SPECJALNE - Rubryka
Rekapitulacja roczna 2011: Elektronika
21 grudnia 2011
Rekapitulacja roczna 2011: Elektronika
autor: Luiza Bielińska
Po latach krzywienia się na samą myśl o koncepcji ''gatunku muzycznego'', przyszło mi teraz podsumować rok w elektronice. ELEKTRONICE. Muzyce, która nieustannie dzieli się na nowe-stare gatunki, podgatunki, mikro-, makrotrendy, a jednocześnie muzyce, która najmniej sobie z tych podziałów robi: dyskredytuje jeden gatunek, nobilituje drugi, by następnego dnia zrobić dokładnie odwrotnie, bawi się nimi, łączy dowolnie i, oględnie mówiąc, w dupie ma zdrowie psychiczne biednego recenzenta. Taa… Parszywe zadanie taka rekapitulacja. Stawiając sobie za cel dobro czytelnika, postanowiłam nie uciekać przed problemem w kuszącą, acz ciężkostrawną formę strumienia świadomości i poukładać te klocki według, mam nadzieję, logicznego i czytelnego gatunkowego klucza, którego nie radzę jednak traktować jakoś śmiertelnie poważnie. Tak, brakuje tu też ''kilku'' rzeczy, pewnie nawet ''ważnych'', ''kluczowych'', które ''wypadało'' a może i ''należałoby'', ale umówmy się, że konfrontacja: Luiza vs. morze muzyki to nierówny pojedynek. Smacznego!
Wyjdę od nurtu, którym podjadałam (miało być ''podjarałam'', Word poprawił na ''podjadałam'', w sumie też może być), a właściwie zajadałam się w tym roku najbardziej i który można by roboczo zamknąć w haśle europeizacji tudzież feminizacji chicagowskich juke’ów. Wiadomo, prym w tej materii wiedzie niepokonany Planet Mu, który zapoczątkował tę eksplorację, popularyzującym gatunek, wydanym w ubiegłym roku świetnym składaku Bangs and Works. Brytyjski label poszedł za ciosem i w tym roku wypuścił vol. 2, którego jeszcze nie sprawdziłam, ale dużo sobie po nim obiecuję. W podobnej stylistyce oprócz tego sztandarowego już wydawnictwa w barwach Mu ukazały się debiutancki długograj DJ-a Dimonda Flight Muzik, ghetto house widziany jego eksperymentatorskim okiem brzmi zadziornie i świetnie broni się przed zarzutem prostactwa, EP-ka od Ghettoteknitianz, czyli kolektywu weteranów footworku, m.in. Rashada, Spinna, Traxmana i młodszego Earla, która oferuje wgląd zarówno w przeszłość jak i przyszłość gatunku, oraz Gonga EP od Ital Teka, który nie mógł widocznie oprzeć się modus operandi labela i zaliczył małą stylistyczną woltę. Jednak centralnymi pozycjami w tegorocznym katalogu Planet Mu są bez wątpienia Room(s) Machinedruma i Severant Kuedo. Jak dla mnie oba te albumy to ścisła czołówka roku, ale o tym jak dyskusyjna jest to kwestia mogliśmy przekonać się przy okazji naszej recenzji tego drugiego. Muzyka inspirowana footworkiem nie tylko Planet Mu stoi: w tym miejscu warto również wspomnieć o pędzącym jak rakieta Cashmere Sheets od Patrice & Friends, gdzie aż kipi od niebezpiecznie zaraźliwych sampli żywcem wziętych z 80’sowego funku i r&b, 93 Million Miles duetu Africa Hitech, kosmiczny gatunkowy kolaż, czy spójny, czy nie – zdania są podzielone, ale warto choćby dla ''Out In The Streets'', a także, rzecz jasna, o debiucie Sepalcure, będącym rozwinięciem footworkowej myśli podjętej przez połowę duetu, Travisa Stewarta, na Room(s).
Przy okazji Sepalcure, którzy oprócz długograja w tym roku wydali również dobrze przyjętą, acz trochę jeszcze nieśmiałą EP-kę Fleur, nie sposób nie powiedzieć o Braille’u, czyli Praveenie Sharmie, drugiej połowie duetu, i jego smakowitej house’owej A Meaning EP, która wyjaśnia skąd wzięła się ta przestrzenność na Sepalcure. Pozostając w klimacie hotflushowego future garage’u, zatrzymajmy się na chwilę przy naładowanym emocjami Carrier, debiutanckim albumie brytyjskiego producenta, ukrywającego się pod pseudonimem Sully, który nie mógł najwyraźniej zdecydować się czy bardziej kocha garaże, czy footworki, bo podzielił swój album niemal równo między obie te inspiracje. Pierwsza garażowa część jest bardziej ''wyczyszczona'' i dopracowana, część footworkowa natomiast niesie pewien posmak lo-fi. Obie są równie udane. Pod auspicjami Keysound swojego pierwszego longplaya wydał również Damu, który do tej pory trzyma mnie w garści prześlicznym singlem ''Breathless'' z Amerie ''na wokalu''. Cały album zatytułowany nieadekwatnie Unity jest niestety lekkim rozczarowaniem. Nieadekwatność ta nie polega na różnorodności stylistycznej (są Baleary, Nintendo, r&b, garaże, ambient, zżynka z Girl Unit), a na nierówności materiału. Na szczęście takie momenty jak ''Don’t Cry In My Bed'' rekompensują zdarzające się tu i ówdzie wypadki przy pracy. Długogrający powrót zaliczył w tym roku także FaltyDL. Na You Stand Uncertain nowojorczyk bierze na warsztat 20 lat historii muzyki tanecznej i lepi z niej coś własnego: oprócz ciągle dominującego 2stepu, słychać tu rave i jungle, a nad wszystkim unosi się jeszcze amerykański duch hip-hopu i soulu oraz IDM-owa nabożna atmosfera. New York garage po prostu. Nie daje o sobie zapomnieć również 2562 z energetycznym, pulsującym albumem Fever, na którym sampluje wyłącznie dźwięki zaczerpnięte z płyt disco i udowadnia jak daleko można odejść od punktu wyjścia. Dubstep i garaże nabierają tu house’owych rumieńców.
Dzięki singlowi ''4D/MTI'' do grona obiecujących młodych twórców, specjalizujących się w około-garażowych intymnych produkcjach, dołączył Koreless, który ma nie lada ucho do samplowania kobiecych wokali na tle wysmakowanych perkusjonaliów. Nie gorzej radzi sobie też, gdy pracuje z żywym wokalem, co udowadnia na przykład ''On The Way'', kawałek nagrany z cudownym Samphą, o którym za chwilę. Tym samym wkroczyliśmy ostatecznie w rejony post-dubstepowe, o ile nie zrobiliśmy tego wcześniej już jakieś sto razy. Palmę pierwszeństwa na tym polu wręczam oficjalnie Zomby’emu, bo wiszący nad nim znak zapytania nie dotyczy tylko twarzy i nazwiska, ale może przede wszystkim jego artystycznych wyborów – trudno bowiem odgadnąć w którą stronę zdecyduje się pójść następnym razem. Na Dedication Zomby pozwala nam rzucić okiem pod swoją ulubioną maskę Vendetty (która, choć powinna, w ogóle nie kojarzy mi się z ''oburzonymi'') i ukazuje łagodną twarz dojrzałego artysty, targaną niekiedy grymasem smutku. Niektórzy kręcą nosem, mnie jednak taki Zomby przekonuje w stu procentach. Pod koniec listopada ukazała się także Nothing EP z kawałkami, które nie weszły na longplaya, ale na tę przyjemność przyjdzie mi jeszcze poczekać do 24. grudnia. Stylistycznie niedaleko od Zomby’ego na wysokości One Foot Ahead Of The Other pada Pixelord, producent, uwaga, z Rosji, który na swojej Iron And Cream EP romansuje z garażem, UK funky, ośmioma bitami i hip-hopem, dorzuca kilka metalicznych sampli, w tym po rosyjsku, i mimo, że na papierze wygląda to chaotycznie, w praktyce brzmi spójnie i odkrywczo. Moim highlightem jest najbardziej wyciszone ''In The Mine'', idealne, gdy sleep mode już puka do mych drzwi.
Mrocznym albumem Black Sun przypomniał o sobie także weteran gatunku, Kode9, wspierający się kosmiczną poezją Spaceape’a, którego szamańskie recytacje albo nieszczególnie do mnie trafiają, albo niepokoją do tego stopnia, że podświadomie je wypieram, dlatego naturalnym byłoby wyróżnienie fragmentów bez jego udziału, np. świetnego ''Love Is The Drug'', jednak moim ulubionym kawałkiem jest tu mimo wszystko otwierający ''Black Smoke'' z apokalipsą w tle, która zresztą towarzyszy albumowi aż do samego końca. Milczenie przerwał też Burial pierwszą od czterech lat solową dwunastką. Na Street Halo nie dzieje się nic, czego byśmy już wcześniej w jego wykonaniu nie znali, z wyjątkiem może wyraźniejszego techno-podobnego beatu w utworze tytułowym, klimat przewrażliwienia nadal dominuje bowiem nad szczątkowymi strukturami, ale te melodyczne szkice wgryzają się na tyle skutecznie, że mogę mu nawet pokazać swój podniesiony kciuk. Do względnie udanych zaliczyć można również tegoroczne single Kevina McAuley’ego, znanego jako Pangaea. W fotel wgniata przede wszystkim bezkompromisowe ''Hex'', oparte na synkopach, rozedrganym basie i dubujących wokalach. Dobra rzecz, ale łezka na wspomnienie o uduchowionym ''Router'' kręci się i tak. Gorzej bronią się za to wizje innego „klasycznego” dubstepowca, Jokera vel purpurowego księcia, który wraz z długogrającym debiutem poczynił kilka kroków wstecz, zamiast przeć ku nowemu, ale temat ten wyczerpał już w swojej recenzji kolega Marcin, więc nie wypada mi się powtarzać.
Zbliża się czas kolędowania. O Jamesie Blake’u napisano tyle, że „misie” po prostu już nie chcę, chociaż warto może zaznaczyć, że rok kończy w nienajgorszym stylu, bo na ''Love What Happened Here'' eksploruje terytorium nawarstwiających się syntetycznych plam, które sam zresztą nakreślił, odwołując się do czarnej tradycji i nie zgrywając przy tym pieśniarza. Można? Ale co ważniejsze w kontekście rekapitulacji, James dorobił się naśladowców, by nie powiedzieć imitatorów, w postaci przede wszystkim Ifana Dafydda, o którym zrobiło się głośno, gdy niejaka Amy postanowiła jednak umrzeć. Krótko po tym ''No Good'', w towarzystwie kawałka pt. ''Miranda'', ukazało się na white-labelu. Całkiem przyjemne plony zbiera ta blake’owa spuścizna. Niewykluczone, że włodarze R&S czują się poniekąd odpowiedzialni za narodziny blake’izmu, więc instynkt każe im dążyć do przedłużenia gatunku i dlatego w katalogu labelu znalazło się miejsce na wydawnictwa Cloud Boat i Klausa. Ten pierwszy projekt, czyli londyńczycy Sam Ricketts i Tom Clarke, nie prezentuje raczej niczego ekscytującego, ale nie okrywa się też złą sławą, jest to bowiem urocza muzyka tła z nieskrywaną ciągotą do gitar i singer-songwritingu. Tusk EP autorstwa Klausa to już inna para kaloszy. EP-ce bliżej do Philipa Jecka niż Sufjana Stevensa, a słuchanie jej na laptopowych głośnikach podczas ''opierdalania fejsika'' woła o pomstę do nieba. Klausowe piosenkopisarstwo jest tak subtelne, że prawie nieistniejące, ale na poziomie produkcji jest się czym zachwycać. Słuchawki w dłoń!
Do zestawu post-dubstepowych wydawnictw wypada dorzucić jeszcze szeroko komentowany debiut SBTRKT o zdecydowanie największym potencjale komercyjnym wśród wszystkich powyższych, a pewnie i poniższych (co było w Plotkarze, to było), który „robią” głównie nie w ciemię bici wokaliści, na czele z obiecanym Samphą. Ale trzeba też oddać producentowi co producenckie, bo takie ''Ready Set Loop'' wypada wcale nie gorzej niż chwalone zwyczajowo ''Pharaohs'' z gościnnym udziałem Roses Gabor. Co by nie powiedzieć, ta płyta właściwie zdefiniowała mi wakacje, więc należą się propsy.
Rok 2010 należał do Night Slugs. Jak label miał się w 2011? Ubiegłoroczny bohater, Girl Unit, w tym roku pozostawał raczej milczący – nie wydał nic swojego, ale popełnił za to kilka bardzo udanych remixów: wziął się choćby za ''RDI'' Bretona i ''As Young As Yesterday'' Korallreven, którym można się poczęstować za darmo ''gdzieś tam w sieci''. Pod względem bangerowości z ''Wut'' może konkurować tylko jedno tegoroczne wydawnictwo firmowane przez NS – white label Pearson Sounda, na którym Kennedy prezentuje własny pomysł na klasycznie house’owe ''Deep Inside'' od Hardrive. Mistrz syntetycznych kolaży, Egyptrixx, wypuścił longplay Bible Eyes, który dzięki takim kawałkom jak ''Liberation Front'' i ''Recitals (Version A)'' jest pozycją co najmniej solidną, chociaż momentami trochę nużącą – z powodzeniem można by wyciąć kilka kawałków i zrobić z tego jedną z intensywniejszych EP-ek roku. Kanadyjczyk udowadnia też na ''Chrisalis Records'', że drzemie w nim niemały popowy potencjał. Dalej mamy Waterworx EP od Jam City, na której dubstepowi całkiem dobrze gada się z housem, zupełnie jakby byli dla siebie stworzeni, a nad wszystkim unosi się duch Chicago. ''Aqua Box'' obowiązkowo. Zwycięzcą okazał się też Kingdom (już 7. stycznia w Warszawie), przede wszystkim za sprawą tego r&b hooka, który udało mu się wprost idealnie wpleść w ''Let You No''. Nie gorzej prezentuje się, wydana w kierowanym przez Kingdoma, siostrzanym dla NS labelu Fade To Mind, Timesup EP od Nguzunguzu, a w szczególności kawałek tytułowy. Arpeggia dzwoneczków i moment, w którym ta galopada urywa się, by wkroczyć mógł prawdziwy mocarz wśród biciorów. Należy się serduszko. <3. O, proszę.
Przy okazji Nguzunguzu (autorzy zajebistego przecież mixtape’u, czerpiącego garściami z tradycji r&b) warto powiedzieć też kilka słów o elektronice mocno inspirowanej r&b, czy to na poziomie sampli, czy struktury. W tym roku pisaliśmy już obszernie o świetnym długograju Rustiego oraz EP-kach Ango i Deadboya, wspominaliśmy też co nieco o Brenmarze (esencjonalne kawałki: ''Temperature Rising'' i ''Taking It Down''), nie było za to nic o tegorocznych wydawnictwach Hudsona Mohawke’a, kosmicznym, moim skromnym zdaniem bijącym Butter na głowę, Satin Panthers (chociaż to krótka forma, więc pewnie nie powinnam porównywać) i Pleaure Principle, na której same smakowitości, m.in. edity pierwszych dam r&b, Aaliyah i Janet Jackson. Nieźle radził sobie też Jacques Greene: ''Another Girl'', niekoniecznie odkrywczy, acz przyjemny house’owy kawałek z future-garage’owym posmakiem, bryluje w podsumowaniach, ja uznałabym jednak wyższość white-labela GREENE01, na którym Greene z powodzeniem edytuje choćby ''Motivation'' Kelly Rowland. A jego mix dla Allez-Allez to już w ogóle kopalnia zajebistości. Kto był na tegorocznym Tauronie, miał okazję przekonać się na własne oczy jaką sceniczną bestią jest Lunice (co nygasik, to nygasik jednak). Bez wizji nie przekonuje już tak bardzo, ale takie południowe ''I See U'' – swag w czystej postaci.
A jak tam się sprawy mają w sztoslandii? Że Joy O i ''Sicko Cell'' to wiadomo aż do porzygu. O ''Deep Inside'' Pearson Sounda też już było. Co jeszcze? Kwaskowy w smaku owoc kolaboracji rzeczonego Joya O i Boddiki – ''Swims'', ''Masks'' powracającego w dobrym stylu albumem Ghost People Martyna, ''Bax'' Moski z jego klasycznie garażowo-house’owym groovem i wreszcie Blawan, który w nieoczywiście oczywisty sposób bawi się z Brandy w ''Getting Me Down''. Wszystkie te kawałki mają (przynajmniej) jedną cechę wspólną – są cholernie nieskomplikowane i w tym pewnie ich parkietowa siła.
Koronę króla house’u dzierżył w tym roku Julio Bashmore. Bristolczyk nagrywał dużo i dobrze: klubowy hymn ''Battle For Middle You'', nieco bardziej wysmakowane ''Ask Yourself'' i sączące się przyjemnie, niewymuszone ''Father Father'' z gościnnym udziałem Javeona McCarthy’ego, który śpiewa sobie też dla upopowionego (upupionego?) L-Visa 1990 w kawałku ''Lost In Love'' ze sporą dawką disco francuszczyzny. Do klasycznego house’u odwołują się też dwunastki wydawane przez sub-label Not Not Fun – 100% Silk: tu warto wyróżnić Itala za rozkręcające się powoli ''Only For Tonight (Saviour’s Love Megamix)'' i Octo Octa za szatkowanie rozkrzyczanej Amerie w ''I’m Trying''. Blamażem byłoby nie wspomnieć o predylekcji Scuby do transowych klimatów, która ujawniła się w wychwalanym bez opamiętania ''Adrenalin'' i rzeczywiście trudno oprzeć się tej klawiszowej melodii i ożywczemu chłodowi synthowego tła, a i łupniem należytym kawałek ten pochwalić się może. Dalej niech będzie Maurice Donovan, kolejny do zapamiętania alias Davida Kennedy’ego, i jego zabójcze na parkiecie ''Call My Name'', które z rozrzewnieniem spogląda w kierunku wczesnych lat 90. i nowa twarz, Eliphino, który na ''More Than Me'' proponuje bardziej uduchowiony niż pozostałe, płynny garażowy house, więc mam na niego oko.
Techno. Techenko. Andy Stott. W tym roku na tym polu bezkonkurencyjny. Jego na wskroś organiczne Passed Me By i nieco słabsza kontynuacja We Stayed Together to albumy niełatwe, nawet nieprzyjemne, ale nurzanie się w tych brudach i mrokach dziwnie fascynuje i uzależnia. Równie niepokojące wrażenie robi album Pincha & Shackletona, uznanych przecież dubstepowców, którzy może nie porzucają korzeni, ale sięgają też po korzenie znacznie głębsze i pierwotniejsze. Transowy powiew egzotyki w erze post-techno. Z czystym sumieniem mogę polecić również narkotyczny i powykręcany album GLAQJO XAACSSO Pattena. Jeśli nie macie czasu na całość, to ogarnijcie przynajmniej ''Fire Dream'', który zapełnia lukę po (prawie) milczącym w tym roku Actressie. Dalej Legowelt, który podirytowany marną jakością współczesnego techno nagrał album The TEAC life, po czym udostępnił go za darmo na swojej stronie (która zresztą przybliża nieco, jaki z niego dziwny typ). Lubimy takie akcje. Na swoje dobre imię zapracowali też Kassem Mosse świetnym Workshop 12 (Noah Lennox poleca na Pitchforku) oraz Objekt, któremu należą się ukłony przede wszystkim za perfekcyjne dozowanie dramaturgii w ''CLK Recovery''. Jeszcze tylko na doczepkę kwasowe klimaty spod znaku Instra:mental. To prawda, Resolution 653 w całości może okazać się zbyt dużym wysiłkiem, długa forma najwyraźniej nie służy takim eksperymentom, dlatego w zamian radziłabym zacząć od absolutnie wymiatającego singla ''Pyramid'' i ciut lżejszej EP-ki 2727 od Boddiki.
Przyznam się bez bicia, że w tym roku potraktowałam ambienty i inne abstrakcyjne okolice trochę po macoszemu, więc będę mówić też o zjawiskach, o których wiem, że się zadziały i podejrzewam, że zadziały się ciekawie, choć sama głębiej się z nimi nie zaznajomiłam. A wśród nich: Laurel Halo z EP-ką Hour Logic, dyptyk Tima Heckera, A.I.A. od Grouper, solowy album członka Emeralds Steve’a Hauschildta Tragedy and Geometry, a także recenzowana u nas Julianna Barwick i jej The Magic Place. Z rzeczy, które miałam okazję zgłębić polecam przede wszystkim inspirowane Diuną i falami Martenota przepiękne Aftertime Roly’ego Portera, a więc połowy nieistniejącego już duetu Vex’d, oraz, rzecz jasna, Replicę Oneohtrix Point Never, o której niejedna mądra głowa napisała niejedno mądre zdanie (sorry, ale mi się już tak strasznie nie chcę… prokrastynacja vs. deadline 1:0). Do jednych z najważniejszych tegorocznych wydawnictw zaliczyć można też Space Is Only Noise Nico Jaara z jej szczątkową tanecznością i impresyjnymi mgiełkami.
Wśród grubszych eksperymentów wyróżnia się William Bennett jako Cut Hands i siejący postrach owoc jego fascynacji Afryką Afro Noise 1. Gdy słucha się tego na żywo w towarzystwie wizuali, grymas dziwnego zakłopotania na twarzy murowany. Warto też zmierzyć się z kosmicznym, zakręconym techno na The Pathway To Tiraquon 6 Space Dimension Controller, które podobno zwiastuje pełnoprawny debiut Brytyjczyka. Można spodziewać się niespodzianek. Rok 2011 przechodzi do historii jako udany także dla Alva Noto, który powrócił albumem Univrs. To fascynujący dialog z kraftweriańską tradycją i epoka cyfryzacji w pigułce. Raster Noton może pochwalić się jeszcze jednym udanym wydawnictwem w swoim tegorocznym katalogu: jest nim Symeta od Byeatone, album znacznie przystępniejszy niż Univrs i z niemieckim rodowodem, więc alles in ordnung. Dosłownie i w przenośni.
Na koniec jeszcze kilka wartych uwagi pozycji, których nie udało mi się nigdzie przyporządkować, tudzież zapomniało mi się o nich gdzieś po drodze. Po pierwsze cudownie wiksiarski AraabMUZIK i jego Electronic Dream. Jeej, jak mi się to kojarzy z Pamiętnikami z wakacji. I z domem (ściskam czule małe miasteczka). Nienajgorzej zadebiutował też Shlohmo. Bad Vibes to zestaw leniwych/rozleniwiających glitchowych bitów połyskujących w kalifornijskim słońcu. Do sprawdzenia wieczorową porą. Jeszcze tylko With U Holy Other, flagowa propozycja od Tri Angle, na której ścierają się r&b, house i ambient, a największym zwycięzcą tej batalii pozostaje przydymiony klimat. I kropka.
Słowo prywaty: gorące pozdrowienia dla przystanku autobusowego przy placu Andrzeja w Katowicach i czekającego na nim Mateusza M., bez których moje napisanie lwiej części tego rekapu jeszcze pół roku temu byłoby niemożliwe.