SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja roczna 2006: Reszta świata

28 grudnia 2006



Rekapitulacja roczna 2006: Reszta świata

Niezal rozumiany wąsko trochę schyłkuje, oferując zwykle jeden fajny kawałek z drogim klipem, opakowany w niecałe trzy kwadranse mało aromatycznych smętów, plus w pakiecie dwie okładki wpływowych pism muzycznych. Założyłem sobie więc na początku, że klony tego typu produktów, które miały nieszczęście sformować się poza krajami anglojęzycznymi odpadają, ponieważ nic nie wnoszą do tematu. Dostrzegłem również jednak i drugą stronę medalu: nawet Fujiya & Mijagi nagrywają w Wielkiej Brytanii, a koleś o pseudonimie Benoit Pioulard urodził się w Michigan. Ciężko znaleźć jakieś nietypowe życiorysy w rankingach sprzedaży. Wybija się japońska gwiazdka Kumi Koda (czy Koda Kumi), ale reprezentuje bardziej pop i to nie najczystszej urody.

Wstępny research zaowocował 25 płytami, z których pięć odpadło ze względów formalnych (zdefiniowanie jako niezal byłoby sporym nadużyciem), kolejne pięć nie przekonywało by znaleźć się na jakiejkolwiek liście. Przystąpiłem do pracy nad ostatnią piętnastką próbując dokonać rozsądnego wyboru, biorąc pod uwagę rozmaite kryteria. Po skończeniu działań, chcąc być w porządku, przejrzałem uważnie(j) maila od redaktora prowadzącego, co doprowadziło do szokującej konstatacji, że spod mojej jurysdykcji, prócz krajów mainstreamowych, wyłączona została planowo również Skandynawia. I nagle na miejscach drugim, czwartym, piątym i ósmym pojawiły się trudne do zapełnienia puste przestrzenie. Na szybko dokonałem pewnych korekt i tak dochodzimy do miejsca, w którym staje przed Wami ranking 10 płyt niezal spoza centrum świata. Mam nadzieję, że na tyle zróżnicowanych, że komuś się przyda w przyszłości.

01. Phoenix: It's Never Been Like That
No to akurat się nikomu nie przyda, bo wszyscy wiedzą, że siła płyty i jej miejsce są wprost wiadome od chwili premiery. Biorąc pod uwagę wypadkową jakości i rozpoznawalności nie ma chyba właściwszej pozycji, niż It's Never Been Like That, co stanowi niemały powód do frustracji. A dokładniej lato, przyjaźń, coca-cola. Nieskrępowana radość, melodyjność i – khe, khe – talent Francuzów pozwala mi prorokować, że płyta pojawi się w jeszcze jednym co najmniej rankingu. Możecie już iść, niech się Wam wiedzie w przyszłym roku.

02. Jose Gonzales: Stay In The Shade
Tu zadecydowała wszechobecność. Pozostając już chyba na wieki wieków "typem od piłeczek i żaby" Gonzales śmiga obecnie z kolejnym smętem po rozgłośniach (wersja z Garden lepsza o wiele). Jose nadal jest słodki, niech drugie miejsce będzie świadectwem chwili, bo za parę miesięcy będziemy typa nienawidzili. Początkowo wicemistrzami byli Dreijarowie, no ale czasem mamy gorsze chwile.

03. Zeebee: Priorities
Na miejscu trzecim akurat rzecz się ma odwrotnie niż z Gonzalesem – niewielu jeszcze kojarzy, ale z kilkumiesięcznym poślizgiem songwriterka z Austrii stanie się megagwiazdą brzmień musicalowych w duchu europejskim. Jeśli jednak się nie stanie, to będzie to oznaczać, że się mylę. Niemniej sprawdźcie – wrażenie przerysowania przy pierwszym kontakcie to ułuda.

04. Caetano Valoso: Ce
Poznany na dniach przeuroczy Caetano Emanuel Vianna Telles Veloso, to reprezentant Brazylii, bliski ojczyźnianym tradycjom songwriterskim (o czym powiedziało mi portugoznawcze źródło), wymieniony zresztą przez Piotrka Cichockiego, bo lat ma ze sześćdziesiąt, a mimo to kąsa. Ce potrafi zarówno wbić się w tematy weselne z rytmem na dwa, zajawić się preriowym soundtrackiem, jak i odstawić horror w typie Scotta Walkera najebawszy. I może ten konkretnie album nie jest tak popularny jak ostatnie dziełka Los Hermanos czy Piatnicy, ale Universal wydał na bieżąco Emanuelowi serię podsumowujących składaków, nadarza się więc okazja do uhonorowania. I wygrywa z Tomem Ze.

05. Los Amigos Invisibles: Superpop Venezuela
Rozluźniony pop-rock wiadomo skąd. Pierwsze skojarzenie z Sophie Ellis Bextor, ale to do czasu. W sumie prosty funk w wykonaniu LAI zyskuje przede wszystkim dzięki rozmaitym przeszkadzajkom i topornym klawiszom w stylu retro. Browar, który pierwszy kupi podkład do reklamy będzie w przyszłe lato liderem sprzedaży.

06. Wolfmother: Wolfmother
Miał być Motohiro Nakashima, ale on taki trochę za bardzo Shalabi, to wymieniliśmy na Wolfmother, którzy z kolei są dosyć Black Sabbath i zapewne nurt indie uważają za pedalstwo. Reprezentanci Australii są opóźnieni o jakieś 30 lat wobec obowiązujących trendów i, gdyby nie produkcja, brzmieliby jak pierwsze hard-rocki. Miło, że ktoś jeszcze kultywuje takie tradycje, aczkolwiek związany z tym nurtem festyn pozostaje niezmienny, niezależnie od umiejętności warsztatowych.

07. CSS: Cansei De Ser Sexy
Po kilku miesiącach Cansei De Ser Sexy brzmi już marnie, ale trafiła na listę, bo w pamięci mam wciąż ekscytację z pierwszego odsłuchu na MySpace, a iluzji świeżości uległo chyba sporo poważanych osobistości. Dobra strategia marketingowa wytwórni sprawia, że każde dziecko wie już, że CSS to Sub Pop oraz BRAZYLIAAAAA!!! Plus masochistyczna przyjemność z oglądania paszkwilowych teledysków tuż przed snem.

08. Augie March: Moo You Bloody Choir
A mi się to podoba. Podobnie jak w wakacje słucham trzeciego albumu Coldplay i nie czuję zażenowania. Augie March (z Australii) najbardziej z całego zestawu nawiązują do chlubnej tradycji indie-rocka, inspirując się również rodziną Buckleyów. Efektem bezdyskusyjnie proste i urocze brzdąkanie, a do tego wokalista, który nie wstydzi się zaprezentować swojego talentu wokalnego, zamiast cedzić, mruczeć i popiskiwać. Kłaniają się lata dziewięćdziesiąte, obyśmy o nich nie zapomnieli.

09. Tanakh: Ardent Fevers
Skład uformowany wprawdzie w Virginii, ale za to przez Włochów. Na włoskiej muzyce się nie znam, ale to mi zupełnie nie brzmi jak nostalgia za słoneczną ojczyzną, bardziej jak zaduma przy okazji wielodaniowego posiłku. A poza tym Ardent Fevers operuje podobną wrażliwością, co Sigur Rós. Płytę nagrywano, jeśli wierzyć materiałom okładkowym, około trzech lat (czego nie słychać, bo to nie żadna epika, raczej godzina spokojnej monotonii), a skład zespołu liczy w porywach do dwudziestu osób (czego nie słychać tym bardziej, skoro wszystko brzmi tak samo i niezbyt bogato). Nic nie jest takim, jak się wydaje.

10. Darkel: Darkel
Air mi się zawsze mdławe wydawało, a ostatnio to już do wyrzygania. Tu się różnię z Darkelem, którego solowy album przypomina różne takie Talkie Walkie. Chociaż nie – samodzielnie Jean-Benoit nabiera trochę wyrazu i stanowczości. Ale, ale, przypominam, że okres jest świąteczny, a powyższy ranking przez amputację pięciu krajów niezanadto sensowny, toteż w ramach eksperymentu możemy wymieszać Darkela z Enyą, dzięki czemu uzyskamy atmosferę nasyconą miłością bliźniego, tak istotną, jeśli chcemy, by na świecie zapanował pokój. Amen.

Filip Kekusz, grudzień 2006

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)