SPECJALNE - Rubryka
Rekapitulacja roczna 2012: Elektronika
17 stycznia 2013
Rekapitulacja roczna 2012: Elektronika
autor: Marcin Sonnenberg
Do pisania tej rekapitulacji przystępowałem z niejasnym uczuciem zawodu i rozczarowania muzyką, w orbicie której oscylowałem na przestrzeni ostatniego roku. Wyobrażałem sobie, że to kwestia z dawna wyglądanych przeze mnie premier, które nie spełniły pokładanych w nich nadziei, vide R.I.P Actressa czy split OPN z Rene Hellem, który w części wyprodukowanej przez Lopatina okazał się być zaledwie mało zajmującą sesją z syntezatorem granularnym, jakość której w nieznacznym tylko stopniu powetowała mi garść ciekawszych momentów u Hella. Kiedy jednak dokonałem przeglądu przesłuchanych przeze mnie płyt i singli, lista tegorocznych zawodów, choć bolesna, okazała się zastanawiająco krótka w porównaniu do tej, na której wypunktowałem rzeczy dobre, bardzo dobre i zaskakujące.
Nie chodziło o poziom tegorocznych wydawnictw, lecz – jak zdałem sobie sprawę – o to, że po raz pierwszy poczułem się rzeczywiście zagubiony w gąszczu trendów, minitrendów i mikrotrendów; kawałków, remixów i kawałków brzmiących jak remixy remixów. Zmuszony zostałem do uznania, że jakkolwiek bym się nie starał, nie jestem już w stanie połapać się w tym, co dzieje się dookoła mnie – ilość bodźców jest zbyt przytłaczająca. "Połapać" to jednak być może niedpowiednie słowo. "Połapać się" było niemożliwe już od pewnego czasu – teraz nie jestem w stanie nawet oszukiwać się, że trzymam rękę na pulsie. Jednocześnie to przeładowanie, osaczenie informacją, którego doświadczałem, nigdy do tej pory nie było poruszane tak wyraźnie w samej muzyce. d'Eon, Internet Club , Fatima Al-Quadri, James Ferraro i cała reszta producentów, związana ze scenami (śmiesznie brzmi dziś to słowo) vaporwave i distroid, odkurzyli i zaktualizowali, wzbogacając o krytykę globalnego kapitalizmu, cyberpunkowe obawy Neuromancera, Serial Experiments Lain czy Ghost in The Shell, przy okazji tworząc sporą część najciekawszych nagrań ostatnich 12 miesięcy. Sygnalizując jedynie temat, wypada mi na razie odesłać do dwóch dobrych teksów Adama Harpera dla Dummy Mag, z których zapożyczyłem terminologię, a w których problem poruszany jest dużo sumienniej niż mógłbym to zrobić w rekapie. Wystarczy jednak mojego narzekania i lęków – pomijając bezkształtną masę przelewającą się gdzieś na granicy mojego pola widzenia, górę śmieci, których nie zapamiętałem i tych kilka wspomnianych zawodów, 2012 był świetnym rokiem – zacznijmy więc.
Jeśli chodzi o juke, zadziwia szybkość z jaką został on przetrawiony i wchłonięty. Elektronika potrzebuje jednak coraz to nowych bodźców, nowego "next hot shit" zdolnego ją napędzać – choćby "nowość" była jedynie sfingowana. Opróżnione miejsce zajęły więc trapy, które tylko z wielkim trudem można uznać za innowację , a które czeka przejście przez ten sam proces rozpuszczenia, którego są produktem. Żeby go śledzić nie trzeba szukać daleko – wystarczy sięgnąć choćby po ostatni album Starkey'a (w dużej mierze asłuchalny) czy długogrający debiut Slugabeda, który na Time Team zgrabnie wkomponował łaskoczące uszy hi-hatowe i werblowe tremola w swój dotychczasowy zestaw tricków. "Trapy" zdecydowanie stały się tegoroczną kategorialą czarną dziurą, wchłaniając nawet niespecjalnie pasujące do obrazka TNGHT, czyli projekt HudMo i Lunice, wszechobecny w setach, zresztą nie bez powodu. Na rubieżach klimatów Lexa Lugera znaleźli się także Nguzunguzu z umiarkowanie udanym Warm Pulse, godnym uwagi głownie ze względu na tytułowy track, a także cała masa producentów, o których nie warto wspominać lub, o których zapomniałem w sekundę po przesłuchaniu ich tracków.
Choć, jak już mówiłem, "Music for Reliquary House" Lopatina mocno mnie zawiodło, "Instrumental Tourist" nagrane z Timem Heckerem okazało się być nagraniem znacznie lepszym niż się spodziewałem, mając w pamięci słaby koncert na tegorocznym Unsound – sporo czasu zajęło mi jednak pozbycie się nieprzyjemnego posmaku i uprzedzenia po tamtym występie. O ile po tym, co duet zaprezentował w kościele św. Katarzyny, można było odnieść wrażenie, że kolaborację zdominował Hecker, na samym albumie proporcje wydają się być odwrócone, a heckerowski przester i masywny pogłos ustępują tutaj pola syntetycznym plamom znanym z nagrań OPN. W kontekście jednak wypowiedzi obu muzyków, zapowiadających "Instrumental Tourist" jako nagranie niesprowadzalne do prostego dodania do siebie stylów rozwijanych przez każdego z osobna, można ten album uznać za porażkę, choć trzeba przyznać, że momentami piękną.
Po sukcesie ubiegłorocznego Severant Kuedo przypomniał o sobie singlem "Work Live & Sleep In A Collapsing Space", który, choć niezły, skrył się w cieniu swojej zremixowanej przez Laurel Halo wersji, przemieniającej apoplektyczne trapy w delikatną, inspirowaną Arthurem Russelem podróż poza atmosferę. Pochodząca z Michigan producent w ogóle zaliczyła bardzo dobry rok, wydając w Hyperdub swój debiutanki longplej, będący do pewnego stopnia bardziej przystępnym rewersem "Movement" Holly Herndon, choć druga z nich wokalne eksperymenty prowadzi znacznie dalej, korzystając z dobrodziejstw syntezy granularnej.
Airhead, czyli Rob McAnderws, towarzyszący na koncertach Jamesowi Blake'owi jako gitarzysta (możecie pamiętać ich wspólne Pembroke z 2010 roku) oraz Objekt swoimi singlami udowodniali, że dubstep jest formułą, która wciąż nie zużyła się do końca. Szczególnie "Pyramid Lake" tego pierwszego zaraża swoim nerwowym pulsem i kaskadami głębokiego basu. Mala najpierw mocno rozpalił nadzieje zapowiadającym jego LP singlem Cuba Electronica/Callie F, aby następnie ostudzić lekko nastroje gotową płytą. Mimo wszystko bardzo sprawnie wybrnął z trudnego zadania, jakie miał przed sobą. Dowodem na to choćby "The Tourist", w którym, puszczając do słuchacza oko, Brytyjczyk dokładnie pokazuje pułapki, których udało mu się uniknąć. Zaskakującym singlem dla kierowanego właśnie przez Malę Deep Medi powrócił zaś hype'owany przez nas w zeszłym roku Kahn, dość radykalnie odchodząc od eksplorowanego wcześniej purple soundu na rzecz bardzo tradycyjnego dubstepu (znalazło się nawet miejsce na jamajskie sample), stanowiącego w końcu znak rozpoznawczy katalogu wspomnianego labelu.
Jasnym punktem tego roku były nagrania Marka Fella pod szyldem Sensate Focus. Na serii zatytułowanych liczbami wymiernymi singli, zawierających nieodmiennie kawałki o nazwach "X" i "Y", ciepły house w piękny sposób łączy się z charakterystycznymi dla Fella rytmicznymi eksperymentami. Materiał ten wraz z kawałkami będącymi rezultatem współpracy z Terre Thaemiltzem został następnie zremiksowany i wydany jako Senteille Objective Actualité, słabsze może niż poprzednie longpleje Fella, niemniej wciąż warte uwagi. Brzmienie Fella, jak zauważył w przeprowadzonym przez mnie wywiadzie Jamie Teasdale, miało niemały wpływ na d'Eona, który przy okazji świetnego (7.0 to zbyt mało!) LP wydanego w Hippos In Tanks, porzucił lo-fi i wypłynął na szerokie wody cyberpunku. Ten sam label stał się przystanią dla niepecjalnie dotychczas lubianego przeze mnie Jamesa Ferraro, którego Sushi jest już jego drugą po Far Side Virtual płytą wydaną dla HIT. Choć pomysłowo przedstawiał się koncept jego ubiegłorocznego albumu, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – FSV w większości było niesłuchalne. Sushi dla odmiany okazuje się być zaskakująco przystępne, na tyle, że gdyby nie osoba autora nikt nie dopatrywałby się w nim czegoś więcej niż przyzwoitego albumu inspirowanego Kingdomem czy Nguzunguzu. Mając w pamięci wcześniejsze dokonania, Ferraro słucha się jednak Sushi na siłę, poszukując parodii, wzięcia w nawias. To, czy można je tam odnaleźć, pozostaje otwartą kwestią.
Za późno dostrzegłem postać Fatimy Al-Quadiri, aby oddać sprawiedliwość jej nagraniom w ubiegłorocznym podsumowaniu. Szczęśliwie wydane w tym roku Desert Strike podtrzymuje wysoki poziom, pozostając przy specyficznym, szklistym brzmieniu i eksplorując tematykę pokrewną tej z teledysku do kapitalnego "Vatican Vibes". Szkoda jedynie, że po jej secie w krakowskim hotelu Forum obiecywałem sobie więcej.
Jeśli chodzi o garage i gatunki pokrewne, 2012 bezprzecznie był rokiem Buriala – wpierw uraczył nas świetnym Kindred, chwilę potem kolejnym dobrym singilem z Four Tetem, wszystko zaś przypieczętował wydanym niedawno Truant/Rough Sleeper, którego strona A stanowi być może najbardziej czytelną i oczywistą, ale też i najpiękniejszą laurkę dla rave'u jaka wyszła spod jego rąk. Nie mogę się doczekać, by zobaczyć w jakich jeszcze kierunkach Bevan będzie potrafił rozwinąć pomysł towarzyszący mu od początków kariery. Sporo niezobowiązujących przyjemności spod znaku charakterystycznych hihatów i wokalnych cięć w stylu Todda Edwarda dostarczyli Disclosure, a plumkający motyw i nienagannie ułożone bębny "Control" ciężko wyrzucić z głowy. W bardziej mgliste terytoria udał się na swoim Ready EP reprezentant LuckyMe Jacques Greene, decydując się na brzmienie, które mogłoby być syntezą obu wyżej wymienionych projektów, w "Ready" zaś zdradzając lekkie inspiracje Caribou. Na koniec warto nadmienić jeszcze o Cooly G i jej przyzwoitym, lecz dość ulotnym i irytującym swoją szkicowością albumie wydanym w Hyperdub.
Po niemal siedmiu latach milczenia w wielkim stylu długogrającym Parastrophics powrócili Mouse On Mars. Można patrzeć na ten album jak na zaktualizowaną wersję Idiology, ale ciężko nie zostać porwanym przez ten ultra-eklektyczny, bijący po uszach perfekcyjnym rzemiosłem mix, spokojnie dystansujący ubiegłoroczną płytę świetnych przecież w te klocki chłopaków z Modeselektor. Miłym zaskoczeniem było też drugie tegoroczne wydawnictwo niesłyszanego dawno duetu, przyzwoita, luźna EP-ka WOW. W podobnym kierunku co MoM chciał chyba iść Otto von Schirach, jednak jego Supermeng, też zresztą wydane nakładem Monkeytown, okazało się mniej strawne niż pochodzące z 2006 roku, skomponowane całkowicie z odgłosów wymiotowania Pukology, które broniło się przynajmniej konceptem.
Jak pisałem, nie będę wdawał się tu w szczegóły zjawiska vaporwave'u, ale z całej tej czerpiącej pospołu z Repliki i Far Side Virtual anonimowej fali japońskich znaków i caps locka wyłowić wypadałoby chociaż FLORAL SHOPPE MACINTOSH PLUS, na którym rekontekstualizacja 90‘sowych sampli wydobywa ze słuchacza cały wachlarz reakcji – od new-age'owego relaksu, przez kiwanie głową, aż po niepokój przy bardziej uważnym odsłuchu. Warto sprawdzić też nagrania tego samego producenta wydane pod szyldem 情報デスクVIRTUAL, jak również obracający się w podobnych klimatach projekt INTERNET CLUB.
Rzutem na taśmę, pod sam koniec roku udało mi się jeszcze przesłuchać dwa wydawnictwa, które mnie urzekły. Pierwszym z nich było wydane w należącym do Actressa Werk Discs Lonely At The Top Lukida, którego album Foma swego czasu długo nie mogł zejść z mojej playlisty – spodziewam się, że w tym przypadku będzie podobnie – te melancholijne, zbaczające w kierunku lo-fi bity wciąż niosą ze sobą niespotykane ciepło. Drugim odkryciem był nowy album Kidkanevila nagrany na spółkę z Daisuke Tanabe. Pamiętam jak pierwszy z nich jeszcze kilka lat temu przy okazji swojego debiutu obwołany został przez wyspiarskie media "brytyjskim Djem Shadowem", ale jak niecelne były to porównania pokazało dopiero świetne Basho Basho sprzed dwóch lat. Fascynacja sceną kraju wschodzącego slońca przejawiała się w muzyce brytyjczyka od samego początku, więc współpraca z Tanabe wydaje się być zupełnie naturalnym posunięciem. Ich wspólny album, zatytulowany po prostu "Kidsuke", to w większości delikatne instrumentale pokryte sporą stertą glitchu, urokliwe cacko ignorujące trendy.
Za zupełną antytezę pozytywkowego brzmienia Kidsuke możnaby uznać produkcje Blawana, który w tym roku zabłysnął przede wszystkim epką His He She & She i zawartym na niej, przerdzewiałym i agresywnym "Why They Hide Their Bodies Under My Garage?". Do pewnego stopnia jest to powtórka z ubiegłorocznego "What You Do With What You Have", ale nie sposób się jej oprzeć. Tym bardziej zawiodła mnie podwójna dwunastka Karenn, czyli jego kolaboracji z Pariahem, doprawadzająca techno do obskurności posuniętej zbyt daleko, sprowadzającej je do poziomu popłuczyn.
No właśnie, popłuczyny. Jakkolwiek swoim debiutem Christian Loefller zachwycił całkiem sporo osób, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jego album, choć momentami uroczy, jest jedynie marnym cieniem tego, co na Black Noise zaprezentował Pantha du Prince. Ten drugi, nawiasem mówiąc, już za moment powróci za sprawą kolaboracji z The Bell Laboratory, skupionej na wykorzystaniu trzy-tonowego karylionu. Próbki brzmią bardzo obiecująco.
Skoro od dwóch akapitów kręcimy się w okolicach techno, nie można nie wspomnieć o drugiej, po Silence, części trylogii rozwijanej przez Roberta Henke pod szyldem Monolake. Ghosts, jak zresztą od dłuższego czasu wszystko, co wychodzi spod ręki autora Hong Kong, brzmi bardzo czysto i przejrzyście, starannie omijając jednak sterylność, która skłaniała do zbycia Silence wzruszeniem ramion. Na antypodach tego brzmienia znalazło się, także koncepcyjne, Kuopio Vladislava Delay. Fin operuje dźwiękami brudnymi, przebasowionymi, stawiając na rytmiczne eksperymenty, chwilami skręcające w stronę Fella, choć jednak najczęściej trzymające się bezpiecznego, tanecznego 4/4. Odsłuch obu tych nagrań dostarcza mnóstwa przyjemności, choć jeśli miałbym wybrać lepsze, postawiłbym mimo wszystko na Ghosts
Uff, w ten sposób dobrnęliśmy do końca. Nie ma wątpliwości, że wiele wartych uwagi rzeczy pominąłem – właśnie w tym momencie przypomniałem sobie choćby o niezłej płycie Jana Jelinka, pominąłem też tak świetne nagrania jak Luxury Problems Andy'ego Stotta czy Classical Curves Jam City. Zdaję jednak sobie sprawę, że zaraz ten rekap zacznie niebezpiecznie puchnąć i już w ogóle nikt go nie przeczyta, więc lepiej nie będe ryzykował i zwinę się już. Do zobaczenia za rok w tym samym miejscu.