SPECJALNE - Rubryka
Rekapitulacja roczna 2010: Pop
15 stycznia 2011
Rekapitulacja roczna 2010: Pop
autor: Kamil Babacz
Moja podstawowa teza jest taka, że gdyby nie Yasutaka Nakata to pewnie pomarlibyśmy z nudów. Ayuse Kozue dawała nam już znaki, ale przy pomocy producenta, który nie jest nikim obcym dla Europejczyków – przypomnijmy, że Towa Tei nagrywał między innymi z Kylie. "Natural Ni Koishite", pierwszy opisany na Porcys singiel Perfume, spowodował, że wyobrażałem sobie Nakatę jako japońskiego Maxa Tundrę. Okazało się jednak, że jego talent nie daje się zawrzeć w tak prostych uogólnieniach.
Moja opinia na temat mainstreamowego popu w 2010 roku nie różni się od opinii innych malkontentów. Nie tylko nie zarejestrowałem żadnego wybitnego singla, o albumie nie mówiąc, ledwo zadowoliły mnie produkcje przyzwoite. Co więcej, braku objawień nowych talentów producencko-songwriterskich, towarzyszył sen starych wyjadaczy. Mowa tu przede wszystkim o Gregu Kurstinie, jednej z ostatnich desek ratunku dla gatunku as we know it, który w tym roku wypuścił parę niespecjalnie istotnych w jego dorobku kompozycji, najlepsze oddając na album We Are Born Sii, który mimo swoich niedociągnięć broni się jako jeden z najbardziej udanych w gatunku w ubiegłym roku. Nawet płytka The Bird And The Bee jest tylko zbiorem coverów, ale nie zaczynajmy panikować – wygląda na to, że był to pracowity rok dla Grega i wyniki usłyszymy wkrótce. Jednym z efektów współpracy ma być nowy kawałek Sophie Ellis-Bextor, napisany razem z Cathy Dennis (autorka takich klasyków jak "Toxic", czy sporej części Fever). Jeśli dobrze pamiętam, to ci państwo jeszcze nie mieli okazji się spotkać przy pracy nad jedną piosenką, a jest to potencjalnie najbardziej obiecująca współpraca, jaką mogę sobie wyobrazić.
Miejmy nadzieję, że dla Sophie Ellis-Bextor owe spotkanie okaże się szansą dla odratowania swojego nazwiska. Ta szczęściara posiadająca na swoim koncie prawdziwe klasyki 00’s popu, ostatnio pogrążyła się we współpracy z niekoniecznie najbardziej kreatywnymi twórcami dance'u. Single "Bittersweet" (Freemasons), "Not Giving Up On Love" (Armin van Buuren) czy "Can’t Fight This Feeling" (Junior Caldera) nie są może nie do zniesienie w radiu, czy na parkiecie, ale nie do takich produkcji przyzwyczaiła nas ta pani. Co więcej, wydawała się mieć zawsze nieco więcej świadomości w dbaniu o swój wizerunek, który zapewniała sobie przede wszystkim inteligentną, prowadzoną z przymrużeniem oka, narracją swoich piosenek. W tych utworach jednak Sophie jest niestety niczym innym jak Sophie, której fajny wokal cieszy nadal, ale pozbawiony jest błysku. Przypomina to sytuację, kiedy po tanecznych producentów sięgają stare gwiazdy, takie jak Cyndi Lauper czy Donna Summer, czy w lepszym przypadku Madonna, próbując zyskać sobie popularność na parkietach przy pomocy prostych przebojów, które miałyby zamaskować wypadnięcie z obiegu. Sama potrzeba nagrywania utworów tylko dancefloor-ready wydaje się być negatywnym pokłosiem ladygagizacji, czy raczej redone'yzacji popu.
Niewiele gwiazd odnajduje się w obecnie dominującej stylistyce. Jakoś poradziła sobie Katy Perry, która przynajmniej na poziomie singli potrafiła wykorzystać proste eurodance'owe łupnięcie bez większej krzywdy dla uszu masowego odbiorcy. Prostota singla "Teenage Dream" w niczym nie przeszkadzała mi w bardziej słoneczne dni, wskakując czasem na repeat, również "California Gurls" nie było dla mnie żadnym cierpieniem. Nawet "If We're Ever Meet Again", drastyczny przykład upadku Timbalanda, udało się naładować paroma, co prawda disneyowsko-debilnymi, ale jednak hookami. Nie polecam jednak bliższego kontaktu z albumem Katy.
Z kolei Rihanna zdecydowała się z eurodance'u zrobić swój znak rozpoznawczy, który pewnie ma wpisywać się w jej rozwój wizerunku. Zapytajcie się, czy mnie to interesuje. "Only Girl (In The World)" jest jednym z obecnie najbardziej denerwujących hitów, a jednocześnie jednym z bardziej zapamiętywalnych, za co niewątpliwie należy się jej jakieś uznanie. Przykładowo "Te Amo", singiel jeszcze z jej poprzedniego albumu, świecący sukcesy w okresie wakacyjnym, nie tylko był denerwujący, ale też nie był chwytliwy. Stąd można mówić o pewnym progresie, choć zarazem regresie w stosunku do być może najbardziej doskonałego utworu Rihanny do tej pory, dominującego w pierwszej połowie roku wszystkie stacje radiowe, kawałka "Rude Boy". Mimo irytującego banału rytmicznego i niewyszukanej produkcji, utwór momentalnie zarażał swoją linią melodyczną, czemu pomagał teledysk, o którym nie można było powiedzieć zbyt wielu złych słów. Nie jestem w stanie niestety określić, jak prezentuje się album Rihanny, ponieważ już drugi raz pod rząd nie odważyłem się wejść z płytą piosenkarki w kontakt. Tym bardziej, że w przypadku płyty wydawanej jeszcze nim zdążyły ostygnąć single z poprzedniego materiału, podejrzewam producentów o produkcję taśmową, która raczej nie nastraja mnie optymistycznie. Również nazwiska producentów (pojawia się między innymi Polow Da Don i Tricky Stewart) od jakiegoś czasu nie są już niestety wystarczającym gwarantem jakości.
Eurodensyzacja nie oszczędziła też Nicole Scherzinger, ani Nelly Furtado, jednak ten temat chyba wyczerpałem w playliście. Dostało się też Kelis, choć w tym przypadku można mówić o remisie – na Flesh Tone katastrofom takim jak "Emancipate" czy "Scream", towarzyszyły tak udane utwory jak "4th Of July (Fireworks)", "Home", czy wreszcie "Song For The Baby", który uważam, za najlepszy utwór, jaki w 2010 roku wypuściła mainstreamowa gwiazda i który brzmi momentami, jakby produkował go Chaz Bundick jako Les Sins – na tak gęstym, a jednocześnie pozytywnym beacie jest zbudowany. Niestety, jeśli dobrze pamiętam, wokalistka nie wykonała tego utworu podczas sylwestrowego koncertu w Krakowie, co było dla mnie ogromnym zawodem.
Tymczasem, kiedy część piosenkarek próbuje utrzymać się na powierzchni, są i takie, które niezwykle płynnie dopasowują się do zmieniających się trendów. A konkretnie jest jedna taka gwiazda – mowa oczywiście o Robyn. Dość zabawne wydaje mi się to, jak bardzo z prądem potrafi płynąć ta Szwedka, która wypłynęła na fali teen-popu/białego r&b spod znaku Maxa Martina, w połowie ubiegłej dekady zareagowała na pewną pustkę powstałą w europopie, przy jednoczesnej dominacji połamanego r&b, zbliżając nieco gatunki do siebie, nagrywając kawałek z Knife i ujmując krytyków wcale nierewolucyjną, a ledwie odświeżoną, dointelektualizowaną (świadomą) i wyzbytą z "nastoletniego kiczu" formą, która przyniosła jej wcześniej popularność ("Be Mine" to nic innego jak dopieszczony, złagodzony teen-pop spod znaku "Show Me Love"). Ale mainstreamowy sukces przyniósł jej utwór "With Every Heartbeat", de facto stanowiący zwiastun powrotu eurotańca i zafałszowujący wizerunek Robyn w oczach wielu słuchaczy, dodatkowo uzewnętrzniając emocjonalną manierę jej wokalu. Robyn skorzystała z okazji i nagrała album pełen rasowych, obskurnych beatów, głośnych refrenów, lekko wulgarnych tekstów i wybitnie modnej w ostatnim czasie postfeministycznej pozy. Problem jednak jest taki, że nawet jeżeli część utworów się broni, to często krzyczą one "to już wszystko było!". I fajnie, jeśli było tak jak w "Time Machine", pozbawionej ironii łupance z prawdziwym grand chorusem. Nieco gorzej gdy odwołuje się do fali banalnego electro z przełomu lat 90. i 00. – oparte na prostych liniach basu i "niegrzecznych", "mówionych" wokalach "Don't Fucking Tell Me What To Do" jest tego najgorszym przykładem, nieco fajniej prezentuje się "We Dance To The Beat", pewnie dlatego, że do tej pory nie znudziła się nam kosmiczna dyskoteka Daft Punk, gdzie taki utwór prezentuje się jako robiące spore wrażenie intro. Sporo na Body Talk momentów, w których już nie klimat, a same melodie sprawiają wrażenie wcześniej zasłyszanych, inne wydają się napisane na kolanie, jednak niewątpliwie to najbardziej skonceptualizowany, zatracony w popowej przyjemności i w sumie najbardziej udany mainstream popowy album 2010 roku. Jednocześnie, uważam go za jeden z najgorszych – o ile stanowi on pewien logiczny punkt rozwoju kariery Robyn, to jest to album aż nazbyt przewidywalny i raczej mnie rozczarowujący, jako jednego z tych osobników, które dały się nabrać na większą świadomość twórczą Robyn, a nie na wyrachowanie, o którym chyba trzeba tu mówić. To był perfekcyjny moment dla takiego albumu i z pewnością trzeba było go nagrać. W przyszłości Robyn jednak raczej ponownie zareaguje na zmieniający się trend, a nie stanie się inicjatorem zmiany. Może i o to chodzi.
Oderwijmy się jednak od analizy nurtu neo-eurodance'owego (nie ma chyba potrzeby poświęcać zbyt wielu słów na wyczyny Ke$hy, czy kolejne refleksje nad Lady Gagą) i zatrzymajmy się na chwilę przy wokalistce, która uniknęła kontaktu z tym nurtem i którą zaczynam podejrzewać o pewną dozę autoironii. Shakira, dzięki dwóm singlom, była w tym roku na ustach wszystkich, którzy czasem lubią sobie ponucić jakiś utwór. W skali polskiej chyba nie było większego przeboju niż mundialowy "Waka Waka (This Time For Africa)", a i "Loca" okazała się nie mniejszym sukcesem. Shakira od zawsze funkcjonowała w kategorii żartu, ale jednocześnie udało jej się nagrać rasowe przeboje, nawet jeśli cała chwytliwość "Waka Waka" polega na zaaplikowaniu do refrenu tradycyjnego utworu afrykańskich żołnierzy, a zwrotki wydają się być przyklejone na siłę. Nie zmienia to jednak faktu, że przyjemność sprawia mi tam parę pociągnięć syntezatorem i synkopowy rytm, który nieświadomie wpisuje się w moment świetności UK funky. "Loca" z kolei popularyzuje merengue, czyli latynoską muzykę taneczną, bawi obecnością Dizzee Rascala, cieszy niecodziennym w dzisiejszym popie użyciem dęciaków i ponownie zaraża głupiutkim refrenem. I jest to fantastyczny numer, może nie od razu na jakieś listy roczne, może nawet lekko zapychacz playlist, odebrałem go jednak jako spory powiew świeżości i jeden z nielicznych kawałków, które zasłyszane gdziekolwiek, zawsze poprawiały humor.
Świeżą ciekawostką był też singiel córki Willa Smitha, "Whip My Hair" Willow Smith, doskonały przykład "werblowego r&b", obsesji, którą rozpętało "A Millie", cieszący przede wszystkim dramatyzmem prechorusów. "One" Sky Ferreiry (prod. Bloodshy & Avant) to za to świetny przykład popu post-Uffie w wersji light, ujmujący paroma słodkimi melodiami, czekam na jej kolejny ruch. Ellie Goulding odpowiada za fantastyczne "Under The Sheets" i "I'll Hold My Breath", a zarazem całkiem przyzwoity album. Internetowe podziemie dało nam przebojowe "Foolin' Around" i "Paolę" Showgirls, ucieszyło miłośników wysublimowanego phoenixowego popu i french touchu, dając im Diogenes Club, przyniosło też energetyzujące "Dancing With The DJ" Knocks i fajne single Allure, Francuza, któremu kibicujemy od jakiegoś czasu.
Mówiło się o Nicki Minaj, ale jakoś nie zainteresował mnie ten temat. Album The-Dreama okazał się zawodem, choć zawsze preferowałem jego produkcje dla innych artystów i nie jestem nawet miłośnikiem promującego go singla. Z perspektywy czasu również album Aphrodite Kylie Minogue niespecjalnie cieszy, przyniósł on jednak kilka kolejnych mocnych utworów w karierze piosenkarki, którym jednak daleko do jakości na przykład "Wow". Powtórzę tylko za kolegami, że album za bardzo próbuje być drugim Fever, czego jednak ewentualnym plusem może być ciekawa trasa koncertowa. Z kolei Lady Killer Cee-Lo to może nieco konserwatywna, ale za to bardzo starannie wyprodukowana i napisana płyta z klasycznym r&b, która fanom muzyki pełnej feelgood vibe'u powinna się podobać.
Długogrający debiut Uffie to oczywiście najgłośniej komentowany w tym roku popowy album, przynajmniej na Porcys. Sex Dreams And Denim Jeans podobno większość rozczarował, w tym początkowo mnie, jednak zrzucam winę na wielkie wyzwanie percepcyjne, jakie rzuca ten album. Zarówno nagromadzenie autotune'a, jak i fałsze wokalistki, zmuszają do refleksji nad tym, jak daleko można się posunąć w takich zabiegach, do tej pory przynajmniej w popie spotykanych rzadko i czy nadal kontakt z taką muzyką będzie przyjemny. Ale granicę tę momentami jeszcze bardziej przesuwa Nakata z Meg. Bez próby spojrzenia na ich muzykę "na czysto", odbiór może być momentami trudny. Ludzki głos jest dźwiękiem, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Kiedy zaczyna do nas śpiewać coś, co niby brzmi jak ludzki głos, ale pod wieloma względami go nie przypomina, naturalną reakcją jest pewna dezorientacja i opór. Przez to, co wyprawiają producenci (prezentując często niby bliskie mainstreamowi beaty, ale znowu połamane, brudne, pokręcone) i co robi Uffie, mamy do czynienia rzeczywiście z muzyką, jakiej jeszcze nie było.
Nie wypada już jednak mówić tylko o anglosaskim popie. Chilijska wokalistka Javiera Mena wydała swoją drugą płytę Mena, na której spokojny współczesny electro-pop o subtelności debiutu Annie, miesza się z odświeżonym italo disco, freestylem spod znaku Lisy Lisy i eurobeatem. Jeśli chodzi o produkcję i wokal, Chilijka obśmiewa większość anglojęzycznych wokalistek, które pojawiały się i znikały w ostatnich latach. Pod względem jakości materiału, bliżej jej do Sally Shapiro (i jej kategorii disco romance), niż wspomnianej wyżej Ellie Goulding. Właściwie pozbawiona wpadek pozycja obowiązkowa dla fanów dance-popu, choć momentami uboga w bardziej chwytliwe momenty.
Warto też zrewidować swoje wyobrażenie El Guincho, bo jeśli kojarzycie go jako hiszpańskiego Panda Beara, to jesteście w błędzie. Cytując Borysa, "facet proponuje dość rewolucyjną – a na pewno oryginalną i świeżą – wizję globalistycznego popu, równie wiele zawdzięczając na przykład TLC". Sam autor zresztą jasno przyznaje się do inspiracji współczesnym r&b. Słuchając na przykład "Muerte Midi" ciężko mieć wątpliwości, że rytmika tego świetnego utworu bezpośrednio inspirowana jest takimi klasykami jak "Bills Bills Bills" Destiny's Child.
A Yasutaka Nakata? To sobie sprawdźcie tutaj i tutaj lub tutaj, a może nawet tu. Dla mnie postać roku.
–Kamil Babacz