SPECJALNE - Rubryka
Rekapitulacja roczna 2011: Hip-hop
6 stycznia 2012
Rekapitulacja roczna 2011: Hip-hop
autor: Krzysztof Michalak
Wszystko się pomieszało w tym hip-hopie. Najbardziej wstrząsające kawałki nagrała gwiazda showbizu, na Wikipedii opisywana jako 'entertainer', mistrz MPC ukradł hooki z eskowych przebojów vocal trance'u, media propsowały nielegale, najlepsze rymy w Harlemie składała na wiksiarskich bitach dwudziestoletnia laska o rozczulającej urodzie, białe dziewczęta przerzucały się Niggami i bitchami, bogate dzieciaki z dobrych domów robiły rozróby, biednych w ogóle nie było widać, a zarabiający miliony Kanye West okupował Wall Street, zapewne licząc na tytuł Człowieka Roku Time'a. Trudno się w tym wszystkim połapać, dlatego w 2011 roku dobrze było znaleźć dla siebie bezpieczną niszę i zaszyć się w niej z poczuciem względnej stabilizacji.
Ja na przykład bujałem się po Bay Area, gdzie nowe prądy mieszały się ze starymi niemal w równych proporcjach, a butnych hipsterów, gejów i lesbijki ochoczo kontrowali konserwatywni, spolegliwi gangsterzy. Najlepsze nagrywki z okolic San Francisco wypuścił w ubiegłym roku właśnie nobliwy weteran, E-40. Na dwóch ostatnich albumach z czteropłytowego cyklu Revenue Retrievin' odnalazł chyba receptę na wskrzeszenie dzikiego hyphy, a zarazem jego oswojenie. To chyba dobrze wróży kolejnemu przedsięwzięciu Ambasadora Bay, tym razem trzypłytowemu The Block Brochure, zapowiadanemu na marzec 2012. Do tego czasu Earl Stevens może jednak zostać zepchnięty ze sceny przez któregoś z młokosów, na przykład tych zgrupowanych wokół J Stalina. Chłopaki kręcą, straszą, raz są niebezpiecznymi rzezimieszkami, a raz nagrzanymi romantykami, ale w ich pomysłach, luźno zakorzenianych zarówno w zatokowej tradycji, jak i miękkim r&b, wyczuwa się spory potencjał. Bez jakiegokolwiek cienia wahania szturmują natomiast młodzi gniewni z internetu. Lil B wydał debiutanckiego legala i narobił sporo szumu już samym tytułem kolejnego mixtape'u, Kreayshawn i jej popleczniczki zyskały chyba status rapowych celebrytek, a upaleni chłopcy z Geen Ova zdekonstruowali język hip-hopu podkładami jakby wyjętymi z rekapitulacji chillwave'owej oraz specyficznym obrazowaniem problemów egzystencjalnych młodzieży z Oakland. Się działo, a to przecież tylko niewielka część zajawek z zatokowych rejonów.
Wieści z innych dzielni docierały do mnie wyłącznie w formie plotek, często ze sporym opóźnieniem. Po swojemu krzywiłem się na megalomanię Kanyego, tym razem w spółce z Jayem Z. Ucieszyłem się z płodności starych dziadków, a także poczynań ziomali i ziomalki z Cash Money, którzy ze swadą postanowili dać odpór pompatycznym pomysłom na pop-rap i robili swoje na zdumiewająco wysokim poziomie. Zaskoczyłem się produkcjami AraabMusika i skillami Azealii Banks, dwojga z enigmatycznych bohaterów pierwszego akapitu tego tekstu. Trzymałem kciuki za A$AP Rocky, K.R.I.T.-a i innych młodych wilków, znaczy się freshmenów. Doczekałem się nowego Game'a, natomiast nowy Dre jednak się nie ukazał. Ze smutkiem pożegnałem Nate Dogga, Heavy'ego D i jedną z najlepszych raperek w historii, Special One z Conscious Daughters. Tyle emocji.
By nie przynudzać, poniżej lista trzydziestu pięciu hip-hopowych albumów z 2011 roku, które najbardziej mnie urzekły. Trochę mniej niż w zeszłym roku, bo i trochę mniej mnie to wszystko urzekało. To także okazja do nadrobienia rapowych zaległości – przyznaję, że również jako serwis nieco przesadnie odpuściliśmy rapowe poletko (a po części to Wasza wina, bo gdy już pojawił się jakiś świetny tekst o albumie z tej przedziałki gatunkowej, to albo go zlewaliście, albo marudziliście na Facebooku – na przykład pod recką A$AP autorstwa Luizy Bielińskiej). Natomiast jak zwykle: bez podziałów, bez granic, wszystko wrzucone do jednego worka według subiektywnego klucza. Uprzedzając pretensje: naprawdę zlewam, że czegoś tam brakuje (UNFOLLOW ME, jakby napisał Tyler na Twitterze), oceniam głównie muzykę, kreatywność i skille, tekst traktując jedynie jako możliwość zdobycia punktów bonusowych (przecież nie jestem krytykiem literackim), a przekaz to możecie mi zrobić na konto (bo chuj wie już, o co chodzi z tym przekazem). No, to start.
35. Death Grips: Exmilitary
Honorable mention. Nie pojmuję tego albumu, trudno mi się go słucha, ale podskórnie wyczuwam w nim
rebeliancki potencjał. Być może zrozumiem i docenię te pokurwione, niepokojące, noise'owe bity dopiero
po latach.
34. Pusha T: Fear of God II: Let Us Pray
Chyba największe rozczarowanie spośród prezentowanej trzydziestki piątki. Gdy młodszy z braci Thornton
wyskoczył ze świetnym singlem, zrobionym przez Neptunesów i ubarwionym rapem Tylera, byłem przekonany,
że się tu spotkamy, ale po cichu miałem nadzieję na petardę, listę roku i podobne sprawy. Nie udało się,
tym niemniej gość trzyma klasę.
33. Blu & Exile: Give Me My Flowers While I Can Smell Them
Mam słabość do wypakowanych po brzegi soulem bitów Exile'a, lubię też rap Blu. Ucieszyłem się więc, że
ten materiał, chowany w szufladzie od 2009 roku, wreszcie ujrzał światło dzienne. Problem tkwi w tym, że
Give Me My Flowers zostało wrzucone na Bandcampa bez ostatecznego miksu i masteringu, co w
wypadku tego nielegala bardzo przeszkadza w słuchaniu. Warto jednak się przełamać.
32. Saigon: The Greatest Story Never Told
Jedno z Chinese Democracies rapu. Prężna, świadomo-uliczna nawijka, kilka doskonałych momentów i
całe zastępy znamienitych gości (m.in. Jay-Z, Q-Tip, Raheem DeVaughn, Devin i Marsha, a także Kanye oraz
Buckwild za konsoletą). Raczej nie mogli rozczarować, chociaż po tylu latach oczekiwań mogłoby być
odrobinę lepiej.
31. Mr. Muthafuckin' eXquire: Lost In Translation
Historie o nowojorczykach, których nie zobaczycie w odcinkach Seksu W Wielkim Mieście. Podejrzewam, że w tych nowszych serialach też nie, chociaż może ktoś w końcu zainteresował się losami autodestrukcyjnych alkoholików. Dalsza część albumu bywa różna, ale bit Necro z drugiego kawałka oraz następne autorstwa El-P (w tym te pożyczone z CanOxa) dobrze wprowadzają w klimat tego nielegala, a później już trudno się oderwać.
30. Killer Mike: PL3DGE
Killer Mike wyżywa się lirycznie na całej konserwatywnej Ameryce od zwolenników Tea Party aż do
religijnych dewotów (choć może to jedna i ta sama grupa ludzi). Jakkolwiek zazwyczaj z nieufnością
podchodzę do zastępów "Obama supporters", to muszę przyznać: ziomek Outkastów z dawnych lat to całkiem
łebski facet o nietuzinkowej wrażliwości. Ale nie o tym tu miałem, tylko o tym, że na PL3DGE jest
kilka wałków bardzo udanie nawiązujących do klasyki Dungeon Family, a świeższe trendy też brzmią tu
całkiem w porządku. To wystarczy.
29. Common: The Dreamer/The Believer
Ten kuglarz ma z kolei mastering pierwsza klasa, aż męczy słuchanie tych instant torped. Szkoda, że
pomysłów trochę brakowało. Zarówno raper z Chicago, jak i jego producent (No I.D.) udają, że nagrali
album o wadze historycznej, ale tak naprawdę więcej w tej muzyce zabiegów marketingowych niż artyzmu.
Każdy znajdzie w niej coś dla siebie: imprezowa młodzież, introwertyczna młodzież, sentymentalni
truskule i miłośnicy popu. Ja też się trochę cieszyłem słuchając tego albumu, więc nie będę wybrzydzał.
28. Action Bronson: Dr. Lecter
Dobra, chyba każdy już wie, że ten kot to biały kuzyn Ghostface'a, zabawny łakomczuch z zamiłowaniem do
oldskulowych podkładów. Wyobraźcie więc sobie Ironmana, odejmijcie kilka punktów przyznanych za hardkorowe
napięcie, kilka za nowatorstwo i kilka za styl – będziecie mieli legalny debiut Bronsona. Wciąż jest zabawa,
co?
27. Lil B: BasedGod Velli
"Niggas talk about Lil B: done killed rap / Stupid bitch, man, I brought the rap game back". Widzę, że
się pan ładnie przedstawił przed milionami słuchaczy. To Tupac na okładce?
26. Curren$y / Alchemist: Covert Coup
Curren$y bez Ski Beatza nie rządzi tak bardzo, to było do przewidzenia. Ciężko upalone, pozbawione
hooków i refrenów, zmierzające do nikąd, a za chwilę niespodziewanie urywające się podkłady Alchemista
świetnie współgrają jednak z dobrze już nam znanym charakterem Spitty. Polecam pakiet: fotel, six pack i
płyta z rapem.
25. Game: Purp & Patron / The Hangover
Melanż przejarany fioletem i zapijany dwudziestoma dziewięcioma kolejkami tequili musi mieć w tle
oszczędnie bujającą muzykę, przyciągnąć wielu znakomitych gości, pobudzić kreatywną gadkę oraz zakończyć
się dość ciężkim kacem. Game zaskoczył tylko długością swojego mixtape'u i jego dobrym, wyrównanym
poziomem. A dorzucony po chwili bonus, w postaci sprawozdania z dnia następnego, na dobre rozbudził
apetyt słuchaczy na czwarty album rapera z Compton.
24. Game: The R.E.D. Album
Niestety Jayceon Terrell Taylor ciut zawiódł. Szczytowe momenty albumu, które spokojnie mogłyby
wywindować Game'a do ścisłego topu roku, są przeplatane nieinteresującą średniawką, a nawet zupełnie
odpychającymi pomysłami. Wnoszący coś wartościowego goście nikną wśród miliarda pozostałych gorących
ksyw i nazwisk. Wiem, że niektórzy bardzo ekscytują się tą płytką, ale mi ekscytacji cały czas
towarzyszy irytacja. I sam już nie wiem, która z tych emocji jest silniejsza.
23. Cities Aviv: Digital Lows
Ten album otwiera kawałek z wsamplowanym "Midnight Cruiser" Steely Dan – nie mógłbym nie polubić. Dalej
Cities Aviv lecą też Heronem i Depeszami, zupełnie destabilizując kategorię oczywistego samplingu.
Ciekawy i sympatyczny pomost pomiędzy tradycjonalistami a młodymi-niepokornymi.
22. E-40: Revenue Retrievin': Overtime Shift
Nadgodziny to nic fajnego. Bierze się je, gdy naprawdę trzeba. E-40 musiał mieć jednak w swojej wytwórni
bardzo dobrą stawkę, bo w ubiegłym roku pracował za trzech niczym stachanowiec, z największa gorliwością
przykładając się do szczegółów. Overtime Shift nie jest wprawdzie tak dobrym albumem jak wydany razem z nim Graveyard Shift, ale urzeka tym samym: bezpośredniością i efektownością; chłodem i
zaangażowaniem; prostolinijnością i starannością. Pomimo że kawałków jest tu sporo, chce się ich słuchać
więcej i więcej.
21. Shady Blaze: Rappers Ain't $#!% Without A Producer
Jedyny raper z prawdziwego zdarzenia w Green Ova doskonale rozumie, że w dzisiejszych czasach świeżość
tkwi w bitach. Na swój album nazbierał więc trochę intrygujących podkładów, które sprowadzają senność
znaną z kawałków Main Attrakionz do koszmarno-amfetaminowich obrazków. A może to tylko ja odnoszę takie
wrażenie, gdy nikt na nich nie przeciąga sylab...
20. Big K.R.I.T.: Return Of 4eva
Gdybym nie znał Wuz Here, to mógłbym się bardzo podjarać tymi produkcjami. A ponieważ znam, to
wyczuwam nierówności Return Of 4eva. Jednak ostatni nielegal zucha z Meridian to też ostatnia
szansa, by poczuć peryferyjny klimat jego wczesnych nagrywek. K.R.I.T. wkracza teraz w nowy etap kariery
i chociaż mogę być spokojny o jego losy, na pewno będę trochę tęsknić.
19. Phonte: Charity Starts at Home
Oficjalny debiut solowy ziomka z FE i Little Brother to przede wszystkim klasycznie brzmiące, acz świeże i znakomicie dopracowane podkłady. 9th Wonder popisał się kilkoma mięciutkimi, soulowymi błyskotkami, ale pozostali producenci też zrobili swoje. Sprawdźcie chociażby "Ball And Chain" autorstwa niejakiego Swiffa D. Ktoś ma numer do tego kolesia?
18. Fiend AKA International Jones: Tennis Shoes & Tuxedos
Staruszek Fiend, który oficjalnie zadebiutował jeszcze w czasach ostatków złotej ery, a największą
popularność zdobył w legendarnej wytwórni No Limit, w ubiegłym roku z sukcesem zadomowił się w
undergroundzie. Wypuścił bowiem serię mixtape'ów, prawdopodobnie spychając Spittę z podium dla
największych rapoholików. To jednak ziomki z jednej dzielni, którzy w dodatku potrafią gadać tym samym
muzycznym językiem o tych samych tematach, więc Curren$y wcale się nie boczył – wystąpił nawet gościnnie
na Tennis Shoes & Tuxedos. Chyba już wiecie, jaki to nielagal? Ekstremalnie laidbackowy,
mięciutki, wysubtelniony, chwalący upalony tryb życia, a do tego nieco elitarnie elegancki. Zupełnie jak
ten typ na okładce. Piona i szacun.
17. Co$$: Before I Awoke
Koleś został nazwany przez jakiegoś dziennikarza "najbardziej niedocenionym raperem z LA". Można
polemizować, ale z pewnością jest najbardziej undergroundowym. Jesteście ciekawi, dlaczego tak piszę? To
spróbujcie dowiedzieć się czegoś o nim via Google. Szerokiej drogi, trzymam kciuki, ale obawiam się, że
Larry Page nie przewidział istnienia typa o takiej ksywie. Nie wiem, kto więcej na tym traci – Co$$ czy
wyszukiwarkowi potentaci. Bo gość dysponuje bardzo fajnymi skillami, dużą wrażliwością i przede
wszystkim ma szczęście do bitów. Niektóre z nich są trochę g-funkowe, niektóre sennie rozmyte, ale
najmilsze są te gładziutkie, z kawiarniano-jazzowym sztafażem. A bonusowe "So Simple" to rozkładające na
łopatki 3w1.
16. Tyler The Creator: Goblin
Trudno mi się zgodzić z sugestiami Oli, że fascynacja Tylerem to elitarna sprawa. Nie znam nikogo, kto
po paru słowach wprowadzenia nie zajarałby się "Yonkers", szczególnie podanym wraz z teledyskiem.
Ale może jednak coś w tym jest, a ja po prostu nie należę do ekskluzywnego grona rozumiejących, bo cały
Goblin mnie AŻ TAK nie kąsa. Co wcale nie znaczy, że go nie lubię.
15. The Roots: Undun
No proszę, chciałbym nie lubić tych kolesi, ale po prostu się nie da. Doniesienia o stworzeniu przez
Questlove'a i spółkę ich opus magnum są oczywiście przesadzone, ale to bardzo miła, niepospinana płyta
ze smakowitymi podkładami. Dość niesamowite jak na konceptualny album narracyjny w 2011 roku. Osobom
niewkręconym w hip-hop muszą spodobać się konszachty chłopaków z Sufjanem, a ci wkręceni łykną
Undun bez zbędnych pytań. Tak trzymać, ale absolutnie nie pchać się w rozbuchane, rap-operowe
klimaty!
14. Danny Brown: XXX
Koleś ma dość irytujący głos, ale pokrzywione, nieznające stylistycznych ograniczeń bity z XXX
lokują tego trzydziestolatka w czołówce młodzieży rewolucjonizującej hip-hop. Nazwijmy to wszystko
nu-hardcorem i cieszmy się z kretyńskich opowieści Danny'ego.
13. Clams Casino: Instrumentals
Clams Casino w nieskromnym geście skierował naszą uwagę na kunszt swoich bitów. Słusznie, bo jego
perełki sporo namieszały na kilku albumach undergroundowych (i nie tylko) raperów. Godna szczególnej
uwagi emocjonalność i otwartość na "nowe brzmienia".
12. Shabazz Palaces: Black Up
Podkłady na Black Up brzmią czasem jak futurystyczne cLOUDDEAD, czasem jak opętane, germańskie
post-techno, a niemal zawsze jak organiczne odpadki z operacji na otwartym sercu jazz-hopu,
przeprowadzonej przez szalonych naukowców w nawiedzonym przez duchy laboratorium. Wiem, brzmi dziwacznie
i pretensjonalnie, ale możecie się uspokoić: głównodowodzącym jest tu Butterfly z Digable Planets, który
zapragnął poczuć drugą młodość. Może nie udało mu się całkowicie zamaskować charakterystycznej dla wieku
średniego skłonności do nudziarstwa, ale na pewno stworzył dziełko całkiem intrygujące, wciągające i
zaskakujące. Pogratulować wigoru i otwartości.
11. Lil Wayne: Tha Carter IV
Mam kłopot z tym albumem. Z jednej strony słyszę wyraźnie, że Weezy znowu nie dostał bitów na miarę
swojego talentu, a z drugiej gość mnie tak fascynuje swoją autokreacją, flow i zjawiskowymi ciągami
skojarzeń, że mógłbym słuchać Czwórki niemal bez przerwy. Bardzo prawdopodobne, że to najlepszy
żyjący raper i nie rożumiem ludzi, którzy nie rożumią, podobnie jak nie rozumiem jego producentów.
Chciałbym przy Piątce pozbyć się wszelkich ambiwalencji z nim związanych, tymczasem Tha Carter
IV ląduje na początku drugiej dziesiątki i to jest dobre dla niego miejsce.
10. Philthy Rich: Loyalty B4 Royalty 3 (Just For The Bitches)
Wyobraźcie sobie, że Świntuch tak naprawdę jest Amerykaninem z Oakland i ktoś tu najwyraźniej popełnił
mongolski błąd, bo facet nie ma stu dwudziestu lat, a dopiero co pierwszy raz się golił. No, może trochę
przesadzam, w końcu Philthy sprawia wrażenie całkowicie dojrzałego płciowo i potrafiącego z tej
dojrzałości korzystać. W dziwkarskiej odsłonie swojego dwualbumowego nielegala wali prosto z mostu:
obcesowe propozycje, niewyszukane dwuznaczności, jurne przechwałki i pachnący burdelem romantyzm. Na
miejscu niejednej laski przestraszyłbym się tego bardziej niż wersów z gangsterskiego (mniej udanego)
Just For The Niggas. Ale koleś ma w zanadrzu coś jeszcze: zniewalające, chałupnicze refreny. I
idę o zakład, że każda jest jego.
09. Kendrick Lamar: Section.80
Podkłady z oficjalnego debiutu nadziei zachodniego wybrzeża brzmią raczej jakby były świeżynkami z
Nowego Jorku, bo słychać w nich stary, dobry soul i zadymione, twarde bity, ale nie uświadczycie w nich
żadnych ogranych patentów. Flow Kendricka też wije się wśród historii raczej odległych od gangsterskich
wyobrażeń o Compton, zarazem emanując kalifornijską fantazją. Dzięki temu ten dwudziestoczterolatek
absolutnie nie musi spinać pośladów, gdy stawiają go w jednym szeregu z najwrażliwszymi obserwatorami i
najzręczniejszymi komentatorami świata hip-hopu sprzed lat. Ja doceniam gościa i mu przyklaskuję, ale
kanonizację odkładam na później.
08. A$AP Rocky: LiveLoveA$AP
Co z tego, że koleś ma niewiele do powiedzenia, skoro gada na niesamowicie kreatywnych bitach? To chyba
nawet lepiej, że nie zawraca głowy wymagającym uwagi ględzeniem. Zresztą czasem zdarzają mu się przecież
mocarne linijki. Jeśli tak ma wyglądać przyszłość hip-hopu, to ja jestem kontent. A jeśli Wy jeszcze nie
jesteście do tego wszystkiego przekonani, odsyłam do tekstu Luizy.
07. Squadda B: I Smoke Because I Don't Care About Death
Mastermind Main Attrakionz pokazał na solo, jak robić hip-hop w czasach post-netowych. Trzynaście
tracków, wrzuconych na Bandcampa bez ładu i składu, czaruje wymiętym, przetartym i przesiąkniętym dymem
jedwabiem. Niektóre z tych produkcji nie mieszczą się już w definicjach hip-hopu – bliżej im do lo-fi
r&b, ale w ich przypadku lo-fi nie jest epitetem, tylko manifestem ideowym. To Aaliyah sprowadzona do
marzenia sennego niczym Kate Bush u Ariela Pinka, zmysłowe muśnięcia erotycznej nostalgii. I Squadda,
który zjaranym głosem niedbale rozkminia świat współczesny, życie i systemy aksjologiczne. Wierzę mu w
każde słowo.
06. Lil B: I'm Gay (I'm Happy)
Chyba jest już jasne, że to, co wyczynia ten freak z Berkeley, spokojnie kwalifikuje się do akademickiej
rozkminki. Nieśmiało zaczął Lupe Fiasco, ciekawe, kto popchnie tę kwestię
dalej? Ktoś powinien, bo hip-hop nie miał w sobie tyle wywrotowej energii pewnie od czasów Public Enemy,
a przy tym od dawna tak szybko nie reagował na kulturowe przemiany współczesności. Wątpię jednak, byśmy
kiedyś doszli, czy to dobrze czy źle, że sumieniem naszych czasów jest idiota-sawant tańczący przy
gotowaniu, a analiza całego zjawiska wymagałaby użycia setki istniejących modnych pojęć oraz stworzenia
kolejnej setki nowych, więc korzystając z coming-outowego klimatu rekapów urwę watek, pisząc, że I'm gay
(I'm happy). A płytkę polecam, bo tak dopracowanych bitów (bez popadania w pseudoklasycyzm) ziomek chyba
jeszcze nie miał.
05. Main Attrakionz: 808s & Dark Grapes II
Album Main Attrakionz to nieoczekiwanie zetknięcie subtelnego, eskapistycznego surrealizmu z twardym
naturalizmem, szczególnie w odwzorowywaniu stanu ciężkiego upalenia; to internetowe zajawki i uliczna
wrażliwość; to prostota i kreatywność w jednym. Spośród wszystkich wydawnictw Green Ova ten mixtape jest
najbardziej dopracowany brzmieniowo, ale nie traci nic z sennej miękkości oaklanderskiego lo-fi.
Chłopaki reklamują się jako "najlepszy duet ever" i choć to lekka przesada, to z całą pewnością są
jednym z najbardziej fascynujących.
04. E-40: Revenue Retrievin': Graveyard Shift
E-40 to barbarzyńca, dzikus, bestia, więc nic dziwnego, że krwista surowizna hyphy mu w smak. To też
doświadczony życiowo gościu, a wiek jego czterdzieści i cztery, więc nic dziwnego, że stworzenie
dwudziestu tęgich kawałków nie sprawiło mu kłopotu. Zaskakuje jednak, z jaką łatwością wytyczył przy tym
nowe ścieżki dla całej sceny i po raz kolejny udowodnił, że jest jej liderem oraz mentorem. Bity na
Graveyard Shift, pomimo swojego chłodnego minimalizmu i pozornej prostoty, są przepełnione
hookami i intrygującymi zwrotami. Rap jest twardy, ale też rześki i porywający. Dzięki temu przerażające
obrazki z ostatniej z czterech części Revenue Retrievin' mają urok bajek dla dzieci. Nie ma więc
przesady w stwierdzeniu, że ten pasjonujący album jest dla hip-hopu z Bay Area tym, czym Hell Hath No
Fury było dla drugiej fali dirty south: reprezentuje w pełni dojrzałe post-hyphy, a zarazem
kreatywnie wychodzi poza jego ramy stylistyczne. A o starzeniu się w przypadku Stevensa nie może być
mowy.
03. DJ Quik: The Book Of David
G-funk nowej ery, uprawiany po dwudziestu latach przez jednego z dziadków stylu z kreatywnością godną nastolatków? Brzmi niewiarygodnie, wręcz niedorzecznie, ale w tym przypadku to szczera prawda. Ujmujące, że pomimo swojego statutu oraz możliwości Quik nie poszedł na łatwiznę i zaprosił na swoje porywające produkcje niewiele legendarnych gwiazd, które robiłyby u niego za cameo. Zamiast tego udostępnił miejsce do popisu mniej znanym raperom, z którymi łączyły go bliższe, osobiste więzi – być może dlatego wszyscy na The Book Of David brzmią tak swobodnie.
02. AraabMuzik: Electronic Dream
Wiem, puryści będą się oburzać, że "to już nie hip-hop". Nawet moja redakcyjna koleżanka ukradła ten album do rekapitulacji muzyki elektronicznej. Ja jednak będę się upierał, że to klasyczny, instrumentalny hip-hop, stworzony według wszelkich prawideł sztuki. Wszystko się w nim zgadza: jest koleś z empecetką, są sample. A że gościu ma palce zwinne jak niewielu innych, twórcze pomysły i głowę otwartą na nieortodoksyjne źródła materiału swojej pracy? Tym lepiej dla niego! Fascynuje mnie, z jaką zuchwałością sięgnął po obszerne fragmenty vocal trance'owych przebojów, widzę w tym zaczątki rewolucji stylistycznej i nową filozofię tworzenia, której ZAIKS może naskoczyć. Lubię późnowieczorny ciężar jego w pełni autorskich kompozycji i marzycielskość pożyczonych linii wokalnych. Najbardziej popowe kawałki z Electronic Dream porywają mnie do tańca. Poza tym w głębi mej dresiarskiej duszy zazdroszczę Araabowi zawodowego spotkania z trancem i genialnego wyczucia do perełek z wiksiarskiej półki. Mógłby układać playlisty w Esce.
01. Drake: Take Care
"Tekstu słucha się całkiem nieźle, bo podobnie jak podkład został dosyć dobrze wykonany. Jednak sama
tematyka (dziewczynki, imprezki, itp.) nie specjalnie powala – zdaje się być zbyt płytka jak na klimat
stwarzany przez dźwięki. Przydałoby się coś bardziej smętnego, ponurego, coś, przez co płyta zyskałaby
bardziej intensywnego charakteru (może coś typu śmierć, cierpienie)".
To fragment jednej z polskojęzycznych recek Take Care. Błagam, jeśli kiedyś będę wypisywał takie
bzdury, to zabierzcie mi klawiaturę i urwijcie od internetu kabel. Tak się składa, że w rapowej,
szołbizowej konwencji trudno o bardziej wstrząsające, osobiste świadectwo zagubienia, samotności,
emocjonalnego wyczerpania i ogromnej wrażliwości, przez które przebłyskują najtrwalsze wartości
ogólnoludzkie. Serio. Trudno mi się z typem utożsamiać (bo niestety jeszcze nie mam chaty w Palm Springs), ale
jego historia mnie porusza jak śmierć Jezusa.
Natiomiast "klimat stwarzany przez dźwięki" – fakt, to równie mocna sprawa. Noah Shebib i jego pomocnicy
swobodnie dryfują między pościelową tkliwością r&b, popową nośnością a nagłymi zwrotami rodem z
ekperymentalnego hip-hopu. Drobiazgowe wymuskanie i mnogość subtelnych zdobień to w mainstreamowych
produkcjach już nic niezwykłego, ale czy bit z "Crew Love" brzmi jak podkład do pop-rapu? Ani przez
chwilę! Przy całym swym perfekcjonizmie te kompozycje lokują się jednak na przeciwnym biegunie do orgiastycznej hip-hopery, uprawianej obecnie na albumach innych tuzów. Nawet krezusowy "Lord Knows" jest cudownie wyważonym, delikatnym i wzruszającym brylantem. Sam Drake doskonale odnajduje się na tych podkładach, wydają się być wyśnione właśnie dla niego. Zabawne, bo przecież to gościu, który nigdy nie potrafił ani śpiewać, ani rapować. Po tym albumie zaczynam jednak podejrzewać, że to nie on bagatelizuje warsztat, tylko raperskie reguły nie przewidują jego geniuszu.
Take Care to z całą pewnością najwybitniejszy rapowy album co najmniej od czasu Boy In Da Corner (dzieło Drake'a jest zresztą w pewnym sensie alternatywną wersją dzieła Rascala). Chyba że mi coś odbiło i się nie znam.