SPECJALNE - Rubryka
Rekapitulacja roczna 2009: Amerykański niezal-rock
31 grudnia 2009
Najprościej rzecz biorąc, scenę amerykańskiego i kanadyjskiego niezalu w roku dwa tysiące dziewięć charakteryzowały takie zjawiska jak stylistyczne rozproszenie, decentralizacja i postępujący revival estetyk lat dziewięćdziesiątych, zarówno w sztuczkach songwriterskich jak i technice nagrań oraz produkcji. Sumą powyższych tendencji można uznać pewien widoczny trend anty-zachowawczy – stopniowe odejście od bezpiecznego pitolenia spod znaku nu-indie na rzecz poza-poletkowych inspiracji, rzucania się na głęboką wodę eksperymentów oraz pięknego dziwaczenia soundu i treści.
Niezal współczesny to w większości muzyka pogranicza – trudno rekapitulować gatunek bez pożyczania nazw od Michalaków czy Błaszczaków, bo po kilkuletnim okresie jednolitości miałkiego brzmienia powraca wreszcie estetyka do statusu pewnej wrażliwości, obejmującej niekoniecznie projekty zbieżne stylistycznie. Autorzy dwóch z trzech najlepszych tegorocznych płyt, Animal Collective i Grizzly Bear, to w gruncie rzeczy indie-rockowe składy z prawdziwego zdarzenia, jakkolwiek poruszające się sprytnie na terytorium – odpowiednio – elektroniki i folku. Pod flagą "community" zbierają się zespoły flirtujące z avant-gardą (Dirty Projectors), shoegaze'em (Asobi Seksu) czy też brytyjską odmianą twee (Pains Of Being Pure At Heart), te oscylujące na pograniczy garażówki i punka (Japandroids, Twin Tigers), a także te odchodzące od rockowego instrumentarium na rzecz nostalgicznego, pokręconego elektro-popu, czyli najjaśniejsze nowe gwiazdy – Nite Jewel, Toro Y Moi oraz Washed Out.
W tym momencie najlepiej zatrzymać się na chwile, bowiem projekty najpoważniejszej nadziei na przyszły rok – Chaza Bundicka, a także jego kompatriotów w manifeście (Neon Indian, Karl Blau) to kwintesencja kierunku, w jakim zdaje się zmierzać amerykański niezal – nagrywanie w sypialni z dala od niezależnych mekk takich jak Williamsburg, często przez jednoosobowe "zespoły", lo-fi pełną gębą (forfitery, eee, fortraki nie wychodzą z mody), spajanie wpływów komercyjnego popu każdej ubiegłej dekady, mieszanie retro z futuryzmem w brzmieniu, pełen fokus na songwriting, te wszystkie sprawy. Czyli coś, czym Ariel Pink (nawiasem mówiąc powracający z genialnym singlem) zajmuje się już od dobrych kilkunastu lat, a nie żaden "chillwave".
Terytorialnie notujemy spadek wagi takich miejsc jak stolica nu-indie – Portland (punkt zapalny jak zawsze płodnego Pacific Northwest zdaje przesuwać się coraz bardziej w stronę granicy z Kanadą – nawet rozkręcona przez Phila Elveruma scena "Salmon Canning Capital of the World" czyli Anacortes, z wspomnianym Karlem Blau na czele, ma się coraz lepiej), wzrasta pozycja dziur na Środkowym Zachodzie (Columbus, Ohio i tegoroczny odpowiednikiem shitgaze'owych Times New Viking, czyli Psychedelic Horseshit), bliskim południu (kolejny raz Chaz) oraz, a może przede wszystkim, Los Angeles (poza artystami związanymi z Pinkiem, czyli Ramoną i Kennym, ciekawie zaprezentowali się Best Coast, Happy Hollows i Cryptacize (co prawda jedną nogą jeszcze w SF). Na swoją obronę rządzący jak dotąd Brooklyn miał wschodniego odpowiednika Ariela – Gary'ego Wara, folkowo zabarwiony, prześliczny Here We Go Magic czy też semi-garażówkę Vagina Panther.
Niesamowicie dawały radę także składy zadomowione na scenie od tysiącleci, a także te rychle po powrocie z zaświatów. W tym przypadku możemy mówić jednak o brzmieniu najbardziej zbliżonym do "klasycznego" indie-rocka sprzed (już prawie dwóch!) dekad, choć nie do końca pozbawionym innowacji: Flaming Lips nawiązując do Zaireeki wysmażyli bodaj najbardziej oryginalną i eksperymentalną płytę roku, Yo La Tengo w miejscu stoją tylko z wysokim poziomem. Najbardziej blado w tym towarzystwie wypadli Wilco, Sonic Youth i Built To Spill, chociaż daleki był ich materiał od słabizny; Dinosaur Jr. i Polvo tymczasem swoje samo-epigoństwo sprytnie zrównoważyli siódemkową wymiatalnością.
Ta część społeczności, która nie ogarnęła jeszcze zachodzących zmian, nie mogła za bardzo popisać się niczym przykuwającym uwagę: Antlers, Girls czy Real Estate nudziły w chuj, Yeah Yeah Yeahs niepotrzebnie szukają brzmienia zamiast dopracować piosenki, Dodos znowu to samo, acz odrobinę lepiej, a Cymbals Eat Guitars, choć podpięci pod nineties revival, ciągle zakotwiczeni są w cipiącym się podejściu typu dwa tysiące cztery. Paradoksalnie Bradford Cox, czyli do niedawna postać o ogromnym wpływie na kształtowanie się estetyki, zaczyna grząźć w mieliźnie braku pomysłów (ale pamiętajmy o jego koledze z Lotus Plaza).
W myśl zasady, że nie ma się co rozprawiać o czwórkowych rzeczach, pragnę życzyć drogim forumowiczom roku jeszcze lepszego od właśnie nam ubiegającego (dla mnie 9.4 w skali Porcys).
–Patryk Mrozek, Grudzień 2009