwie.
Kolejny mikstejp na naszej liście dyplomów z wyróżnieniem (trochę na zachętę) to Kilt, młodego kalifornijskiego MC/producenta i najpoczciwszego wyimaginowanego przyjaciela, którego brakowało w waszym życiu: Iamsu! Raper, znany szerszej publiczności dzięki współpracy przy zeszłorocznym relatywnym hicie LoveRance'a, "UP!" (podtytuł "Beat The Pussy Up" - niechybnie w celu rozwiania wrażenia, że produkcja ma jakikolwiek związek z popularnym filmem animowanym). Mimo uzyskanego tym sposobem dostępu do dukatów i showbiznesu, Iamsu! wybiera drogę mniej uczęszczaną i wraca w rodzinne strony żeby samodzielnie posklejać obiecujący zestaw typowo salonowych (przez co rozumiem "nagrywanych w czyimś salonie") kawałków hip-hopowych. Nie wiem, czy ta kariera ma szanse na przetrwanie, ale tak strasznie chcę, żeby miała.
W gronie starszyzny plemiennej wyjątkowo udany rok zaliczył El-P. Cancer4Cure, uznane na prawo i lewo za artystyczny powrót do formy, można też traktować jako dowód na istnienie życia po życiu (a konkretnie po zawieszeniu działalności nieodżałowanego Definitive Jux). W czasie wolnym El-P też "bąków nie zbijał" – elegancko wyprodukowane R.A.P. Music Killer Mike'a to najlepsze, co środowisko post-outkast miało do zaoferowania ostatnimi czasy. W perspektywie zeszłego roku nie jest to może jakiś mega-komplement, ale w szerszej już owszem.
Drugą najlepszą płytę w swojej karierze, po latach milczenia i załamań nerwowych, wydała nieoczekiwanie kolejna sierota po Def Jux, a przy okazji najcięższy ezoteryk indie rapów – Aesop Rock. Skelethon to odpowiedź na to, co można zrobić, kiedy twój label bankrutuje, małżeństwo się rozpada, a wszyscy dookoła umierają: można iść się powiesić. Zrezygnowany Aesop nagrywa więc nabrzmiałe mrokiem quasi-bangery o tym, że utrata nie jest łatwa i nie czyni cię lepszym człowiekiem. Skelethon dostarcza też mocnych dowodów na to, że Aesop kiedy tylko chce, potrafi być fantastycznie fabularny – charakterystyczna "namiętność myśliwego w pogoni za słowem" która w przeszłości parokrotnie sprowadziła go na liryczne manowce, tutaj przyjmuje formę gęstego, schulzowskiego storytellingu.
Z ważnych płyt głupio też nie wspomnieć, choćby symbolicznie, o tegorocznym królu debiutantów: 2 Chainz. Based on a T.R.U. Story otrzymuje złoty medal w kategorii Okładka Dekady. –Aleksandra Graczyk
W kategorii "reszta świata" nominowani zostali:
Wszystkich rozbawił Game, wydając album na którym zaledwie jeden kawałek nie zawiera featuringu. Koledzy, robiący w międzyczasie zawrotne kariery (od Kendricka przez J.Cole'a po 2Chainza) o dziwo nie potraktowali upadłego kolegi z należącą się przeterminowanemu artyście zlewką, i wynieśli album na poziom równego mainstreamowego krążka, co, pamiętając wyczyny na siedemdziesięcioutworowym R.E.D Album wydawało się mało prawdopodobne.
Wiz Khalifa nadal na swoich gwiazdorskich longplayach więcej niż zawodzi, skłaniając się ku muzyce dla tłumoków (nie pomaga mu nawet Weeknd) i nie należy się spodziewać odwrotu tej tendencji, na szczęście jak tak dalej pójdzie kolo powinien zostać szybko zapomniany.
Album Mellowhype to jakiś flop hop – "50" z (bardzo słabego swoją drogą) mixtape'u Odd Future dawało nadzieję na solidne crackowe rycie, longplay okazał się asłuchalną katastrofą i zawodem roku. Odd Future w tym roku nie rozpieszczało zupełnie (bo dla Oceana kolektyw stanowił głównie odskocznię) i nie wiem, czy przyznać się do bycia dzikim nabranym dzieciakiem #Muniek czy czekać z resztą zajawki na Doris ostatniego dobrze zapowiadającego się mohikanina Earla.
T.I w zeszłym roku był namecheckowany zaskakująco często, inna sprawa, że głównie za sprawą tytułu albumu z 2003 roku. A nowy album jest dobry, choć to również muzyka dla tłumoków. Jak widać, krytyczna łaska na pstrym koniu jeździ.
Joey Bada$$ wydał znakomite 1999, ale prawdziwą klasę dopiero zaprezentuje, wybierając sobie mniej oczywiste bity, co więcej: oryginalne. Ja osobiście nie bardzo jaram się wizją nowego Nasa, kiedy stary wydaje takie płyty jak zeszłoroczna; śmieszna sprawa – "Enter The Void" z Ab-Soulem to przecież kopia "Armagedonu" Molesty .
Jak to zwykle w roku bywa, również w 2012 można było coś ustrzelić z katalogu Stones Throw. Tym razem było to LP Homeboya Sandmana, First Of a Living Breed – choć czasem gość przynudza i włącza mu się symptom Łona-be, jak na "mądry" rap jest to całkiem zajebiste i całkiem przeoczone.
Taki Duży Chłopiec, a takie ciperstwo na albumie, wstyd. Single zapowiadały słabszego, acz godnego następce zajebistego Lucjusza, niestety, Vicious Lies and Dangerous Rumours to póki co bodaj najsłabszy album z Outkastowego kręgu. Szkoda też, że będący w świetnej formie na gościnnych występach Andre spieszy się z albumem jak ja z ukończeniem studiów.
To właściwie nie jego miejsce, ale udział w rapowej płycie roku, dalekosiężne plany na współpracę z Ab-Soulem oraz moje zawalenie dedlajnu do Porcys Darlings każą choćby pobocznie wspomnieć o JaMeSoNie. Priscilla to wspaniała płyta pełna muzyki w naprawdę złym guście, często uderzająca w estetyczne rejony Chestera Beningtona. Album tak mocno kwestionujący wszelkie przyjęte paradygmaty męskości oczywiście pobudza moją emancypacyjnie zorientowaną wyobraźnię. A najfajniejszy bodaj utwór JMSN, remix "Somwhere" z Gilbertem Forte, ANTHM i Deniro Farrarem, snujący się miks Clouddead, Justina Timberlake'a i Muzyki Emocjonalnej (flow) to przecież mimo wszystko fajny rap, co z tego, że dla dziewcząt.
W 2013 warto czekać na Pushę i jego follow-upy do "The Wire", Ab-Soula z JMSN, który to płaczliwy białas zastępując czasowo BJ The Chicago Kida może pomóc stworzyć ciekawą wariację na temat blue-eyed soulu oraz Oxymoron, które może mieć wszystkie przymioty good kid m.A.A.d city, tylko bez hollywoodzkiego ciężaru. Poza tym: nie wiem jak sobie radzą Knicks, ale ze sceny rapowej nowojorczycy po raz pierwszy od dawna mają prawo być dumni, a jeszcze więcej mogą oczekiwać, nie tylko dzięki Asap Mob i fantastycznemu wejściu w rok, jakim bez wątpienia jest Long. Live. Asap
Milczmen Screamdustry wywołało falę niepotrzebnej dyskusji na temat grafomanii,
obiektywizmu i "pseudointelektualizmu", a przecież wydawać by się mogło, że grafomania i
pseudointelektualizm leżą na dwóch biegunach klarownego wartościowania. Zamiast jednak
wyrazić swoją opinię na ten temat, czytelnikowi nie śledzącemu na bieżąco trzeciej ligi podziemia
warto przedstawić meandry skomplikowanego uniwersum Laika (który, jak wynika z
opublikowanego na początku roku wywiadu, jest nieznającym umiaru prostakiem, że pominę
końcoworoczny syndrom attention whore, który każdy z nas przecież jakoś rozumie): http://staytrue.pl/LaikIke1_Mlodzik_Milczmen_Screamdustry_-_teksty.pdf.
W komentach wymieniacie ulubione wersy, moim faworytem chyba pozostaje "Były to przykłady
białka, którym karmię szczupaki, i choć to inna farma, jestem dalej verbatim", choć reszta nie
pozostaje w tyle, utrzymując równy poziom intelektualnej higieny przez cały album.
Jeśli Laik to trzecia liga podziemia, a pozbawiony choćby źdzbła charyzmy, a właściwie
jakichkolwiek przymiotów cechujących dobrego MC Bisz zostaje uznany za twórcę jednej
z płyt roku, to gdzie właściwie szukać dobrego niezalu? Nie powiem Panu. A jednak Zioło
potrafił wydać równą i sympatyczną płytę, pozbawioną tak nieznośnej napinki; oczywiście rzucane
w cały świat "impertynencje" i "bezczelności" w sytuacji, gdy wszyscy widzą, że poziom polskiego
rapu stoi praktycznie w miejscu to zaledwie przepychanki z piaskownicy, ale Hip-hop wygrywa
głównie bezpośredniością i używkowym luzem. Dystans, dystans do formy się liczy, dystans i lo-
fi teledyski oraz działalność Zioła jako remiksera, producenta i kompana do chlania tylko w tym
utwierdza.
Nie ma co owijać kota w worku, zresztą sygnalizowałem to ponad rok temu w tekście o "Noc
jest dla mnie" – rozmowa o Radio Pezet nie jest możliwa. Z pewnym zażenowaniem
można natomiast słuchać wyjaśnień na temat kawałka z Kano: zarówno Sidneya, któremu na
płycie wypełnionej product placement zaszkodziło akurat J&B z colą, jak i Pezeta, dla
którego zwrotki do "Mamy to" nie spełniały kryterium artystycznego, któremu sprostały wersy
w stylu "Mam pomysł, wpadłem na to, Krzysztof Ibisz to Benjamin Button!" Z drugiej strony,
dorobek Pezeta w tym roku to również wybitne momentami gościnne udziały na płycie Czarnego,
mixtapie Prosto czy reklamowe kawałki z Tasty Beats i Jimkiem oraz trzymające poziom zwrotki
u Bosskiego czy Grizzuli. Co więcej, bit Auera, który ma znależć się na nowym albumie jest
miażdżący. Legenda pożegnalnej, klasycznej płyty może się ciągnąć jeszcze przez 20 lat, jednak
zważywszy na fakt, że obecność Sidneya na przyszłych produkcjach jest wątpliwa, można się z tego
głównie cieszyć. Klasycyzującą płytę wydał za to Gural, i choć to bardzo dobre pitu pitu,
to akurat do Gurala nikt pretensji o nieklasyczne płyty nie miał.
Nie wiem dokładnie, kiedy wybiło szambo, ale da się zauważyć, że szefowie rapowych labeli
pokumali się, że wytwórnie muzyczne oprócz ciuchów i usług mogą zarabiać również na muzyce.
Ze wzruszeniem przypominają się czasy, gdy Pezet czy Mes z zadowoleniem przyznawali
się do ignorancji w temacie podziemia, na każde pytanie o ciekawszych reprezentantów
odpowiadając "yyyy, Reno, a poza tym to nie słucham" (circa 2008). Nie trzeba być geniuszem
dywersyfikacji, żeby wiedzieć, że fani Mesa bez większych narzekań sięgną i po Kubę Knapa,
i po nieszczęsnego Theodora, a przecież nie ma co się spieszyć z wydawaniem własnych płyt,
skoro, parafrazując pierwszy z Kid A, "hajc się zgadza". Oprócz Alkopoligamii i Koki również
zabetonowany Asfalt wpuścił trochę słońca w swój, smutny jak pizda, katalog przy pomocy
Rasmentalismu. EP-ka Rasa MAUi Wow!e to prześwietne wydawnictwo, ale
w duecie Ras i Ment stanęli na wysokości zadania i w singlu promującym album zapowiedziany
na końcówkę 2013 (!) zamienili znany i lubiany vibe na smętne banały, w których rozstrzał
między ambicjami a efektem końcowym jest mniej więcej taki jak w kawałku O.S.T.R-a
medytującego nad konfliktem syryjskim...
...co przypomina o projekcie Tabasko. Naprawdę ciężko byłoby wyjaśniać, dlaczego
Ostrowski nie znalazł się w rankingu najlepszych raperów wg Porcys oprócz tego, że nikt w
redakcji nie lubi go jako rapera. Tu pojawia się oczywiście kuriozalny i z każdej strony ruchalny
argument o zasługach. Spoko, dla mnie koleś w projekcie Tabasko pokazał, że niebezpiecznie
dryfuje w kierunku niedorozwoju raczej niźli Złotego Krzyża Zasługi, ale "stare VHSy zabiło DVD,
DVD zabija Blu-Ray z Full HD TV, i tak oglądamy wszystko na YouTube, czar prysł, jak jesteś
skurwysynem to stawiasz na zysk. Zachłanność, zachłanność, zachłanność..." to jeden z najlepiej
zapamiętanych przeze mnie hooków roku.
A wracając do posunięć labelowych: Kuba Knap czy Zetenwupe to bardzo
rozsądne nabytki i byłoby (jest) nieuzasadnioną złośliwością czepianie się rozsądnej przecież
polityki. Knap to kozacki laidbackowiec, który w 2cztery7 byłby pewnie drugi po Mesie, a
Zetenwupe wydało naprawdę solidny i stylowy album, Serwus. Nawet jeśli zwrotki z "Wy"
rezonują w swojej przeciętności.
Niewątpliwym zwycięzcą ubiegłorocznego rozdania została kolejna schizofreniczna armia metafor
w ruchu – Zeus. Nikt nie wie, jakim cudem emo-wesele z "Hipotermii" jest zajebistym
singlem; ciężko znaleźć też wyjaśnienie dla mentalnej piątki przybijanej większej części albumu.
Nadal ten koleś wzbudza we mnie ambiwalentne odczucia, obok świetnych linijek umieszczając
czasem jakieś ckliwe czy pretensjonalne banały, obok rewelacyjnych bitów dając karykaturalne
(irytujący "Mr. Underground") – a jednak daleko zajechał na tej ambiwalencji, bo chyba ciężko o
równiejszy materiał w tym roku.
Upływ czasu jak zwykle tonuje trochę entuzjastyczny ton, zwłaszcza, że ostatni raz słuchałem
Etenszyn:Drimz Kamyn Tru rok temu. Jedno pozostaje aktualne: albo VNM
wykorzysta potencjalnie zajebiste bity SoDrumatica do pokazania, że potrafi być jeszcze bardziej
wszechstronny, albo już na zawsze pozostanie w lidze VNM-a – więcej niż solidnych mc's w
połowie drogi do wybicia się na całkowitą autonomię, która w polskim rapie przysługuje naprawdę
nielicznej grupie. Album 834 z pewnością żadnych sensownych odpowiedzi na temat
formy rapera nie udzielił.
Warto wspomnieć o takich albumach jak Krak 4 Bosskiego czy Rap not
dead Borixona. To przykład ozdrowieńczej tendencji, w której nikt niczego nie
udaje, wszystkie karty wyłożone są na stół, wyżej dupy nie podskoczysz- bo i dlaczego Bosski
miałby mi cokolwiek przekazywać- ale replay value niektórych tracków na tych albumach
("Wyjebunda", "Filozoficzny MC", "Nasza ta muzyka" i oczywiście klasyczne już "Papierosy")
jest niepodważalny, i gdyby skrócić obydwie płyty o połowę, słuchałbym tak skrojonych EP-ek
tygodniami.
Nie ma co płakać nad Hemp Gru – ostatnia płyta, domykająca trylogię JLB, tylko to
potwierdza. Co więcej, tuż przed zawieszeniem butów na kołku Wilku udzielił masom bodaj
najbardziej wyrazistej lekcji so far – przestań te kilogramy enigmy palić, bo new age'owy, religijny
obłęd rzadko kiedy bywa rzeczą przyjemną.
Producencka płyta Donatana już na wysokości konceptu zapowiadała się fatalnie,
nie dlatego zresztą, że ciężko było podejrzewać uczestników projektu o wnikliwą lekturę Marii
Janion- bez zbędnej bucery i oporów postanowiłem zapomnieć o tym projekcie po jednokrotnym
przesłuchaniu. Zaskoczyli natomiast White House, dożynający projekt Kodexów z
zaskakującą klasą. Jeszcze lepiej zaprezentował się "tajemniczy Czarny – nie dość, że
tajemniczy, to jeszcze Czarny" – ale on akurat niczym mnie nie zaskoczył, bo od kilku lat widzę w
nim beatmakera o olbrzymiej klasie.
Z obowiązku ciążącego na kronikarzu katastrofy wspomnę o Młodych Wilkach Popkillera,
pozbawiających nadziei na szybką zmianę stanu gry; inaczej Wizje Lokalne – przegląd sierpeckiej
sceny sprawił mi tyle radości, co chyba żaden inny tegoroczny performens. Sprawdźcie koniecznie. –Łukasz Łachecki