SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja roczna 2009: Folk

30 grudnia 2009



Ponieważ ostatnio ciężko za nami nadążyć, moim prezentem na imieniny będzie rekapitulacja krótka ale treściwa. Dzięki temu wy może doczytacie a mi uda się jeszcze dziś wyjść z domu. Zacznę od niusów – pudelkową sensacją w folkowym ogródku był występ Joanny Newsom w klipie MGMT do pewnie największego hitu tego roku. Newsom nie dość, że gra tam złą matkę, to jeszcze jest umalowana. Nie jedno wrażliwe serce pękło, a tych którzy pocieszali się, ze to tylko tak dla żartu, dobił epizod autorki Milk Eyed Mender (mocne ósemkowe sprawy jak wiadomo), w trakcie ceremonii rozdawania nagród Emmy. Specjalnie nie podam linka do zdjęć, na których ideały upadają na całego – znów wypindrzona jak ta lala Joanna wdzięczy się do fotoreporterów trzymając jednocześnie w ręku kieliszek jakiegoś drogiego trunku. Nowa płyta Newsom może pojawi się w przyszłym roku, na wtedy też organizatorzy Ars Cameralis zapowiedzieli (w Trójce) próby ściągnięcia jej do Polski.

Tymczasem wracając do 2009, to było to kolejne dwanaście mięsięcy bezskutecznego oczekiwania na nowy solowy album Jima Guthriego (Now, More Than Ever równa się osiem, no shit). Nic się wciąż nie zapowiada w tej kwestii niestety. Z niusów pozytywniejszych, to nie dość, że frontman Function wziął ślub (z Polką), to jeszcze nagrał nową płytę – Galeria De La Luz ujrzy światło dzienne (chytra gra słowna specjalnie dla znających hiszpański!) pod koniec stycznia 2010. Drugi album Grizzly Bear sprzedał się w Stanach w pierwszym tygodniu po premierze w liczbie w 33 tysięcy egzemplarzy i tym samym wbił się na ósme miejsce notowania Bilboardu. Youtube i nie tylko oszalał na chwilę na punkcie odnalezionych nagrań z koncertu Neutral Milk Hotel z marca 1998. Co prawda na podobne rarytasy już wcześniej można było bez problemu natrafić, i do tego Mangum akurat tego dnia nie przywdział swojego kultowego folk-swetra, ale jego apokaliptyczne spojrzenie w trakcie wykonywania "Oh Comely" pozostanie dla mnie najbardziej przerażającym wspomnieniem tego roku.

Teraz co do płyt. Zacznę od Elveruma, który chytrze podjął próbę przeskoczenia do rekapitulacji metalowej, za co zresztą został ukarany brakiem nawet wzmianki o Wind‘s Poem w tejże. Pan Mount Eerie najpierw zapowiedział otwarcie swojej przyszłorocznej trasy koncertowej w Polsce, by się później z tego pomysłu wycofać. Sprawa zostanie myślę wyjaśniona, check forum soon. Jeszcze głośniej krytykowaną w tym roku postacią niż Elverum był Devendra Banhart, na którego włochatą głowę zlądowało za What Will We Be nie jedno wiadro pomyj. Szczerze mówiąc widzę w tym wyłącznie wyrzuty sumienia co po niektórych za przehypowania Cripple Crow. Dystans który dzieli oba krążki tak naprawdę nie jest bowiem duży. Sufjan wydał znów tylko ciekawostkę, na prawdziwego następce Illinois przyjdzie nam jeszcze poczekać – acz warto czas ten umilić sobie fruwającą po sieci składanką Sufjan Stevens – Rarities – z sześćdziesięciu b-side’ów, coverów i unreleased można spokojnie wyłowić materiał na siódemkowego cdra dla dziewczyny.

Skoro wspomniałem wyżej o overhypeach, to nie zaprzątajcie sobie portfela (żartowałem – dysku) dorobkiem Woods, którzy wzorem Fleet Foxes pozują na magię mając pierdołowate melodie. Cass McCombs trochę lepszy, Maquiladora style, ale za rok i tak będę myślał, że ma na imię Chris. Niektórzy próbują się zachwycać nową Neko Case ale jej Middle Cyclone to tylko kolejny pretekst by się zafrasować w towarzystwie i wyrzec: nie to, co kiedyś (Blacklisted z 2002 siódemkowa). Swoją drogą Neko w przyszłym roku stuknie czterdziestka – dopiero teraz? Julie Doiron znana z Eric’s Trip i współpracy z Elverumem wydała krążek podobny do Case, ale jeszcze nudniejszy. To Be Still niejakiej Aleli Diane a także album The Horse’s Ha można sobie spokojnie odpuścić jako zjawiska irytująco niekreatywne. Acha i Bonnie "Prince" Billy wydał płytę także i w tym roku – ale kto nie stracił zainteresowania Oldhamem (też czterdziestka w 2010) sześć krążków temu, ten lubi późnego Grzegorza Turnaua.

Folk i okolice solidnymi albumami stoją, i rzeczywiście obrodziło ich w tym roku. Yo La Tengo to bardziej indie (stare niezłe) ale kilkoma utworami wchodzą w zakres także i moich kompetencji. O Bonie Iverze pisaliśmy, o brytolu Jamesie Blackshaw zapomnieliśmy – ale nie stała się wielka tragedia, jego The Glass Bead Game co prawda ciekawie łączy Maxa Richtera z domowymi pieleszami, ale też pozbawione jest "ostatniego podania" i bramki ostatecznie nie strzela. Nie zdążyłem jeszcze zdecydować, czy Marissa Nadler i jej Little Hells przynudza bardzo, czy wcale - ale są szanse, że będą z tego dzieci. Coś ma ona w sobie z Lisy Germano, nie powiem. Kings Of Convenience nie dorówali w tym roku swojemu debiutowi, każdą inną opinię potraktuję nieśmiało jako przejaw głuchoty lub zakochania w Erlendzie. Trzeba natomiast przyznać, że Declaration Of Dependence może zapewnić fanom cipienia się przed mikrofonem (takim jak ja) rozrywkę na jakiś tydzień. Califone już chyba nigdy nie przestaną być zespołem ani do zjebania, ani do pochwalenia – ale są z Chicago więc polskie korzenie przekonują mnie by to w tym miejscu wspomnieć o All My Friends Are Funeral Singers (czyżby odwołanie do Daniela Johnstona? "I’m goin’ to the funeral and I’m never coming back!"). Swoją drogą zerknijcie kto pisał u nas o poprzednich krążkach Califone – stare dzieje...

Ostatni akapit przeznaczam dla zwycięzców. Wspominałem już o Grizzly Bear, którzy stali się co prawda tylko przyległością folku – ale trudno znaleźć lepszych kandydatów do objęcia biskupstwa w diecezji. Tym niemniej można przydzielić wyróżnienia. Espers tak, Bill Callahan też, po namyśle, bo aż tak dobry jak go malują to on nie jest (niezastąpione "nie to co kiedyś" się kłania – tym razem proponuje minę zamyśloną). O Mirah pisałem i w sumie do połowy numerów z (a)sphery wracam regularnie do dziś. Here We Go Magic mają świetnego singla ("Tunnelvision", lista roku), uczłowieczającego Tunng a może nawet i Books, i całe self-titled niewiele ustępuje temu numerowi. Zwróćcie też koniecznie uwagę na Karla Blaua , który wydał w tym roku dwie płyty i przy okazji porzucił akustyczne zaklęcia na cześć eksperymentów. Na Baby Nettles mają one kształt Amiga-alike klawiszy a Zebra to próba namówienia Becka do spotkania z Pinkiem ("Dark Sedan" pierwsza dziesiątka moich singli roku). Drugi album jest lepszy, ale perełki są na obu. To w sumie tyle, dodam jeszcze, że w tym roku nauczyłem się, że mówiąc po angielsku słowo "folk" nie powinno się wymawiać "l" – co w zasadzie czyni ten wyraz niemal tożsamym brzmieniowo z irlandzką wymową "fuck". Don’t folk with me!

Jędrzej Michalak, Grudzień 2009

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)