SPECJALNE - Rubryka
Rekapitulacja roczna 2009: Pop
28 grudnia 2009
To co dzieje się od 2007 roku można śmiało nazwać śmiercią komercyjnego popu, a nasze malejące zainteresowanie nim jest pewnie najlepszym tego dowodem. Przez dwanaście miesięcy praktycznie nie pojawiło się nic, co wstrząsnęłoby całą redakcją, jak kiedyś hity Cassie, Kylie czy Furtado. Słabość gatunku wytykaliśmy w tym czasie niejednokrotnie, co udowodni, jak i zarazem czemu choć trochę spróbuje zaprzeczyć ta rekapitulacja. Przyjmuję definicję popu taką samą jak Borys w 2006 – mainstreamowy pop/r&b – mimo tego, że w tym roku doczekaliśmy się prawdziwego rozbłysku ambitnego popu powiązanego z amerykańską sceną indie, jakimś jej nowym wcieleniem porzucającym gitary, postaci takich jak Chaz Bundick czy Alan Palomo, o których w swoich rekapitulacjach raczej jednak wspomną inni.
Chyba warto pozostać przy klasycznej definicji, choćby dlatego, by opisać jakie trendy obecnie kierują popowych rynkiem. Wychwytuję co najmniej trzy. Po pierwsze: zanik świetnych producentów i regularne obniżanie się ich formy. Coraz częściej w liner notes pojawiają się bardziej anonimowe nazwiska, a geniusze tacy jak Rich Harrison, Scott Storch, Kanye, Timbaland (fatalna nowa płyta), czy Danja na razie przestali być geniuszami i nie wymyślili w tym roku niczego szczególnie specjalnego. Oczywiście w ich miejsce pojawiają się inni, co jest źródłem drugiego nurtu: koncentracji całego popu o jakiejś wartości w rękach dwóch, trzech producentów, a przede wszystkim trwająca od dwóch lat "dreamyzacja" popu. The-Dream, często na spółę z Trickym Stewartem i Los Da Mystro, produkuje prawie wszystko, co zdobywa szczyty chartsów, od Beyonce, Rihanny i Ciary, po jego rewelacyjny girlsband Electrik Red (tym dziewczynom stworzył jeden z najciekawszych popowych albumów roku), czy single kolejnych teen-popowych gwiazdek. Owemu projektowi w ogóle należy poświęcić więcej miejsca, bo doczekał się na razie tylko playlistu, ale o tym nieco później. Dreama ze staruchami takimi jak Timba czy Kanye łączy dbałość o rozwój własnej kariery, co zaowocowało fajniutkim albumem Love Vs. Money, gdzie wspomogli go jego ww. koledzy. O płycie pisał już Wojtek, więc odsyłam do tamtego tekstu i przypominam o singlu "Rockin' That Shit" [7.5]. Dream to w tym momencie jeden z nielicznych producentów o oryginalnym stylu, na który składają się bogate w wysokie tony czyściutkie linie synthów, dbałość o bogate brzmienie bębnów, przestrzeń i rozbudowane, niebanalne harmonie. Drugim takim producentem jest Greg Kurstin, "nasz człowiek" na popowej scenie. "I wanna be Greg Kurstin", bo to jest cwaniak, który swego czasu produkował dla Kylie i Jessiki Simpson, a z drugiej strony jest odpowiedzialny za "poszukujący", pozostający na obrzeżach mainstreamu projekt The Bird And The Bee. Greg Kurstin w tym roku wymiótł mocno – Ray Guns Are Not Just The Future jest chyba nadal popową płytą roku, choć z perspektywy czasu nieco straciła w moich oczach, prawie tak dobry materiał stworzył dla Lily Allen, dając jej jeszcze większe uznanie u fanów i krytyków (chyba w ogóle najbardziej ugodowy album roku), napisał i wyprodukował najlepsze utwory na płycie Little Boots i wyciągnął wszystko co najlepsze z nienajnowszego już singla Sia Furler, którą kojarzyłem do tej pory głównie z utworem zamykającym serial "Sześć Stóp Pod Ziemią".
Trzecim trendem, który interesuje mnie najbardziej, bo był chyba najkonsekwentniej pomijanym zjawiskiem na Porcys, są narodziny nowej grupy teen-popowych gwiazd. Coraz trudniej celebrytkom takim jak Britney (po tym wszystkim), Christina Aguilera, czy Jessica Simpson (która wydała album ze słabym country i nie ma w sobie cienia tego przebłysku, którym rozwaliła system w 2006) grać role gwiazdek dla uczniów podstawówek i gimnazjów, powstała więc nisza na rynku, którą trzeba szybko zapełnić, bo można wycisnąć z niej sporo kasy. Target to nawet bardziej 8-14 niż 14-18, co kierowane najprostszym materialnym instynktem, nie stawia jakości materiału na pierwszym miejscu. Ale i tu zdarzają się pozytywne zjawiska. Taylor Swift, o której w Polsce mówiono głośniej dopiero przy okazji incydentu z Kanye Westem na rozdaniu jakichś nagród, jest w tym momencie jedną z najbardziej znanych muzycznych Amerykanek, a jej drugi album Fearless to bardzo przyzwoita kolekcja prostych i ładnych teen-popowych piosenek, które z country, gatunkiem z którym dziewczyna jest często kojarzona, łączy przede wszystkim pomijanie elektroniki i postać grzecznej, nastoletniej blondynki, tyle że z... Pensylwanii. Dla mnie jej najbardziej znany utwór w Polsce, "Love Story" to są szóstkowe okolice i zarazem jedna z bardziej chwytliwych piosenek roku, drugi kawałek, który znalazł się na liście roku PFM, wart jest trochę mniej. Niestety, nabieram się na takie rzeczy, urzeka mnie prostota i niewinność, ale jak widać nie tylko mnie to dotyczy.
Trzy lata młodsza Miley Cyrus, mimo (chyba) przywiązania do country (może tylko w teledysku, ale chociaż jest z Nashville) i paru innych podobieństw, jest gwiazdką z trochę innej bajki. Cyrus stała się celebryckim kombajnem i okazuje się, że nie ogarniam. Kiedyś obejrzałem odcinek "Hannah Montana" i nie odczułem nawet perwersyjnego zaciekawienia, które wywoływało we mnie obserwowanie zamieszania wokół "High School Musical". Może chodzi o to, że życzę sobie rozwoju muzycznej kariery Vanessy Hudgens. Nigdy nie byłem fanatykiem Disneya, wychowałem się raczej na Looney Tunes, ale nadal dziwi mnie to, że dożyłem czasów, kiedy stał się synonimem obciachu. Cyrus jest chyba dzisiaj tak popularna jak Paris Hilton jakieś trzy lata temu, ale fenomen pozostaje niejasny. W każdym razie wracając do muzyki – pop Miley to są zdecydowanie średnie rzeczy, ciekawsze momenty można zamknąć w dwóch singlach – wyprodukowanym przez dogorywającego Mosleya "We Belong To The Music" [4.5] (chyba nigdy nie zrobił tak prostego, disneyowego beatu, a jeszcze niedawno próbował zmieniać "oblicze" teen-popu przy pomocy Ashlee Simpson) i całkiem goodshitowego, do bólu amerykańskiego "Party In The U.S.A." [5.5]. Coś jeszcze? "In 2008, Cyrus was listed in Time magazine's 100 Most Influential People in The World. Forbes magazine ranked her #35 on the "Celebrity 100" list for earning $25 million in 2008. Her rank improved to #29 in 2009" (wikipedia).
A jak się mają chłopcy? Jonas Brothers wydali czwartą płytę, ale o to się mnie nie pytajcie. Proponuję raczej zwrócić uwagę na 15-letniego Justina Biebera, którego odkrył Usher, a pierwszy singiel "One Time" [5.5] na kindergardenowy bounce wyprodukował mu duet The-Dream/Tricky Stewart. Nie namawiam może od razu do słuchania płyty, choć nie jest to zmarnowane pół godziny, ale do ogarnięcia kawałka "Favorite Girl" [7.0] jak najbardziej, bo w tym roku ani Usher, ani Chris Brown, ani jakiś Mario nie wydał niczego tak fajnego. Słodkość melodii refrenu tam.
Nim przejdę do pochwał i przypominania singli, także tych o których nie wspomnieliśmy ani w playlistach, ani w Rezerwie (są takie rzeczy), należy zmierzyć się z rozczarowaniami, tym bardziej że było ich całkiem sporo. Najmocniej zawiodła Ciara, mimo tego, że nie było to dla mnie zaskoczenie. Nie pomógł ani dream-team producentów i gości, ani wizerunek Super C. Dwa kawałki poza fajnym, ale łatwo zapominalnym singlem z Justinem (z "1, 2 Step", "My Love" i "Promise" nie ma szans), ładnie tam jadą – "Ciara To The Stage", choć to part 2 trzeciego ww. utworu (słabsze) i post-Britney Danja w "Turntables". Fajny jest też beat w "Work" (Danja again). Nelly Furtado wróciła do starego wizerunku i wydała obrzydliwie nudną hiszpańskojęzyczną płytę. Z kolei fajne "She Wolf" Shakiry nie przyniosło konsekwencji w postaci pierwszego udanego albumu. Keri Hilson też nie spełniła naszych życzeń i nie zrobiła prawdziwej kariery, choć "Knock You Down" uważam za jeden z przyjemniejszych radiowych hitów roku. Wraca Jennifer Lopez, ale znane utwory nie zwiastują następcy "Get Right". Nie słuchałem nowej Mariah Carey, ale "Obsessed" jest jej najsłabszym lead-singlem od dawna. Nie wiem też, o co chodzi Rihannie, ale nie czuję już najmniejszego zainteresowania. Calvin Harris nadal znaczy głównie tyle, ile jego produkcje dla innych. Reni Jusis znaczy coś tylko dla Tomka Makowieckiego (dzięki gościu). Na 90% jestem pewny, że nowy album Cassie będzie średni. Skończyło się Sugababes ("Get Sexy" to jakiś dramat), sypie się też Girls Aloud, choć i tak od dłuższego czasu. Swojej kariery, mimo najszczerszych próśb, nie uratowała Cheryl Cole, której płyta brzmi jak to, co robi dzisiaj will.i.am w Black Eyed Peas. Co za debil kazał jej oddać mu do produkcji całą płytę. W przypadku Cheryl nie udało się jednak zabić wszystkich pozytywów – początkowo w moich oczach wybitnie przeciętny pierwszy singiel "Fight For This Love", okazał się jednym z najczęściej repeatowanych w tym roku i nie wiem w sumie dlaczego, [6.5]. Kończy się dekada, odchodzą jej gwiazdy. Annie, mimo jednego albumu na swoim koncie, była dla mnie jedną z jej najważniejszych postaci. W tym roku w końcu miał premierę jej drugi album, za którym stoi Xenomania, w 2009 roku duet nieco już archaiczny. Jest to właściwie kolejna płyta Girls Aloud, a słowo "kolejna" oznacza tu też "nieświeża" i "wtórna". Jak niezła zwrotka, to w odpowiedzi kiepski refren i na odwrót. Końcowa tracklista jest lepsza niż ta z 2008 roku, ale nie wiadomo czemu nie ma na niej "Anthonio". O rozczarowaniu Tigercity pisaliśmy niedawno. Basement Jaxx, mimo nadziei rozbudzonych przez "Raindrops", na albumie udowadniają swoje wypalenie.
Nie ma ani świetnego mainstream popu, ani prawdziwie beznadziejnego. Najbardziej irytującym singlem mijającego roku wybrałbym "I Gotta Feeling" Black Eyed Peas. Udało im się wymyślić utwór, gdzie poza wrzynającym się w mózg durnym zaśpiewem, totalnie nie ma melodii. Ale nie jest to 0.0, nie jest w stanie wywołać takich emocji jak klasyczne zerówki "Relax (Take It Easy)", czy "Love Generation". Nieco bliżej otrzymania tej prestiżowej nagrody są dwa single Pitbulla – "I Know You Want Me" i "Hotel Room Service", samplujący fajny przecież kawałek "Push The Feeling On" Nightcrawlers z 1992 roku. Od sierpnia nie mam jednak praktycznie żadnego kontaktu ani z radiem, ani telewizją, więc nie udało mi się prawdziwie wkurwić.
Niezrozumiałym fenomenem nadal pozostaje Lady Gaga, która w 2009 roku wydała swoją drugą płytę. Podwójnie niezrozumiałym, gdy okazuje się, że "Bad Romance" niektórzy (PFM) traktują poważnie (de facto to jednak jej najlepszy singiel), a ona sama doczekała się uznania ze strony największych gwiazd – Madonna uwielbia jej koncerty, a Beyonce nagrywa z nią utwory – choć podejrzewam, że to głównie względy marketingowe. Jej producent – RedOne – niszczy to, co udało się zbudować Timbalandowi i Harrisonowi. Tajemnicą Gagi są wrzynające się w ucho power-refreny, ale zarówno pozostałe części utworów (ga-ga-u-la-la?), produkcja, jak i przegięty wizerunek działają na mnie totalnie odstraszająco i wywołują zwątpienie w ludzkość.
Lady Gaga jest częścią większego electro-popowego ruchu, odkrywającego w tej dekadzie lata osiemdziesiąte po raz dziesiąty co najmniej, który mocno zdominował scenę pop w tym roku, szczególnie w Wielkiej Brytanii. Stawiałem raczej na większą karierę Little Boots niż La Roux, stało się zupełnie odwrotnie. Victorii zabrakło naprawdę zapamiętywalnego singla, a jej płyta, mimo pomocy Kurstina jest zwyczajnie słaba. "Bulletproof" La Roux grają i RMF, i Radio Zet. Może to i dobrze, ale ja już szczerze rzygam tym kawałkiem, jak i całym "ruchem". Pamiętam, że podjarę Kuby Ambrożewskiego tym utworem zarówno ja, jak i Wojtek, skwitowaliśmy (lol) stwierdzeniem "nie rozumiem". I nadal tak jest, poza tym "Quicksand" duuużooo lepsze, jakieś 50-te miejsce na mojej liście singli 2008.
Kończę narzekania i w końcu przechodzę do tego, co się udało. Chyba przede wszystkim Amerie. Mimo denerwującego podziału In Love & War na ballady i bangery, ta wybitna wokalistka w końcu przezwyciężyła ciężar "1 Thing" i nagrała naprawdę świetną płytę, choć druga, balladowa część nieco się zlewa i odstaje. Zastanawiam się, czy to nie jej najlepsza dotychczas, nigdy bowiem nie postrzegałem Amerie jako artystki albumowej, a tymczasem pierwsze siedem kawałków to w większości siódemkowe rzeczy, potem też nie jest dużo gorzej – w końcu gdyby Ciara miała takie utwory jak "Red Eye", to nie pisałbym o niej w takim tonie jak powyżej, "The Flowers" jest lepsze niż jakakolwiek balladka z ostatniego albumu Knowles, a "Dear John" z kolei dajcie pierwszej lepszej JoJo czy Paula DeAnda i miałyby ogromny przebój. Jestem pewny, że to moja ulubiona mainstreamowa płyta roku i jak mnie cieszy, że akurat ona ją nagrała.
Wspomniane już Electrik Red w rewelacyjny sposób zapełniły pustkę raczej po Destiny's Child i TLC, niż po Girls Aloud. W końcu jakiś girlsband z krwi i kości. Spod ręki Dreama, L.O.S. Da Mystro i Tricky'ego Stewarta wyszły zarówno rewelacyjne klubowe bangery, które zaspokoją fanów dzikiego r&b Missy, Kelis, a nawet M.I.A., jak i znacznie bardziej radosne, letnie i popowe utwory. Przez pewien czas nieco narzekałem na małą ilość tych drugich, zresztą dwa moje ulubione numery z tej płyty, "So Good", o którym pisałem w lutym, jak i "Friend Lover" [7.5] należą do tej kategorii i uważam je za najciekawsze, przyjmując za kryterium zarówno melodie, jak i produkcję. Bliższe zbliżenia z tą płytą pozwoliły mi docenić też bardziej klubowe utwory i w tym momencie tylko cztery ostatnie, najbardziej kanciaste, uważam za raczej słabe. Najmocniejszy debiut gatunku i nie wiem, jakim cudem nie stały się sławne, bo aż dobre czasy się przypominają.
A Strange Arrangement Mayera Hawthorne'a i BLACKsummers'night Maxwella zadowolą wszystkich fanów soulu. Ja jestem raczej miłośnikiem pierwszej z tych płyt, choć nieco dziwi mnie moja sympatia. Zarówno jej okładka, jak i grzeczna, przyjemna i spokojna zawartość działały na mnie raczej odstraszająco – kolejny nudziarz z pianinem i paroma dęciakami. I spoko, jest tak, ale raz że wokal Mayera nie popada w żadną skrajność i czaruje naprawdę ładną, chłopięcą barwą, dwa że album nie pozwala przysnąć, serwując nam zmiany tempa i już delikatniej nastroju, trzy że piosenki wywołują wrażenie napisania z totalnym luzem, cztery że mimo tego nie ma tu momentu który obniżałby poziom całości. Spoko, może zanikają mi już włókna kolagenowe, czymkolwiek są i zacząłem łysieć, ale to jest jedna z najsympatyczniejszych płyt roku, którą stawiam na przykład obok ...Just Visiting Too Zo!. Ta EP-ka to już w ogóle rzeczy nadprzyrodzone, ale mam nadzieję, że poczytacie o niej na liście albumów roku. Nie wiem, czy Nicolay łapie się pod tę rekapitulację, ale zdecydowanie jest to album, który warto znać, by wiedzieć, kim jest jeden z najbardziej kreatywnych w tym momencie producentów świata.
Żeby nie przeciągać, tym bardziej że już o tym pisaliśmy, inne sukcesy długogrające zaliczyli Lisa Shaw, która bez większego szwanku przeżyła zwrot w deep-house, wspomniani na samym początku The Bird And The Bee, Choklate nagrała album słabszy od debiutu, ale i tak warto się zapoznać, Ryan Leslie wydał dwie szóstkowe płyty zamiast jednej siódemkowej, z tym że pierwsza z nich znacznie bliżej tej bariery, niż druga, Dizzee Rascal to może nie pop pełną gębką, ale z pewnością już taki mainstream, znowu odsyłam do recenzji, Sally Shapiro zaliczyła syndrom drugiej płyty, ale na My Guilty Pleasure jest parę momentów prawie tak dobrych jak na debiucie, a całość okazuje się niezłym growerem, Ramona Rey nagrała w Polsce płytę z popem, który kwestionuje bycie popem. Całkiem fajna jest płyta Jacka Penate, który otrzymał garść nieco przesadzonego hype'u od polskich mediów. Ostatni Prince to raczej rzecz dla fanów. Poza tym wspomniana Lily Allen, warto spróbować z Chrisem Cornellem, bo na Scream są momenty, EP Tesla Boy, dla każdego, kto lubi romantyczny pop i właśnie tak wyobraża sobie revival 80s i Late Night Alumni, których Of Birds, Bees, Butterflies, Etc. to bardzo porządne "granie" z pogranicza trance'u, house'u, chilloutu i popu.
Nim wrzucę swoje top 20 popowych kawałków roku, oto parę singli, które jakimś cudem nie doczekały się słowa na ramach Porcys. Tak, są takie. "In Your Shoes" [7.0] Beverley Knight wprawdzie pojawiło się na Carpigiani, ale nadal zastanawia mnie, jakim cudem tak zaraźliwy track, podkradający z "Rip It Up" Orange Juice i zaliczający kolejne hooki, nie trafił choćby do Rezerwy. Annie, Fred Falke (założę się, że to jego smyczki i bas) i Xenomania napisali dziewcznynom z duetu Mini Viva "Left My Heart In Tokyo" [6.5], który pobudza do nostalgii za porządnym, hedonistycznym dance-popem – tylko mostek jest tam lekko bez sensu. Pisaliśmy o "Time" O'Spada, a "Ten Strikes" [7.5] jest równie dobre. W ogóle w obu kawałkach czuć ducha Towy Tei, wcale bym się nie zdziwił. Towa Tei to nie tylko "Taste Of You" – "Mind Wall" [7.0] w zwrotkach zaraża rapem M.I.A.-alike w wersji nieco bardziej ułożonej i z kokardkami, za to słodzi naiwnym refrenem. Dwa bardzo udane single dostaliśmy od Kanadyjki Valerie Poxleitner, przedstawiającej się także jako Lights. "Ice" [7.0] brzmi jak Britney Spears osamotniona niczym Sally Shapiro, podobnie nieco słabsze "Saviour" [6.0]. Fajnie, że ktoś bierze klimacik takich genialnych piosenek Spears jak "That's Where You Take Me" i próbuje dalej z nim kombinować. O "Favorite Girl" [7.0] Justina Biebera już pisałem. Janet Jackson po "Rock With You" kombinuje z nu-disco i efekt jest całkiem fajny, szkoda tylko, że "Make Me" [5.5] brakuje porządnego refrenu. Niespodzianka, Rich Harrison jednak żyje i tworzy girlsband. "He Ain't Wit Me Now (Tho)" RichGirl [6.5, ale mocne] tak rozwala popierdolonymi beatami, że aż zaczynam się zastanawiać, gdzie on znalazł laski, które zgodziły się na tle tego zaśpiewać. Płyta w 2010, uwaga. Lepszy niż większość tracków na ostatnich płytach Phoenix i Tigercity jest "The Cult Of Romance" Fenech-Soler [7.5]. Równie dobre, a dla mnie jeszcze bardziej chwytliwe od "Get On The Bus" Name The Pet jest "Sunshine" [7.0]. UWAGA. Hip-hop goes dubstep. Eve nagrała pojebane "Me N My" [6.5] z Salaam Remi i Bengą, jestem ciekawy jak to się dalej rozwinie. Kelis nie poszła tak daleko, sięgnęła do gwiazd włoskiego fidget-house'u Crookers i "No Security" [6.0] wyszło prawie równie interesująco (refren!). Z drugiej strony wydała singiel z Davidem Guettą i "Acapella" [2.5] słucha się dość przykro. Pharrell, wróć.
I dalej, trzymając się w miarę możliwości sensu stricte terminu pop, 20 najlepszych singli 2009, moim zdaniem oczywiście. Fajne jest to, że o sześciu z pierwszej dziesiątki sam pisałem.
20 Choklate, "The Tea"
Nu-soul goes disco i nie mówimy o Whitney Houston, choć miło, że jej powrót nie zakończył się katastrofą. Najcieplejszy kawałek roku.
19 Electrik Red, "Friend Lover"
Refren brzmi jakbym znał go od dziecka, czy ktoś jest w stanie wskazać ewentualne źródło zrzyny? Produkcja olśniewa, ale wszystko kręci się wokół refrenu. I są jakieś zwrotki, jakieś mostki, wszystkie ładne, nawet mój ulubiony fragment jest poza refrenem ("Rule One: No poppin up un-announced / Rule Two: Never leave no clothes at my house / Rule Three: Can't speak if you see when I'm out / Rule Four: You can't stay pass five, I gotta be to work by nine"), ale i tak chorus wraca jak pieprzony bumerang.
18 The-Dream, "Rockin' That Shit"
Tak naprawdę nie jestem wielkim miłośnikiem solowej twórczości The-Dreama i dość długo zajęło mi przekonywanie się do tego singla, ale nie można się opierać, kiedy Nash wycelowuje w twoim kierunku najlepsze synthy roku, a bębny walą z taką dumą, jakby miał iść na wojnę. Ogłosił się królem i nic mu nie zrobisz.
17 Drake, "Best I Ever Had"
Ten kawałek kiedyś przegrał w rezerwie. Co tam Filip Kekusz napisał, eh, lepiej jednak zacytować twittera Bundicka. "I LOVE DRAKE, no homo (8:45 AM Dec 8th from web)".
16 Sia, "You've Changed"
Zabawne, że najwyżej notowany przeze mnie utwór wyprodukowany przez Grega Kurstina, jest właściwie coverem singla wcześniej opisywanego jako Lauren Flax feat. Sia. Niezależnie od tego, Greg może zacząć upominać się o medal. Nominowali go do Grammy i, w przeciwieństwie do Foreign Exchange, w logicznej i zasłużonej kategorii Producer Of The Year. "Fajne, fajne", jak już pisałem czuć tutaj i klubowy charakter oryginału i jak pisał Borys "skrzyżowanie motoryki »Shut Up and Let Me Go« Ting Tings z nieśmiertelną melodyką zwrotki »Got 'Til It's Gone« Żanety Żaksą".
15 Phoenix, "1901"
Płyta może nie była tak dobra, jak miała być, ale ten singiel zasługuje na to, by uznać go za jeden z najlepszych singli zespołu, obok już-klasyków takich jak "Too Young", "Everything Is Everything", czy "If I Ever Feel Better".
14 Morjac & Fred Falke, "When We're Together"
Chyba najbardziej w tym kawałku jara mnie to, że mogłem słyszeć mnóstwo podobnych i albo się nie podjarać, albo podjarać się, ale nigdy nie poznać tytułu. A mogło też tak nie być. Radio edit jest tak skonstruowany, że ledwo jest czas na małą repetycję i reakcję, bo jest się przygwożdżonym ekstatycznie radosną melodią, klaskaniem koło drugiej minuty, a potem jak wokale tam się pięknie nakładają, jezuuu. Chyba nie trzeba mówić, że jestem fanem takich piosenek, znajduję tu w ogóle prawie wszystko, co mogę od piosenek oczekiwać. Takie tegoroczne "All For You".
13 Attacca Pesante, "Make It Funky For Me"
Wymarzony wakacyjny track, tak leciutki, że nie ma prawa się osłuchać. Zwrot UK Funky w kierunku popu i r&b przyniósł mi w tym roku dwa razy dużo radości – przypominam "In The Morning" Egypt.
12 Ryan Leslie, "You're Not My Girl"
Z singli Lesliego wolę "Diamond Girl", ale okazuje się, że jest z 2007, hehe. "You're Not My Girl" nie jest zbudowany na tym typie beatów, które wymyśliły Cassie, minimalnych, kombinujących, tych które mnie tak urzekły. Na pierwszy rzut ucha bliżej mu raczej do FutureSex/LoveSounds, ale już dzwoneczki, bas, gitara to przecież czysty Leslie. Fajnie zobaczyć go w bardziej tanecznej wersji, gdy idą za tym genialne melodie, baunsujcie do tego w Sylwestra.
11 Vega, "No Reasons"
Ten samplujący zapomniany klasyk Chaza Jankela wybitny filter-house'owy przebój roku, po tylu miesiącach nadal zachwyca mnie równie mocno. Pamiętam to uniesienie, kiedy co tydzień Wojtek odkrywał nowy wakacyjny singiel i czułem, że coś niesamowitego dzieje się na moich oczach. To jak zwrotki tutaj wracają, przesycone letnim romantyzmem, eh, tęsknię za wakacjami.
10 Mika Urbaniak, "In My Dreams"
Tu sprawa jest prosta: Mika Urbaniak ukradła Kurstinowi najlepszy utwór Ptaszka i Pszczółki. Może stwierdził, że zbyt wesołe.
09 O'Spada, "Time" / "Ten Strikes"
Uwielbiam oba kawałki tak mocno, że nie jestem w stanie wybrać, który bardziej. "Ten Strikes" jest chwytliwszy, prostszy, wiadomo którą ręką i nogą machnąć, "Time" z kolei brzmi jak kolejna współpraca Towy Tei i Ayuse Kozue (te sample wokalne w tle, jak po japońsku).
08 Electrik Red, "So Good"
Jeden z najładniejszych utworów roku jest wyśpiewany tak zupełnie od niechcenia, zwrotki spokojnie przechodzą refren, ten z kolei jak płynnie wpływa pod mostek, który unosi nucenie dziewczyn, how cool is that. Nie nudzi się nic a nic.
07 Amerie, "Why R U"
Nie byłem na początku fanem, ale kiedyś przyszła do mnie melodia refrenu nie wiadomo skąd. Musiałem puścić i od tej pory uwielbiam.
06 Les Sins, "Lina"
Mi się tu chce płakać z piękna i odbiera słowa po raz kolejny. "Mewy, plaża, leżak, wszystko na wyblakłym zdjęciu przywołującym wspomnienia któregoś lata", mewy są kluczem w ogóle. Mewy, widzę mewy.
05 Saint Etienne, "Method Of Modern Love"
Nie wystarcza proste wyjaśnienie, że Kylie w świecie eurodance'owych syntezatorów, gdy każde wejście refrenu wywołuje wrażenie spadania nieba na głowę.
04 Munk, "Down In L.A. (Shazam Remix)"
A pamiętacie "The Weekend"? "Do It"? "Me And My Imagination"? "Just The Way You Are"? "Rock Your Body"? "Love At First Sight"? "Music Gets The Best Of Me"? To jest ta sama liga, tylko ta dziewczyna trochę bardziej egzaltowana i gdzieś odsyła nas bas. Ktoś mi w końcu powie, gdzie odsyła bas?
03 Jensen Sportag, "Jackie"
Ale jak to można wymyślić? Jak im się udało to wszystko poukładać... Algorytmy, math-disco, ale zupełnie ludzkie przecież melodie, których przez tyle miesięcy nie dało się wypędzić z głowy.
02 Towa Tei, "Taste Of You"
Śmieszne jest dla mnie to, że Jamiroquai nigdy nie mieli tak genialnego kawałka. Życzę Juvelenowi, żeby kiedyś miał. Nie ogarniam postaci Towa Tei, że "Groove Is In The Heart", Kylie, Ayuse Kozue i w końcu coś takiego.
01 Ayuse Kozue, "Apple Pie"
Był nawet taki moment, gdy może nie zapomniałem o "Apple Pie", ale słuchałem rzadko, aż w końcu w ogóle. Odkrycie tej piosenki na nowo było drugim najcudowniejszym przeżyciem, zaraz po jego pierwszym odsłuchu. Przecież "Apple Pie" generalnie jest prosty jak jabłecznik, ale podany w taki sposób, że tracę kontakt ze światem, bo tyle tu się dzieje, że nie da się skupić uwagi na niczym innym, poza śledzeniem kolejnych sekund. Ona nie musi wydawać mocnych płyt, w ogóle nie musi wydawać jakichkolwiek płyt, niech tylko raz w roku przywali takim utworem.
–Kamil Babacz, Grudzień 2009