SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja roczna 2009: Metal

24 grudnia 2009



Pośród metalowej braci rok 2009 w muzyce został przyjęty niezwykle ciepło, działo się sporo ważnych rzeczy, wróciło kilka prawdziwych legend, zatem wydarzenia na tej scenie siłą rzeczy i my śledziliśmy całkiem uważnie. Zdaję sobie jednak sprawę, że przeciętny zjadacz Porcys na metal ma potężnie wyjebane – to wcale nie dziwi, bo i mnie w ostatnich latach wycie i łojenie stopniowo przestawały fascynować. Nie zmienia to faktu, że w 2009 roku albumy wydało kilka ekip, które są gdzieś tam blisko porcysowych serc i chociażby dlatego warto by te dokonania przybliżyć.

Zacznijmy jednak od utworu, który śmiało można nazwać metalowym singlem roku. Z tym, że bardzo ważny jest tu czynnik wideoklipu, który w metafizyczny wręcz sposób współgra z muzyczną treścią. W zasadzie dla każdego coś miłego – ktoś może preferować przerażający growl, ktoś inny zvocoderowany wokal, fani disco zaczną szaleć na wysokości 2:47, a elementem łączącym całość jest nadprzyrodzona synchronizacja panów z grupy Attack! Attack!. Mijają tygodnie, a ja dalej nie ogarniam i kolejny raz zbieram wysłużoną szczękę z podłogi.

W sprawie nowego Mastodona to Janek właściwie wyczerpał temat swoją recką. Od siebie dodam tylko ku pokrzepieniu serc co bardziej wrażliwym czytelnikom, aby nie przejmowali się otoczką tworzoną przez członków grupy (całe to słodkie pierdzenie o projekcjach astralnych, pozacielesnych doświadczeniach, Carskiej Rosji – umówmy się, ludzie wyczuleni na przesadę mogą mieć tu uzasadnione obawy), tylko podeszli do albumu kompletnie niezobowiązująco. Przy takim podejściu najlepiej widać, że abstrahując od tych wszystkich mocno naciąganych historyjek mamy tu przede wszystkim do czynienia z progresywnym metalem na wysokim poziomie. Nie przebiją tym albumem Blood Mountain w mojej opinii, ale zapis ewolucji brzmienia jest dosyć ciekawy. Miejscami mam takie wrażenie, że tak mógłby brzmieć dzisiaj Tool, gdyby Maynardowi nie odjebało, a Jones nie zgubiłby po drodze jajec. Rola Crack The Skye jest jednak trochę większa niż tylko to – to album, który w jakimś stopniu zbliża fanów metalu i niezalu. Dla tych pierwszych będzie to pójście w klimaty bardziej progresywne, wymagające, ci drudzy zaś odnajdą tu sporo elementów właściwych dla progowych bossów. Miło.

Do kolejnych bliskich naszym niezalowym sercom należy zaliczyć Isis, ale tu mamy jednak do czynienia z małym failem. No ja się bardzo cieszę, że w trzydziestym drugim roku życia Aaron Turner dotarł do Junga, ale czemu wiązało się to z utratą "włochatych, metalowych jaj"? Wavering Radiant brzmi zdumiewająco nijako, ciężko słuchając tej płyty skojarzyć, że oni przecież zaczynali sludgem. Eksperymenty-chujenty, wychodzą czerstwo i przewidywalnie, a przecież jak dowalili na wcześniejszej płycie takie "Firdous E Bareen" to metalowi bracia z frasunkiem drapali się po głowach, bo nie ogarniali kompletnie i do dzisiaj zawzięcie ten track skipują. Nowa płyta irytuje sztucznie wygładzonym, przepolerowanym brzmieniem, które po prostu nie pasuje do tego zespołu. Ratuje ich trochę ostatni "Threshold Of Transformation", który budzi jakąś niewymowną tęsknotę za "Carry". Poza tym to trochę przesadzam, ale wybaczcie, zezłościłem się. No bo kurde jak się ma potencjał na nagranie czegoś do listy roku, a roztrwania się go na piątkowe sprawy, to sorry, ale boli.

Sunn 0))) wydali longplaya po czteroletniej przerwie i zaskoczyli przede wszystkim sporym zestawem dziwacznych gości. Najważniejszy to chyba Attila Csihar, węgierski wokalista, który ma na swoim koncie współpracę z legendami black-metalu, Mayhem. Tylko że tu w jego wykonaniu nie ma żadnych wokaliz, żadnego darcia ryja – zwykłe recytowanie. Wiadomo, typ dysponuje dosyć kanciastym akcentem, ale w połączeniu z dosyć mroczną barwą robi to spodziewane wrażenie. Szokiem dla wielu będzie zaproszenie żeńskiego chóru z Wiednia i udział Eyvinda Kanga, człowieka bardziej z jazzowej bajki, który pomagał Animalom przy Feels. Postęp postępem, zmiany zmianami, ale to w dalszym ciągu drone na wysokim poziomie, który albo się kupuje albo wręcz przeciwnie. Ja chyba umiarkowanie kupuję, dlatego uważam, że na właściwe docenienie Monoliths & Dimensions przyjdzie jeszcze pora. Jeśli nie będzie to przełomowy album dla gatunku (ciężko przewidzieć jakby nie było), to na pewno pozostanie ciekawostką na wysokim poziomie, do której po latach będziemy powracać z wielką chęcią.

Z dobrej strony pokazali się w tym roku debiutanci z Children. O jednym z kawałków pochodzącym z ich debiutanckiego longplaya pisaliśmy nawet w rezerwie, a cały album to zgrabne nawiązanie do thrashowych standardów, ale nie tylko. Imponuje fajny pomysł na skit (?) z wykorzystaniem hiszpańskiej gitary, ale przede wszystkim zdolność do tworzenia długich, ale przy tym mało nużących kawałków. Hard Times Hanging At The End Of The World to propozycja przede wszystkim dla fanów wczesnego Mastodona, ale nie tylko. W końcu przecież "Children is a riff-appreciation society formulated to combat boredom."

To teraz może parę słów o metalowej starszyźnie. Dobra wiadomość dla fanów Napalm Death – dalej będziecie jedynymi osobami na planecie doceniającymi ten band. Czternasty album weteranów grindcore’u (którzy mają korzenie w HC punku) nie wnosi absolutnie nic nowego, to ta sama stara, "dobra" napierdalanka, którą fundowali na albumach siódmym i dziewiątym, ale fani Napalmu się cieszą, fani innych zespołów z niezrozumieniem stukają się w głowy, cóż, chyba tak już być musi.

Rówieśnicy Napalm Death o zauważalnie większej "wartości historycznej" – Slayer – także wydali pod koniec roku świeży materiał. I tu już mamy coś ciekawszego, bo płyta World Painted Blood wprawdzie szokiem dla świata raczej nie będzie, ale pojawiają się nieśmiałe porównania do płytowej "wielkiej czwórki" grupy, a to już nie lada wyczyn. Nowy materiał jest zauważalnie bardziej melodyjny od poprzedniego Christ Illusion, a melodiom, nawet w metalu, nigdy przecież nie powiemy nie. Może będzie to też historyczny album w dorobku grupy, ponieważ na skutek problemów z głosem wokalisty, Toma Arayi, (dziwnym nie jest, jak się od 17 roku życia regularnie zdziera struny) nie jest wykluczone, że to ostatni album w ich dyskografii. Jeśli kiedyś wrócą do studia, to stanie się w najlepszym przypadku za kilka lat.

To generalnie nie był zły rok dla thrashu, skoro nawet inna "legenda gatunku" potrafiła wydać nowy materiał. Megadeth, zwany przez polskich fanów "Megaśmiercią" (ciągle doznaję określenia), wydał dwunastą w dorobku płytę, o której lider Dave Mustaine powiedział coś takiego : "Jest szybka, jest ciężka, jest śpiewanie, krzyczenie, mówienie; są gościnne występy i niesamowite solówki." Mnie kupił, a Was?

Równie zacni członkowie "wielkiej trójki doomu", My Dying Bride, wydali kolejny album, który niewiele różni się od ich poprzednich nagrań. "Ich muzykę charakteryzują teksty traktujące o religii, miłości i śmierci, długie i rozbudowane utwory oraz dbałość o detale", jakbyście nie wiedzieli.

Zawsze chciałem coś napisać o zespole Anaal Nathrakh i oto wreszcie jest okazja! Moi ulubieni black metalowi deathowi grindcore’owcy wydali właśnie kolejny album i whoa! Brytyjczycy solidnie drą ryja, jedyne co można im zarzucić to monotematyczność ("Satanarchrist", "The Lucifer Effect", "Terror In the Mind of God" – zgadnijcie o czym się wydzierają) i fakt, że ich nazwa, ku mojemu szczeremu zdziwieniu, nie ma nic wspólnego z odbytem. To się tłumaczy jakoś "oddech węża." Kto by pomyślał!

Szwedzki metal jak szwedzki pop – powoli zaczyna irytować. Fani doomu i klasycznego oldschoolowego napierdalnia nie powinni być zawiedzeni najnowszą propozycją Katatonii. Najciekawsze w tym zespole jest odchodzenie od właściwej przecież dla doomu "dbałości o szczegóły" na rzecz coraz mocniejszego brzmienia. Członkowie grupy mówią, że album jest zarówno zróżnicowany jaki i potężnie brzmiący, także żyć nie umierać. Zauważalna jest szersza obecność wcale niekretyńskich melodii, powiedzmy, że umiarkowanie się cieszę.

Coś dla fanów Behemotha (wiem, że tam jesteście!) – polecam Amerykanów z Goatwhore (kolejna przepiękna nazwa, która chyba odnosi się do czasów, kiedy Czort był jeszcze kozłem i trafił na jakąś niezbyt sympatyczną kozę). Ich muzyka to może nic nowego, ale kto w sczerniałym black metalu wymyślił ostatnio proch, hę? Na pewno nie sam Behemoth, który również przemówił w tym roku. Nergal, w przerwach między kupowaniem Dodzie różowych błyszczyków i torebek, skrzyknął zgraję długowłosych kumpli i nagrał kolejny materiał, który okazał się być hitem na rynku. Evangelion to dziewiąty studyjny album grupy, ja niewiele nowego mogę o nim powiedzieć, bo znowu wyręczył mnie niezawodny Teraz Rock : "(…)Muzyczna zawartość Evangelion zaskakuje różnorodnością i bogactwem pomysłów. I nie chodzi tylko o urozmaicające brzmienie całości ornamenty, takie jak wnoszący odrobinę orientalnego posmaku sitar w "Shemaforash", przemycone gdzieniegdzie dęciaki czy delikatne klawiszowe inkrustacje w wykonaniu znanego z Vesanii i Vadera Siegmara. W ogóle znacznie mniej tu napuszonej teatralnej fanfarowności, która w znacznej mierze decydowała o brzmieniu The Apostasy". Nic dodać, nic ująć.

Dziwna sytuacja z zespołem Number Twelve Looks Just Like You. W marcu wydali ciekawy album, prawdopodobnie najmocniejszy w swojej dyskografii, by niedługo potem się rozpaść, jako główny powód podając depresję frontmana. Ostatni koncert mają zagrać na początku stycznia i to tyle w temacie aktywności tej grupy. Szkoda, bo Worse Than Alone to ciekawa propozycja dla fanów połamanych brzmień, bo tutaj spotykają się (!) grindcore, jazz, samba, pop, hard rock i jakiś math metal. Kompletnie powalającym motywem jest wejście z jazzowym motywem w "The Garden’s All Nighters" i następujące po nim gitarowe łojenie, te na pozór nie pasujące do siebie elementy tworzą zaskakująco logiczną układankę. I tak jest częściej, dlatego jeżeli nie macie awersji do gdzieniegdzie pojawiającego się growlu, to przypuszczam, że możecie znaleźć na tym albumie sporo dla siebie.

Z podobnych klimatów, ale półkę wyżej polecam najnowszy album Converge. Chłopaki wrócili do formy z czasów Jane Doe, nagrywając przy tym coś, co może być najbardziej przystępną pozycją w ich dyskografii (wiadomo, jak dla kogo). Podobno członkowie grupy zasłuchiwali się ostatnio w progu, ale niespecjalnie to słychać jak dla mnie, bliżej im do metalcore’u, a doszukiwanie się korzeni w nowojorskim hardkorze to chyba też całkiem słuszna droga.

Doświadczeni gracze na poletku melodyjnego death metalu (czy też, uwaga!, folk-metalu), Amorphis, wydali w tym roku dziewiątą płytę, potwierdzając tylko, że to w 2009 dominowały znane firmy. Tutaj mniej napierdalania, więcej kombinowania, powłóczyste pasaże klawiszy pojawiają się często, fakt że pasują trochę jak kolano do krocza nie ma tu wielkiego znaczenia. Są również solówki, które puszczone odpowiednio głośno na dobrym sprzęcie przepędzą wszystkie okoliczne bezdomne koty. Generalnie to członkowie grupy twierdzą, że Skyforger to ma być jakiś koncept album, whatever. W ogóle to całkiem dobra, trójkowa płyta.

Eklektyzm to wartość, którą w muzyce cenimy chyba sami wiecie jak bardzo. Dlatego jeśli pojawia się zespół łączący punk, metal, reggae, dodając do tego elementy rapcore’u, to można się tym bardziej zainteresować. Ale z najnowszym albumem grupy Skindred sprawa jest taka, że jakkolwiek ciekawe by nie było ich podejście do muzyki, tak zawartość merytoryczna tego krążka po prostu ssie po całości. Innowacyjne mogą być w tym przypadku chyba tylko tagi na last fm, bo "ragga metal" w wykonaniu tych panów łączy w sobie reggae’ową nudę z metalową topornością. Nic ciekawego.

Inne eksperymenty, stojące już jednak na znacznie wyższym poziomie, przypadły w udziale włoskiej grupie Zu. Na ich ostatnim, pochodzącym z lutego, albumie Carboniferous udzielają się między innymi sami bossowie sceny w postaciach Pattona i Buzza (tego ostatniego znamy z wymiatania w Melvins). Sporo na tym albumie mieszania cięższych dźwięków z jazzową lekkością, z tym, że w przypadku tej mieszanki efekt nie jest ani trochę ciężkostrawny. Solidny, przestrzenny, pomysłowy, bardzo dobrze wyprodukowany materiał.

Podobne cechy posiada najnowszy album (chociaż lider nie uznaje tego wydawnictwa za studyjną płytę) Jesu. Justin Broadrick tym razem zajął się wszystkim, z nagraniem wszystkich instrumentów po całość produkcji włącznie. Infinity to niecodzienny jak na niego materiał z tego względu, że w skład płyty wchodzi tylko jeden, tytułowy kawałek, ale trwa blisko 50 minut. Jakby takie eksperymenty Wam się nie spodobały, to spróbujcie dać szansę EP-ce Opiate Sun, która ukazała się pod koniec roku. To bardziej przystępna propozycja, jeśli w ogóle możemy w przypadku Jesu mówić o czymś takim jak przystępność.

Sporo w tym roku działo się ze strony Aidana Bakera, który jako Nadja wypuścił 3 regularne albumy i jedną kompilację. Ciekawy jest zwłaszcza krążek z coverami When I See The Sun Always Shines On TV, bo usłyszeć można przeróbki piosenek z repertuaru między innymi My Bloody Valentine, Slayera, A-ha i Elliotta Smitha. Jak widać to artyści z kompletnie z różnych bajek, więc sprowadzenie ich muzyki do stonersko-drone’owych klimatów to zabieg cokolwiek intrygujący.

Gdzieś tam istnieje sobie także taki zespolik jak Mudvayne – mam do tej grupy pewien sentyment z czasów gimnazjalnych, kiedy to łykało się więcej "ciężkich brzmień". Najlepszym albumem i tak pozostanie debiut, który chyba w jakimś stopniu wpłynął na rozwój nu-metalowej sceny, ale od tamtej pory panowie konsekwentnie i szybko zjeżdżają z górki. Tegoroczny self-tilted to jakieś chwilowe zatrzymanie trendu, do solidnego poziomu ciągle daleko, ale zdarzają się ciekawe momenty, choćby interesujący riff wieńczący "Heard It All Before".

Było już trochę o weteranach sceny thrashowej, a tak się składa, że w roku 2009 powróciły na scenę również ekipy bardzo popularne swego czasu na scenie hardrockowej. Kiss wracają po 11 latach z 19 studyjnym albumem, który ma w zasadzie wszystko to, co poprzednie ich krążki – jest potwornie sztampowy, przewidywalny, ale jak znam życie to ich target będzie zachwycony (jeśli dożył tej uroczystej chwili). Na trackliście znajdziemy utwory o tytułach "Russian Roulette" i "Hot and Cold", ale z góry przestrzegam, że na przeróbki świeżych nagrań Rihanny i Katy Perry (względnie Basement Jaxx) nie macie co liczyć.

Świętująca w tym roku 30 urodziny (zatem młodsza od Kiss tylko o 6 lat!) legenda pudel-metalu, Europe, również zaskoczyła nowym krążkiem. To znaczy – bądźmy szczerzy, kogo zaskoczyła to zaskoczyła. Jak dla mnie imponujące w tym przypadku jest to, że latka lecą, a panowie dalej hodują lwie grzywy i grają kropka w kropkę to samo co w latach osiemdziesiątych. Oczywiście trafić drugi raz na coś pokroju "The Final Countdown" czy "Carrie" już chyba nigdy im się nie uda, ale skoro dalej działają, to znaczy, że publika ciągle to kupuje. Spoko, jak tam chcecie.

Teraz pora na moich tegorocznych faworytów, a tak się dziwnie składa, że obie ekipy wywodzą się z okolic sludge metalu, więc tym bardziej przybijam pionę. O ile bardzo solidny album Kylesy zatytułowany Static Tensions był mimo wszystko sporą niespodzianką (to ich czwarta płyta, a o poprzednich trzech można powiedzieć tyko tyle, że je nagrali), to dobry poziom sofomora Red Album Baroness nie jest chyba żadną niespodzianką. Ja ciągle doznaję, że ich album wyprodukował ten sam gość co w tym roku sprawował pieczę nad płytą St. Vincent. Niezłe jaja, nie? A co do nowej płyty – to mocne, może miejscami nieco przewidywalne granie na wysokim poziomie, które może nie zaskakuje jakimiś mało spodziewanymi kombinacjami (vide nowy Mastodon), ale jego ogólna jakość nie pozostawia wiele do życzenia. A co do Kylesy to tak jak pisałem w brudnopisie – bardzo podoba mi się w tym przypadku manewr z podwójną perką i wymienianie się obowiązkami wokalnymi pani i pana.

Najładniejsza metalowa niunia Cristina Scabbia i jej koledzy z Lacuna Coil również wydali nowy album, który jednak do wcześniejszych nagrań nie ma nawet startu. Karmacode i Comalies to nie były jakieś nawet dobre płyty, ale przynajmniej było w nich sporo elementów wpadających w ucho, gdzieś jakiś dobry riff, jakaś fajna melodia, a teraz… No, niespecjalnie się udało. Ale Cristinie doradzam dalej nosić się na czarno, w jej przypadku ma to swój urok.

Pora na polskie akcenty rekapitulacji – najpierw grupa Riverside. Panowie wydali kolejny album, który znowu spotkał się z ciepłym przyjęciem fanów i specjalistycznych mediów. Z racji tego, że mam potworną awersję do Porcupine Tree nie mogę się przekonać do tej grupy tak bardzo jakbym chciał. Tym niemniej sukces nas cieszy, bo Polskich zespołów popularnych na Zachodzie nigdy mało. Fani wczesnego Dream Theater powinni być ukontentowani, dobrym aspektem albumu jest to, że więcej w nim progresywnego metalu niż jakichś post-lateralusowych smętów.

Inaczej odbieram długogrający debiut Tides From Nebula, który brzmi trochę, jak brzmiałby post-rock spotykający się w połowie drogi z post-metalem. Nie porażają może jakimś kombinatorstwem, bardziej stawiają na skondensowaną dawkę czadu. Ich utwory nie są specjalnie rozwlekłe, jak większość rzeczy w klimatach "post", a to zerwanie ze stereotypami to kolejny plus tegorocznego wydawnictwa zatytułowanego Aura.

Miła niespodzianka z Islandii, jak się okazuje to nie tylko kraj smutasów pokroju Sigur Ros, bo oto narodziła się nam ciekawa drużyna z metalowych okolic. Muzykę Solstafir można określić jako poszukujący black metal, któremu mentalnie całkiem blisko do estetyki post-rockowej. Na pewno shoegaze, który wpisali sobie na MySpace to gruba przesada, ale faktem jest, że nawet bez tego Köld to jedna z bardziej interesujących tegorocznych propozycji jeśli idzie o szeroko rozumiane muzyczne kombinatorstwo. Jak na całkiem nieznany w metalowych kręgach zespół zadziwia fakt, że tego nowego albumu praktycznie się nie krytykuje.

Nietypową metodę promocji wybrali niezmiennie wciąż obrzydliwi jajcarze z Rammstein. Otóż w przypływie niesamowitej kreatywności postanowili umieścić teledysk do pierwszego singla na stronie z pornosami, ale stało się nie bez przyczyny, bo w tym oto wideoklipie faktycznie mamy do czynienia z hardkorową akcją rodem z YouPorna. Sam fakt, że piosenka nosi niezwykle poetycki i wielowymiarowy tytuł "Pussy" ma tu chyba najmniejsze znaczenie. Fani dawnych, ciężkostrawnych nagrań grupy są oburzeni, bo takiej przaśności to nawet po swoich ulubieńcach się nie spodziewali. Jednakże odwaga jednego z członków (hyhy), który w teledysku wciela się w stereotypową postać hermafrodyty zasługuje na uznanie. Na dodatek jedno ze zdjęć we wkładce do albumu zawiera wizerunek kolejnego członka Rammstein, który… BIJE KOBIETĘ! I TO NAGĄ! W czasach usilnych prób wprowadzenia parytetu w Polsce to zupełnie nie do pomyślenia. Jak on mógł! Bydlak… Nic zatem dziwnego, że niemiecka organizacja rządowa dbająca o dobro dzieci umieściła album na liście materiałów nieodpowiednich dla młodzieży (jakby bez tego był odpowiedni, hehe). Poraża również ambitna próba tworzenia neologizmów – grupa wymyśliła sobie słowo bückstabü, które w zasadzie oznacza to, co chcesz żeby odznaczało. Bückstabü z tym Rammsteinem zatem.

Z zaświatów wrócili również Alice In Chains. Wprawdzie w przeciwieństwie do niektórych postanowili dać spokój nieżyjącemu liderowi i zatrudnili jakiegoś słabego dublera, ale spodziewanych efektów to nie przyniosło. Tym, którzy przed powstaniem Black Gives Way To Blue mieli jakiekolwiek nadzieje trzeba powiedzieć jedno – otóż de facto jest to kolejna solówka Cantrella, tylko pod nazwą grupy, której wszystko zawdzięcza. Ten ograny motyw sprawdza się znakomicie – trasa koncertowa okazała się hitem (najtańszy bilet na koncert w Warszawie kosztował chyba 140zł, więc ciężko się dziwić), ale płyta jest kompletną klapą, nuda, nuda, nuda (odsyłam do klasycznej recki któregoś Cantrella na naszym portalu). Ale Metal Hammer daje maksymalną notę, więc wiecie. Tylko czekać aż Grohlowi skończy się kasa i reaktywuje Nirvanę ze sobą na wokalu.

Jak już jesteśmy przy spektakularnych powrotach – na nowo zjednoczyli się Faith No More, na razie jeżdżą z koncertami (byli na Openerze, pili Żubrówkę, ale goście!). Z ubolewaniem odnotowałem też, że kilka zacnych ekip postanowiło zakończyć działalność – na czele z takimi hordami jak If He Dies He Dies, Metal Church i Gorefest.

Wciąż nie wiadomo czego spodziewać się po roku 2010, ale ostatnio otrzymaliśmy całkiem uroczą wiadomość. Otóż w połowie czerwca w Warszawiew ramach Sonisphere Festival wystąpią między innymi Metallica, Slayer, Anthrax i Mastodon. Co by nie mówić – absolutna światowa czołówka. Zatem chyba trochę zazdrościmy kolegom metalom i czekamy na czasy, w których ktoś nam sprowadzi na taki festiwal czołówkę chill-wave’u. Albo popu. Indie. Cokolwiek.

Kacper Bartosiak, Grudzień 2009

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)